Drukuj
Po bezdrożach Mongolii

Weszliśmy do dużego biura Zoriga, które było pełne starych plakatów, czarnobiałych zdjęć i eksponatów, zapewne kiedyś służących do wspinaczki. Gospodarz zaczął nam opowiadać o swoich wyprawach. Okazało się, że ten ponadsiedemdziesięcioletni żwawy staruszek wciąż wspinał się, a w ubiegłym roku był nawet w Nepalu. Wspomniał o wizytach w Polsce i nawet pokazał nam plastikową mapę Tatr, w których był kilka razy w latach sześćdziesiątych. Zadawał nam pytania upewniając się, że jesteśmy przygotowani i zdecydowani na wejście na Chujtena (4374 m n.p.m.), najwyższy szczyt Mongolii leżący w Ałtaju na granicy chińskiej i odległy o 2000 kilometrów na zachód od Ułanbator. Był dyrektorem Mongolskiego Klubu Ałtajskiego, czyli tutejszego odpowiednika PZA. Dał nam kopię topograficznej mapy tego rejonu i udzielił wielu wskazówek. Gdy dowiedział się, że w dwa lata temu byliśmy w Ałtaju rosyjskim powiedział, że przygotuje dla nas kilka podań i pomoże nam zdobyć zezwolenie na pobyt w strefie przygranicznej gdzie znajdowała się góra. 
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasze plany ulegną zmianie. 

* * * 

Jechaliśmy we trójkę konno nad Chubsgułem, niezwykle pięknym jeziorem przypominającym Bajkał, otoczonym wysokimi górami. Nasz przewodnik nucił jedną z popularnych w tym kraju piosenek. Mijaliśmy jurty, pasterzy i stada pasących się zwierząt. Dziś zakończyliśmy pierwszą część naszej wyprawy - po trekkingu w okolicznych górach w ośmioosobowym gronie, zgodnie z planem, rozdzieliliśmy się. Konno chcieliśmy dotrzeć do wioski Hatgal, a później samochodem do stolicy prowincji Moron i dalej jechać na zachód w kierunku Ałtaju.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do małego jurtowiska przy jeziorze. Zatrzymaliśmy się na kilka chwil. Okazało się, że mieszka tu rodzina przewodnika. Zostaliśmy bardzo serdecznie przywitani i zaproszeni do jurty. Jest to duży namiot o średnicy około pięciu metrów, a w centralnym miejscu jest zawsze piec, nad nim komin wystający na zewnątrz. Na przeciwległej ścianie znajduje się mały ołtarz, z pokaźną ilością zdjęć. Oprócz rodzinnych można tam znaleźć fotografie turystów, którzy tu niegdyś zaglądali. Takie ołtarzyki są we wszystkich jurtach Mongolii. Poczęstowano nas herbatą i suszonym na słońcu kwaśnym serem. Tubylcy piją herbatę o nazwie sute-caj. Jest to słaba czarna herbata wymieszana pół na pół z mlekiem, solona i okraszona warstwą baraniego tłuszczu. Ku naszemu zaskoczeniu, była dobra w smaku i skutecznie gasiła pragnienie. 
Na piecu coś się gotowało, a my rozmawialiśmy z liczną rodziną naszego przewodnika używając kieszonkowych rozmówek. Mongołowie czasem znają angielski lub rzadziej rosyjski, ale w jurtach w terenie można liczyć tylko na rozmówki. Wreszcie podano danie główne: z kociołka wyciągnięto parującą baranią głowę i odkrojono tłuste kawałki z okolic nosa. Na szczęście dostaliśmy świeżą cebulę do zagryzania. Gosia spróbowała jeszcze fragmentu ozora, który chyba smakował najlepiej. Po kilku przełkniętych kawałkach podziękowaliśmy, a głowa trafiła do dzieciaków, które znacznie lepiej wiedziały, co z nią zrobić. Próbowano namawiać nas na nocleg, ale było wczesne popołudnie i chcieliśmy jechać dalej. Na pamiątkę zostawiliśmy jedno ze zdjęć, przedstawiające nas na tle Pałacu Kultury. Po bardzo męczącym i pełnym wrażeń dniu dotarliśmy do Hatgal. Był wieczór. Wiał silny wiatr, a po drugiej stronie jeziora szalała burza. Błyskawice przecinały niebo, do nas docierały tylko niewyraźne grzmoty. Od kilku godzin byliśmy rozbici na wschodnim brzegu jeziora Uvs Nuur, około kilometra od wydm Boorog Deliynels, ciągnących się przez wiele kilometrów przez północno-zachodnie stepy Mongolii. Uvs Nuur jest słonym i zarazem największym jeziorem tego kraju. Jego długość i szerokość osiągają prawie 100 kilometrów. Burza uspokoiła się nad ranem i na szczęście nie dotarła do nas - była zbyt daleko. 
Ranek był bardzo ciepły i słoneczny, a widoki oszałamiające. Za potężnym zielonym jeziorem wznosiły się śnieżne czterotysięczniki przedmurza Ałtaju - pasma Charchiry i Turgena. Przewyższały o ponad 3000 metrów taflę jeziora i były odległe o ponad 100 kilometrów! Zamierzaliśmy spędzić tu kilka dni, aby nieco odpocząć i pozwiedzać okoliczne wydmy. 
Mimo, że byliśmy rozbici w dość odludnym miejscu i w pobliżu nie było widać jurt, gdy tylko wyszliśmy z namiotu pojawiła się liczna rodzina z dziećmi. Przywitaliśmy ich i z użyciem rozmówek, zaczęła się dyskusja. Byli ciekawi wszystkiego. Wyciągali rzeczy z namiotu i pytali się do czego służą. Jeszcze nieraz przekonaliśmy się, że pojęcie prywatności jest tu inaczej pojmowane niż w naszym kraju. Tu można wejść do jurty i tradycja nakazuje gospodarzom nakarmić, a nawet przenocować gościa. Nasz namiot był traktowany podobnie, co czasem wprawiało nas w zakłopotanie. 
Wizyta trwała dość długo, a wkrótce przybyli następni ciekawscy. Tym razem byli to okoliczni pasterze. Wytłumaczyliśmy im, że zamierzamy przespacerować się brzegiem jeziora i dotrzeć na wydmy. Zaproponowali nam wspólną przejażdżkę i po chwili wahania zgodziliśmy się. Gosia wsiadła na wielbłąda, a ja jechałem na koniu próbując od czasu do czasu robić zdjęcia. Dotarliśmy na wydmy, a później do małego oczka wodnego tuż przy brzegu jeziora. W okolicy było mnóstwo ptaków. Spędziliśmy tam dwie godziny kąpiąc się i ćwicząc zapasy z Mongołami. Sprawiali wrażenie, że czas dla nich nie ma większego znaczenia. A może po prostu byliśmy dla nich większą atrakcją niż oni dla nas.
Tego dnia cały czas mieliśmy towarzystwo. To zaskakujące, że w kraju tak mało zaludnionym trudno jest znaleźć odrobinę samotności. 

