Drukuj

Pokazaliśmy w semestrze zimowym 2009/10

Kirgiz (nie) schodzi z konia - Kirgizja rowerem
21.10.2009; Piotr Strzeżysz

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Kirgistan

Podczas pokazu spróbuję przybliżyć ten mało znany kraj, oglądany z perspektywy rowerowego siodełka. Przez pięćdziesiąt dni podróży mieliśmy okazję nie raz skonfrontować własne wyobrażenia o tej część Azji z zastaną rzeczywistością. Od czasu „Sojuza" zapewne wiele się zmieniło, ale ludzie nie zmieniają się szybko i często wydawało nam się, że przenieśliśmy się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

Dla większości spotkanych mieszkańców byliśmy Amerykanie albo „Angliczanie" a dla reszty - biedną, bo bezdzietną parą na metalowych rumakach. „Dzieci niet? A u nas czworo, pięcioro, dziesięcioro..." Jeden z Kirgizów nawet dał nam przepis jak zrobić chłopaka..., bo oczywiście, jak dziecko - to koniecznie chłopiec.

Kraj często zaskakiwał i to, co nieprzewidywalne, najbardziej dodawało uroku do poznawanej, odkrywanej rzeczywistości, nie zawsze miłej albo estetycznej, ale na pewno wartej poznania. A im trudniej pokonywaliśmy kilometry po fatalnych drogach, tym więcej satysfakcji mieliśmy potem z najdrobniejszych przyjemności, jak suchy nocleg w namiocie, czy ciepły gorący kubek.

 

Skuterem i tuk-tukiem - Wietnam i Laos
28.10.2009; Jaga Przewłocka i Łukasz Chojecki

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Wietnam

W czasach francuskiego kolonializmu mówiło się, że Wietnamczycy uprawiają ryż, mieszkańcy Kambodży oglądają jak rośnie, natomiast Laotańczycy - słuchają jak rośnie. Podczas naszej pięciotygodniowej podróży nie udało nam się dotrzeć do Kambodży, jednak możemy potwierdzić, że dwa pozostałe kraje dzieli przepaść jeżeli chodzi o tempo życia i postrzeganie czasu.

Wietnam zapamiętaliśmy jako morze szaleńczo rozpędzonych motocykli i skuterów, których kierowcy nie przejmują się zbytnio losem poruszającej się pieszo dwójki zdezorientowanych turystów. Laos to kraina spokoju, w której patrzenie w przestrzeń jest tak samo dobrym zajęciem, jak każde inne. Zrelaksowani i uśmiechnięci ludzie nie próbują na siłę sprzedawać pamiątek turystom, a dzieciaki z daleka śmiejąc się wołają sabai-dii!

Z pięciotygodniowej podróży w sposób szczególny zapadli w naszą pamięć gościnni i serdeczni mieszkańcy gór przynależący do ludów H'mong i Dzao. Ich tryb życia prawie nie zmienił się w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Zadziwiają swoimi niewiarygodnie kolorowymi strojami kontrastującymi z majestatycznymi krajobrazami regionów graniczących z Chinami.


NOWA ZELANDIA - 7 500 km campervanem
4.11.2009; Małgorzata Preuss-Złomska i Marcin Złomski

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Nowa_Zelandia_-_7500_km_campervanem_zdjcie

Na siedem tygodni osiemnastoletnia Toyota Lite Ace staje się naszym domem. Mimo, że samochód jest już wysłużony doskonale sobie radzi na krętych, nowozelandzkich drogach. Pnie się w górę pod najwyższy szczyt Antypodów Mt. Cook, manewruje wśród fiordów na Malborough Sound, mknie po śliskiej nawierzchni Fiordlandu i pokonuje liczne brody.

