Drukuj

Andrzej Karpiuk

Cel: Finsteraarhorn (4273 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Alp Berneńskich.
Uczestnicy: Tomek Lelonkiewicz, Paweł Plasti Dewiszek, Romek Karpiuk i Andrzej Karpiuk.

Co prawda rodzina pukała się w czoło i spoglądała z wyrzutem ("Ech, kiedy ty w końcu zmądrzejesz?"), a trudności natury organizacyjnej też nie były małe, ale ostatecznie wystarczyło tylko znaleźć w sobie trochę sprężu i wszystko jak zwykle w ostatniej chwili jakoś się udało. Pakowanie, podróż i wreszcie sam pobyt w górach, przez niektórych z nas od bardzo dawna oczekiwany, powoli z marzeń i planów przeszedł w fazę realizacji. A wyglądało to tak:

PAKOWANIE

W tej kwestii podejście uczestników było bardzo różne. Romek biegał intensywnie po ulicach Hamburga już od paru miesięcy, Lelo trenował siatkówkę (hmm? a może koszykówkę?) i chodził na basen, co robił Plasti - tego nie wie nikt, ale tacy chudzi i żylaści to przeważnie zawsze mają kondycję. Ja podszedłem chyba najbardziej luzacko i stwierdziłem, że wysokość niewątpliwie się "zapamiętuje", a że byłem już w tym roku powyżej 4.000 m n.p.m.. to nie trenowałem nic. Był to niestety błąd.

Jeśli chodzi o pakowanie tobołów (a nie mięśni) to za sukces należy uznać fakt, że wyjechaliśmy w piątek o godz. 23.00. Jak powszechnie wiadomo piątek jest dniem jak najbardziej pracującym i pierwsze nieśmiałe kroki w kierunku Plastikowego Forda Ściery można było podjąć dopiero ok. 19.00. Ściera okazała się nad zwyczaj pojemna i rozciągliwa, co przypłaciła zresztą pękniętym lakierem i wgnieceniami bagażnika. Żegnani przez silną, dwuosobową grupę żeńską machającą białymi chusteczkami, ruszyliśmy z piskiem opon (a nie paska klinowego, jak to bywa w moim przypadku) równo o godz. 2300.

PODRÓŻ

Ściera sprawowała się dobrze, kierowcy też nie najgorzej i już po 20 godzinach wjechaliśmy na górskie drogi Alp Berneńskich. Obrazek z przełęczy Furkapass ("a niech se furka, byle po cichu!!!"): Ściera na poboczu, czterech smętnych facetów połyka skrawki kiełbachy. Wygrzebujemy resztki płasienki, t.j. parę puszek ciepłego Żywca. Wokół kłębią się chmury, zaczyna padać deszcz. Rozległe przestrzenie i widoki lekko zamglone. "Ciepłe piwo i zimne kobiety - to jest to, co może być najgorszego w życiu człowieka". Podróż zakończyła się ulewnym deszczem na campingu koło miejscowości Fiesch.

SAMO GĘSTE, CZYLI GÓRY

Hhm... Właściwie to niekoniecznie musi być po kolei. Wystarczy parę luźnych obrazków i zdarzeń dla dokładniejszego zilustrowania klimatu. Na początku to co najważniejsze czyli szczyt. Zawsze gdy wchodzę na jakąś nową, nieznaną mi górę, zwłaszcza jeśli jest to góra, która wymaga naprawdę dużo wysiłku, wyrzeczeń, czasu, czuję się dość niesamowicie. To tak jakby radość rozpierała od środka. Tyle wysiłku, tyle potu i w końcu jesteś... jestem... jesteśmy...! Tych parę kamieni, skałka jedna, druga, śnieg podeptany naszymi nogami, plecak zdjęty z ramion, lina rzucona obok, czekolada. Dopiero po chwili rozglądam się wokół. No tak, kompletne mleko i nic nie widać. Gdzie te piękne widoki, do cholery! Tak właściwie to można się było tego spodziewać. Już od przełęczy Hugisattel było dość kiszkowato - wszystko ginęło w nadchodzących chmurach, wiatr silny i nieprzyjemny. Ręce grabiały i trzeba je było intensywnie rozcierać.