* * * 

Wyszedłem przed jurtę do stojącego samochodu, by przynieść aparat fotograficzny. Zobaczyłem, że gospodarz i jego pomocnik trzymają owcę. Po chwili zrobili małe nacięcie na jej piersi i jeden z nich wsadził do wewnątrz rękę. Domyśliłem się, że jestem świadkiem tradycyjnego mongolskiego sposobu zabijania zwierząt. Owca umiera na atak serca, gdy na jej aorcie zostaje zaciśnięta dłoń. Jak twierdzą, jest to najbardziej bezbolesny sposób. 
Był z nami młody człowiek, który znał dobrze rosyjski i wyjaśnił, że Mongołowie zabijają zwierzę raz na tydzień. Nie mają lodówek i nie mogą długo przechowywać mięsa. Powiedział, że zwierzę jest zabijane na zewnątrz jurty, by kobiety i dzieci tego nie widziały. Następnie jest wnoszone do środka i już przy wszystkich jest oprawiane. Wszystko odbywało się bardzo sprawnie i cała rodzina pomagała przy oprawianiu owcy. Po upływie pół godziny zaczęto gotować serce, płuca i inne wnętrzności. W tym czasie przyszli do jurty sąsiedzi. Poczęstowano wszystkich arkhi - słabą wódką destylowaną z mleka. Gospodarz nalewał pełną czarkę i podawał pierwszemu gościowi tradycyjnie po mongolsku, czyli prawą ręką, przytrzymując łokieć lewą. Gość nieco upijał i oddawał. Gospodarz dolewał do pełna i podawał następnemu. Gdy mięso skończono przyrządzać, zostało wyłożone do dużej misy i ustawione przed nami. Gosia początkowo nie chciała nawet próbować, ale szybko przekonała się. Było naprawdę bardzo smaczne.
Jedliśmy na zmianę z innymi gośćmi zagryzając ciastem przypominającym bułki. Nocleg spędziliśmy w tej jurcie. Jak się okazało, byliśmy tu pierwszymi turystami. 

* * * 

Byliśmy spakowani i gotowi, by ruszyć do Bayan Olgii - najbardziej na zachód wysuniętej prowincji kraju. Na razie mieszkaliśmy w prywatnym domu w Ulangoom, otoczonym podwórkiem, na którym stała jurta, gdzie mieszkali gospodarze. Gdy przyszła gospodyni i dowiedziała się, dokąd chcemy jechać zrobiła dziwną minę i zaczęła intensywnie gestykulować. Coś było nie tak. Po kilku minutach dowiedzieliśmy się, że nasza docelowa prowincja została zamknięta z powodu choroby zwierząt. Nic nie dały próby zdobycia zezwoleń. Kwarantanna była skutecznie egzekwowana i miała trwać jeszcze dwa tygodnie. 