Codziennie budzimy się w nowym miejscu - na skraju klifowego wybrzeża, nad rwącą rzeką, błękitnym jeziorem osnutym porannymi mgłami lub na nielegalnym parkingu z widokiem na ośnieżone szczyty. W deszczowe dni najbardziej doceniamy komfort życia w camervanie - śpimy, czytamy, gotujemy nie wychodząc z samochodu. Gdy jednak na chwilę wychodzi słońce Toyota podwozi nas na początek górskiego szlaku - pod Mt. Aspiring, Mt. Cook i na Kepler Track.

Campervan pozwala nam podróżować po Nowej Zelandii z dala od utartych turystycznych szlaków i przebywać jeszcze bliżej niesamowitej, nowozelandzkiej przyrody. Do tego jedziemy wygodnie i bardzo tanio.

Podróż campervanem przez Nową Zelandię to fragment naszej dziesięciomiesięcznej wyprawy dookoła świata.

 

Zamiast Iranu
18.11.2009; Maja Bednarz, Tomek Weksej oraz reszta ekipy

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

zamiastiranu

Przede wszystkim - to nie miało tak być. Naszym celem i marzeniem był Iran, do takiej właśnie wyprawy przygotowywaliśmy się przez pół roku. Jednak w parze z naszym terminem wyjazdu wielkimi krokami nadchodził też termin tamtejszych wyborów, a po nim podejrzenie fałszerstwa, ludzie na ulicach, demonstracje, strzały... Jednak postanowiliśmy się wycofać (choć absolutnie nie byliśmy jednogłośni).

Na Syrię i Jordanię zdecydowaliśmy się w poniedziałek, półtora tygodnia przed wyjazdem. We wtorek ustaliliśmy czy w ogóle da się w tak krótkim czasie załatwić wszystkie formalności. Okazało się, że tak. W czwartek nasze paszporty i wnioski wizowe leżały już w ambasadzie. Miały być gotowe na wtorek, ale tu przyszło pierwsze zderzenie z bliskowschodnimi zwyczajami: po przyjściu do ambasady okazało się, że jeszcze nie są gotowe, ale "na pewno będą jutro". Ok, przychodzimy następnego dnia. I znowu magiczne "jutro". Po naszych wyjaśnieniach, że "jutro to będziemy już w drodze" wizy wydano nam w pół godziny, od ręki. A więc jednak da się :).

Podróżowaliśmy na wariackich papierach. Nie mieliśmy dokładnie przygotowanego planu. Kształtowaliśmy go po drodze, w pewnej części kształtowali go za nas napotkani ludzie. Może właśnie taka deklarowana otwartość zdecydowała o tak miłych wspomnieniach? O tym opowiemy na slajdach, razem z krótkim poradnikiem jak zorganizować wyprawę w dwa tygodnie ;).

Zapiski z wyjazdu można poczytać na zamiastiranu.blogspot.com.

 

Oman - w krainie pachnącej kadzidłem
25.11.2009; Anna i Marcin Szymczakowie

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Oman

Kiedyś podróżowaliśmy we dwójkę, lecz w lipcu 2007 roku przyszła na świat Iga. Już po niedługim czasie po naszych głowach zaczęły przebiegać myśli o pierwszym wspólnym wyjeździe z naszym maluchem. Pierwsze kroki już we trójkę stawialiśmy nie tak daleko: Kampinos, Mazury, Bieszczady. Postanowiliśmy jednak pojechać gdzieś dalej jak Iga skończy pół roku, będzie miała zrobione obowiązkowe szczepienia, a także nie będzie jeszcze samodzielnie przemieszczać się co ułatwi kontrolę wkładanych do buzi przedmiotów. Pojawiło się najważniejsze pytanie: gdzie jedziemy??? Zasiedliśmy nad Atlasem Geograficznym Świata i zadumaliśmy się... Półkula południowa raczej odpadała, gdyż za daleko, duża różnica czasu, no i raczej nieopłacalne jak na trzytygodniowy wyjazd. Zaczęliśmy szukać bliżej. Pomysł Europy południowej jakoś nas nie zachwycił, Afryka też nie bardzo. Cóż pozostała wielka Azja, a nasze oczy skierowały się na Oman...