Czy aby na pewno warto iść dalej? Na chwilę się rozwiewa, widać ludzi podchodzących z dołu. Idziemy. Atakujemy skalną grań w rakach. Asekuracja lotna. Najgorszy kawałek to trawers po obślizgłym gzymsiku i czujne przewinięcie się przez skalną krawędź. To wszystko tuż po ruszeniu z przełęczy. Dalej prosto i łatwo. Zdejmujemy raki bo są one raczej bez sensu - skała w miarę sucha. I kto to mówił, że to dwójkowa grań? Jest zadziwiająco łatwa i posuwamy się dość szybko. Po godzinie jesteśmy na szczycie. Mleko. Dobrze przynajmniej, że widzimy siebie nawzajem i możemy sobie zrobić zdjęcia. Zdobycie szczytu w taką pogodę to podwójny sukces. A kolejnym jest zejście na dół.

A pamiętacie, panowie, jak nas zmoczyło na lodowcu Aletsch? Ależ to był lodowiec!!! Szczeliny szerokie na metr-dwa i tylko ten zimny błękit uciekający w głąb. A tam w dole jakaś połamana narta, kawałek szmaty i cholera wie co jeszcze. Sama przyjemność. Albo to siedzenie pod NRC-etką i folią w strugach ulewnego deszczu. Obślizgły, mokry i zimny kamień za plecami, folia przylepiająca się do twarzy i ten poczwórny okrzyk wyrażający naszą dezaprobatę i ogólne niezadowolenie z panującej sytuacji. No tak, już kiedyś to powiedziałem: "Dość perwersyjny sposób spędzania wolnego czasu". W każdym razie decyzja o rozstawieniu namiotu była jak najbardziej słuszna.

Wracając do perwersji: gotowanie wody pobranej z przyschroniskowego pisuaru w celu przyrządzenia smacznej i pożywnej zupki też należy chyba do drobnych perwersji. Nie pierwsza to pomyłka i zapewne nie ostatnia; grunt, że za bardzo nie śmierdziało.

Kolejny odpoczynek. Oj, należy nam się, panowie, należy. Aklimatyzację mieliśmy w końcu mocno umiarkowaną, a szczyt zdobyliśmy w niezłym tempie; praktycznie z marszu. Jeszcze raz potwierdza się ten oczywisty fakt, że przed Alpami trzeba już niestety coś trochę potrenować.

Kolejny mijający dzień, wszystko powoli zamienia się w historię. To wszystko jeszcze trwa, ale dzień wczorajszy jest już tylko wspomnieniem i oddala się coraz bardziej. Nie wiadomo co będzie jutro, nie wiadomo co będzie dziś wieczorem.

Następna niespodzianka: ciche "Kurwa..." pod nosem i potem szarpnięcie liny, czekan mocno wbity dziabadłem w sypki śnieg-kaszę, i tylko pompon czapki wystaje ze szczeliny. Uff...Znowu się udało! Grupa westmanów przygląda się naszej walce. Ostrożnie stawiając nogi, sprawdzając czy raki dobrze trzymają powoli przechodzimy lodowy, stromy trawersik nad ziejącymi w dole szczelinami. "No risk, no fun!" Cóż, w rzeczy samej śmieszny komentarz.

Ten sierpień w Alpach jest wyjątkowo mokry i mglisty. Rozstawiamy namioty na podejściu pod przełęcz Grünhornlücke (3286 m n.p.m.). Robi się coraz później, widoczność coraz słabsza. Ciekawe, czy jest to w miarę bezpieczne miejsc. Żarełko, konwersacja i siusiu. Powoli zaczyna padać... No tak! Czegoś takiego to jeszcze nie było!!! Ściana wody napiera na nasze namioty, porywy wiatru gną maszty. Ale to to jeszcze nic. Najgorszy ten huk co chwilę spadający z nieba i roznoszący się echem po lodowcu. Wszystko drży, lód pod nami wydaje z siebie dziwne odgłosy. Błysk! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... i dopiero teraz łomot. Dobrze! Trafiło dość daleko. Znowu błysk. Cholera! Teraz trochę za blisko! Oczy szeroko otwarte: leżymy sobie cichutko w kałuży adrenaliny. Oj, głupia by to była śmierć, głupia śmierć! Znowu błysk i znowu łomot. I tylko te szeroko otwarte oczy... Niczego sobie nocleg. Żeby tylko coś nie zjechało z tego cholernego stoku.