* * * 

Stanęliśmy na ośnieżonym szczycie Charchiry (4037 m n.p.m.). Była piękna pogoda, słońce chyliło się ku horyzontowi, a dookoła nas niezwykłe widoki na niemalże cały Ałtaj Mongolski. Najbliżej widać było prawie czterotysięczne pasmo Turgena (3965 n.p.m.), oddzielone od Charchiry doliną, którą tu dotarliśmy. Z odległości kilkudziesięciu kilometrów widzieliśmy lodowce na szczytach Tsast Ull (4193 m n.p.m.) i Tsambaragav Ull (4165 m n.p.m.), oraz wielkie jeziora takie jak: Achit Nuur, Uvs Nuur, a nawet odległe Hjargas Nuur. 
Było późno, a za dwie godziny zapadał mrok. Schodziliśmy z lodowca dość szybko, przy świetle księżyca i gwiazd.. Zorganizowaliśmy krótki nocleg na grzbiecie. Było ciepło. 

* * * 

Zetenumbe, podobnie jak większość Mongołów, uwielbiał, gdy go fotografowano. Chciał mieć zdjęcie z rodziną, żoną, ulubionym koniem, przyjaciółmi, na tle gór i wiele innych. Każdy Mongoł traktuje zdjęcie bardzo poważnie. Długo przygotowują się, każą dzieciom umyć twarz, przebierają się w odświętne stroje i przy zdjęciu robią marsowe miny. Poznaliśmy Zetenumbe wcześniej, podczas wędrówki w stronę Charchiry. Wtedy pomógł nam przeprawić się przez potok lodowcowy. Teraz przy powrocie wróciliśmy do jego jurty, która znajdowała się w połowie pięćdziesięciokilometrowej doliny, kończącej się przełęczą między Turgenem a Charchirą. Ucieszył się, gdy postanowiliśmy zanocować w jego jurcie. Był to dla niego zaszczyt. 
Żona Zetenumbe wyjaśniła nam, że za dwa dni będą składać jurtę i wracać do wioski Tarialan u wylotu doliny, gdzie mieszkała ich rodzina. Cała operacja zajmuje zwykle jeden dzień. Jeszcze wiele razy widzieliśmy transporty ciężarówek niesamowicie obładowanych dobytkiem z przenoszonych jurt. Każda rodzina ma swoje zimowe miejsce, w którym może przetrwać mrozy w bardziej sprzyjających warunkach. 
Rankiem wyruszyliśmy konno do Tarialan ponownie przemierzając niezwykłą dolinę Charchiry. 

* * * 

I znów byliśmy na ośnieżonym szczycie. Tym razem podziwialiśmy widoki z Otgon Tenger (3905 m n.p.m.) - najwyższego w Changaju - kamienistych górach znajdujących się w centrum Mongolii. Startowaliśmy z obozowiska położonego nad małym stawem u podnóża góry. Do pokonania było około 1200 metrów w pionie, a sam wierzchołek wystawał 800 metrów ponad okoliczne pasma. Po aklimatyzacji z Charchiry, bez trudu w ciągu kilku godzin weszliśmy na szczyt. Znajduje się tam tablica ku pamięci mongolskich metalurgów z okręgu Erdenet i ovo, tradycyjny kopiec z kamieni, z wystającymi błękitnymi jedwabnymi szarfami. Ovo można spotkać także na przełęczach i bardziej charakterystycznych punktach w całej Mongolii. 

* * * 

Odwiedzaliśmy buddyjski klasztor Shank. Większość turystów tu nie zagląda, bo właściwie nie ma po co. Z potężnego kompleksu świątyń, jurt i innych budynków zachowały się ledwie trzy. Oto co pozostało z większości klasztorów, obecnych tu od setek lat. Stalinowskie czystki w latach czterdziestych wykorzeniły buddyzm z Mongolii. Te najbardziej reprezentatywne budynki, takie jak pobliski odrestaurowany klasztor i muzeum Erdene Zuu w Charchorin lub ukryty w górach Amarbajasgalant Chijd, miały więcej szczęścia. 

P.S. Wraz z Gosią Preuss i pozostałymi uczestnikami zaczęliśmy organizować wyprawę na kilka miesięcy przed wakacjami. Wystartowaliśmy 04.07.2002 r., a wróciliśmy do Polski 28.08.2002 r. We dwójkę spędziliśmy półtora miesiąca w Mongolii, a pierwsze dwa tygodnie razem z Karoliną Kanią, Moniką Natkowską, Asią Szypuła, Gosią Strzelec, Wojtkiem Szypułą i Michałem Nodzykowskim. Zgodnie z wcześniejszymi planami rozdzieliliśmy się po trekkingu nad Chubsgułem i ruszyliśmy na zachód Mongolii. Nasza trasa miała przebiegać następująco: Ułanbator - Moron - Ulangoom - Olgii - Howd - Altai - Ułanbator. Zamierzaliśmy zwiedzać po drodze parki narodowe, jeziora, góry i klasztory. Z powodu kwarantanny nie dotarliśmy do Olgii i Howd.