Anna i Marcin Szymczakowie - z wykształcenia geografowie z zamiłowania fotografowie. Wspinali się w Andach, Ałtaju, Tien Szanie, górach Elburs, Alpach Japońskich, Himalajach i Pamirze. Zmierzyli się z Jedwabnym Szlakiem w Chinach, Uzbekistanie i Iranie. Dotarli na „Dach ¦wiata" i pod świętą górę Kailasz dość nietypowo, z Kaszgarii. Smakowali zieloną herbatę pod Fuji, przemierzali amazońską dżunglę. Od dwóch lat wędrują we trójkę - z córeczką Igą - po Omanie, Rumunii, Nowej Zelandii i Japonii. Zawsze na wyjazdy zabierają aparat fotograficzny, a plon „bezkrwawych łowów" można ocenić w trzech niedawno wydanych albumach autorskich o Tybecie, Boliwii i Japonii oraz na www.fotografiapodroznicza.pl

 

Autostopem do Dakaru!
02.12.2009; Maciej Tumulec

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

dakar

Stajemy przy nowogardzkiej wylotówce z tabliczką „Dakar” i masą pozytywnej energii, wszak od tej pory nasz los zależy od ludzi, którzy zechcą zlitować się nad dwójką studentów, którym zaświtała kiedyś myśl udania się na Czarny Ląd stopem. „Wy do Dakaru tak na poważnie” – pyta kierowca srebrnego audi tankującego na nowogardzkim Orlenie. „Do Dakaru!” – odpowiadamy. „Żartujecie? Poważnie!?” Kiwamy potwierdzająco głowami. „Do Dakaru nie jadę, ale do Szczecina mogę was podwieźć, wsiadajcie!”. I tak to się zaczęło…

Po zeszłorocznej podróży autostopowej z Libii do Etiopii nadszedł czas na wypróbowanie „stopa” w Afryce Zachodniej. Wbrew wszelkiej logice, radom i ostrzeżeniom postanowiliśmy wraz z moim przyjacielem Jarkiem Rochowiczem ruszyć do Senegalu i Gambii.

Będą to slajdy i opowieści o znojach i trudzie naszej 72-dniowej wyprawy, ale także, a może przede wszystkim o tych wszystkich cudownych ludziach i rzeczach, które było nam dane spotkać po drodze.

Jeżdżenie po Afryce nie należy do najprostszych spraw, trzeba bowiem wiedzieć kogo i gdzie można „łapać” a kogo absolutnie unikać. Zupełnie inaczej jeździ się po Maroku, a jeszcze inaczej przecinając martwe przestrzenie Sahary Zachodniej czy Mauretanii, ale o tym wszystkim i masie innych rzeczy już 2 grudnia.

 

W siodło i przez step
09.12.2009; Wojciech Paczos, Jakub Czajkowski

uwaga zmiana godziny: 20.30

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Mongolia

Żegnamy się z hodowcami reniferów i ruszamy ostro pod górę. Dla naszych koni to trudny teren, ale dla nas to jedyna droga powrotu nad jezioro. Ścieżka trawersuje ostro nachylone zbocze. Koń Przemka nie wytrzymuje napięcia i zrywa się jak szalony prosto pod górę. Na chwilę zamieramy w bezruchu, ale sytuację udaje się opanować.
Altimetr wskazuje 2460m n.p.m.. Osiągamy najwyższy punkt na trasie rajdu. Pod nami szczyty, doliny i ogromne jezioro Chubsuguł ciągnące się daleko za horyzont. Kończymy przygodę - jutro napijemy się pierwszego piwa od dziesięciu dni. Mimo, że mongolskie, będzie smakować wyśmienicie... (Wojtek Paczos)