Dobre namioty. Wytrzymały bez zarzutu. Z nami trochę gorzej. Psycha jakoś siadła i moral upadł. Mieliśmy jeszcze zaatakować Moncha lub Jungfrau od strony Konkordii, ale decyzja zapadła jednoznaczna - czym prędzej spieprzamy w dół.

Długi, cholernie długi ten "ależ lodowiec", i szczelin jakby więcej. Idziemy związani liną; to tak na wszelki wypadek. Co prawda Rosjanie i tak by nas wyśmiali za nadmiar ostrożności, ale mam jeszcze w dolinach też parę spraw do załatwienia.

Kolejny nocleg. Tym razem trawki, łączki, jezioro i... owieczki. Lodowiec już za nami. Jeszcze blisko, ale już nie potykamy się o własne raki, nie depczemy liny, nie obchodzimy lodowych wąwozów i szczelin.

Ostatnia prosta - ciemny, kilometrowy tunel pod jakimś bocznym grzbiecikiem. A potem już tylko ponumerowane krowy, "okodowany czerwony kij" i kolejka, i jesteśmy już na dole, koło samochodu. Kąpiel w umywalce, cóż za przyjemność. I znowu ten kij, i znowu "Napieramy...!"; było parę fajnych tekstów. Na przykład ten obrazek przy przedwyjazdowych zakupach w markecie HIT. Kłębi się tłum. Kobieta w kasie mówi przez megafon: "Okodowany czerwony kij proszę przynieść do kasy numer 4". Znowu śmiech. Można się w końcu odprężyć i wyluzować: Europa..., cywilizacja..., piwo... Hhm, cóż za wpadka: bezalkoholowe. Ale nic to - dla kierowcy jak znalazł.

POWRÓT

Powroty z gór są w sumie najmniej przyjemne chociaż jednocześnie oznaczają ostateczny sukces. Ma się jednak takie głupie uczucie, że coś się skończyło. Jeszcze jedziesz, jeszcze czujesz smród przepoconych rzeczy, zamykasz oczy i widzisz lodowiec na którym byłeś wczoraj, widzisz górę, czujesz się tak jakbyś tam jeszcze był.

Ale chłód ciągnie od podłogi tego namiotu! ...O sorry. Pomyłka, to tylko jakiś ślimak wlazł mi na twarz na tym ponurym campingu.

Plasti przyrósł do kierownicy. Jedzie i jedzie, i jedzie... Jeden ostry zakręt, zaraz potem drugi. No tak, znowu mieliśmy szczęście!!! Z suchym mlaśnięciem pękło koło. Chwila strachu i już stoimy przy rowie lubując się swądem spalonej gumy. Kilka głębszych oddechów, dziesięć minut roboty i... jedziemy dalej.

Mira Kubasińska z Nalepą. Polska młodzież słucha polskiej muzyki. Tak, tak, nawet bratu do magicznej granicy 35 zostało jeszcze parę lat.

Dojeżdżamy do Kudowy. Wreszcie Polska, wreszcie u siebie. Można się najeść za prawdziwe złotówki. Kiełbasa, golonka, kurczak, piwusio marki Żywiec... Godzina 2300. Przy okazji jesteśmy świadkami "występów tubylczej ludności". Bójka jak się patrzy, nawet noże poszły w ruch. No tak, teraz to chyba naprawdę jesteśmy w Polsce...

Po dłuższej chwili zbieramy się i jedziemy dalej. Znowu Plasti za kółkiem. Jedź , Prezes, jedź, tylko ostrożnie. Cicha muzyka i sen. O 400 jesteśmy w Warszawie.