Czas spędzony w gorącym słońcu pustyni, zrekompensowało nam zejście do malowniczej Lodowej Doliny (Yolin Am). Prawie 200 metrowej wysokości strome skalne ściany doliny, skutecznie bronią dna doliny przed dopływem ciepła i światła, więc nawet w lecie przechadzać się tam można po grubej warstwie lodu... Nocleg pod namiotami w górskiej dolinie pozwolił nam na obserwację dzikich kozioróżców (mong. jenger) pasących się na stokach otaczających nas szczytów. Przemierzając dalej Ałtaj Gobijski i mijając po drodze stada wielbłądów dotarliśmy do jednego z najsłynniejszych miejsc w Mongolii – Hongorin Els. Jest ro prawie 200 kilometrowej długości pas wydm ciągnący sie w obniżeniu śródgórskim. Najwyższe z "piaskowych gór" mają około 300 metrów wysokości względnej, co czyni je najwyższymi wydmami świata... (Kuba Czajkowski)

 

"Na andyjskim szlaku - Cordillera Huayhuash"
06.01.2010; Anna Skompska

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

plakat_Skompek

Ewa otwiera drugie opakowanie antybiotyku, ja niedawno zaczęłam pierwsze, Kubie pęka głowa od wysokości... Dzisiaj znowu czeka nas spore przewyższenie, a z nieba leje się żar. Co tu dużo mówić - niejeden z nas zastanawiał się wtedy, czy to aby nie pora by przerzucić plecaki na grzbiety mijających nas co chwila osiołków. Grupa niewątpliwe zmierzała ku rozkładowi... Martwiło to nas, nawet bardzo, wszak czekały nas dwa tygodnie powyżej 4000 m n.p.m. i dziesięć wysokich przełęczy... Na szczęście na obawach się skończyło i nasza wędrówka w centralnej części Andów przebiegła zgodnie z planem. Udało nam się pokonać zamierzoną trasę, a niezwykłe widoki czające się za każdą z przełęczy pozwoliły zapomnieć o wszelkich niedogodnościach. Wynagrodzeniem trudów wędrówki było spotkanie z egzotyczną przyrodą, kąpiele w gorących źródłach i codzienny widok górujących nad nami ścian sześciotysięcznych gigantów: Yerupahy, Jirishanca oraz Siula Grande.

 

SERdeczne pozdrowienia z Armenii
13.01.2010; Marta Sitkiewicz, Paweł Marciniak, Adam Cieslik, Marta Cobel-Tokarska

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW, 20.15

armenia

 

…skwarne wrześniowe południe, wkoło skaliste grzbiety gór Lalvaru przedzielone urwiskami. Na dole widać kominy górniczego miasteczka Alaverdi. Mieliśmy dotrzeć tam dziś rano, ale wiemy już, że armeńskie góry prędko nas nie wypuszczą. Siedzimy na skraju pylistej drogi, smętnie wypatrując na horyzoncie ratunku. Samochodu, traktora, choćby drabiniastego wozu, który mógłby nas stąd zabrać i zaoszczędzić wielu godzin mozolnej wędrówki. Nagle… nasze zmęczone oczy dostrzegają wyłaniającą się zza zakrętu postać. To kobieta, być może nasza wybawicielka? Podchodzi do nas, SERdecznie zagaduje, wyciąga rękę z białym pakunkiem… O nie! Znowu SER! Czwarty kilogram SERA w ciągu dwóch dni…

***

Armenia to pierwszy kraj, który oficjalnie przyjął chrześcijaństwo. Słynie z wpisanych na listę UNESCO kamiennych, średniowiecznych monastyrów, gdzie powstawały bezcenne rękopisy. My jednak poznawaliśmy tę krainę nie tylko szlakiem opisanych w przewodniku zabytków. Dzięki wybitnej gościnności Ormian dowiedzieliśmy się na przykład, że królem armeńskiej kuchni jest bakłażan, a jej szarą eminencją SER w stu odmianach i rodzajach…

A więc zapraszamy na naszą, momentami niezbyt poważną, wyprawę do Armenii. Przemierzając górskie drogi i bezdroża zajadaliśmy się tam serem, chałwą i arbuzami, z pasterzami piliśmy malinowe wino, no i robiliśmy mnóstwo zdjęć

PATAGONIA - droga na Południe
20.01.2010; Małgorzata Preuss-Złomska i Marcin Złomski

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Patagonia_-_droga_na_Poudnie_zdjcie

 

Przez olbrzymie, niezamieszkałe obszary, przez wypalony słońcem step, wśród hulającego niemiłosiernie wiatru wiedzie słynna droga nr 40. Nawierzchnia w większości jest kamienista, zakurzona i pełna kolein. Za oknami samochodu bezkresna przestrzeń, ale gdy tylko skręcamy na zachód wyrastają przed nami ośnieżone szczyty Andów. Wyruszamy na najsłynniejsze trekkingi świata - pod potężnym Fitz Roy'em i monumentalnymi wieżami Paine.

Dalej na Południu jest już tylko osnuta legendami Ziemia Ognista. Aby do niej dotrzeć przeprawiamy się przez zdradliwe wody Cieśniny Magellana. Dzikie góry, lwy morskie i kormorany zamieszkujące bezludne wysepki kanału Beagle świadczą o tym, że dotarliśmy na prawdziwy Koniec Świata.

Jednak Patagonia to nie tylko surowe, bezludne równiny i szalejące wichry. To kraina bogata w połyskujące słońcem turkusowe jeziora, gęste lasy, rwące rzeki i rozległe lodowce. Jako pierwsi dotarli tu imigranci z Europy i na przekór żywiołom zakładali estancje (olbrzymie majątki ziemskie). Do dzisiaj hodują wielkie stada bydła, urządzają tradycyjne rodea i kultywują pamięć o pierwszych osadnikach. Przemierzając setki kilometrów patagońskich bezdroży nie raz przebiegnie nam przez drogę guanako lub przepędzane przez gauchos (pasterzy) stado owiec.

Podróż przez Patagonię to kolejny etap naszej dziesięciomiesięcznej wyprawy dookoła świata.

 

T.R.U.P.A. w dolinie Mattertal
27.01.2010; Towarzystwo Radosnego Uprawiania Prostego Alpinizmu w składzie: Irek Słapa, Kuba Pisarek, Paweł Winiszewski

Aula starego BUWu, Kampus Główny UW

Alpy

Nie będzie to daleka podróż, bo w dolinę Mattertal w Alpach Szwajcarskich niemieckimi autostradami można dojechać w kilkanaście godzin. W związku z tym nie będzie snucia opowieści o niecodziennych zwyczajach autochtonów i egzotyce miejsca, nie będzie mowy o zdobywaniu ośmiotysięczników w ekstremalnych warunkach, ani też o cudownych ludziach, których spotkaliśmy po drodze, bo ludzi w górach raczej unikaliśmy. Nie oczekujcie również mrożących krew w żyłach opowieści o wspinaczce na granicach ludzkich możliwości, bo nasze możliwości od ludzkich są o wiele skromniejsze. Nie będzie nawet nic o heroicznej walce z okrutnym wichrem zmiatającym wszystko z grani, bo … na dobrą pogodę trafiliśmy.

Przedstawiając slajdy z naszego wypadu na czterotysięczne szczyty Alp opowiemy natomiast o przyczynach i skutkach rozwiązania się jednego z nas na eksponowanej południowo-zachodniej grani Allalinhornu (4027 m npm). Przedstawimy przyczyny nieplanowanego zdobycia w zejściu dodatkowego szczytu, co odbyło się w kompletnym milczeniu, a także o zaskakującej kopule szczytowej Alphubela (4206 m npm). Będzie o tym dlaczego ludzie prowadzeni przez przewodników z południowej grani Taschornu (4491 m npm) mają szarość na twarzy i o tym dlaczego na tym szczycie nie sposób zjeść małej suszonej morelki. Będzie również o tym dlaczego przed zjazdem z ruchomego bloku chcieliśmy mieć Niemców na śniegu i o przyczynach nagłej miłości do skał w trakcie zjazdów z Zinalrothornu (4221 m npm).