Drukuj

Listy za oceanem pisane i e-mailem wysłane 

Meksyk, 07.02.2002

Witam szanowną redakcję i oddanych jej czytelników.
Nareszcie mam dostęp do internetu na dłużej niż pół godziny, tak więc postanowiłam do Was napisać. Od kilku dni jestem już w Meksyku, gdzie zamierzam spędzić najbliższe pół roku. Nawet najbardziej oddany sprawie podróżnik pewnie zmęczyłby się ciągłym podróżowaniem przez sześć miesięcy, dlatego też postanowiłam wybrać sobie jedno, centralnie położone miejsce i uczynić z niego bazę wypadową. Po rozważeniu wszelkich za i przeciw padło na Tolukę - miasto oddalone zaledwie o godzinę drogi od stolicy - pełne życia towarzyskiego, a jednocześnie w miarę bezpieczne (w porównaniu z miastem Meksyk). No, ale od początku... 

Lot był dość żmudny i męczący, trwał bowiem aż 12 godzin. Stewardessy chciały nas zagłodzić, ale nie daliśmy się, ciągle prosząc o dokładki. Na początek podano nam lunch. Steward, który nas obsługiwał nie mówił po hiszpańsku, a że lot był do jednego z krajów latynoamerykańskich, miał pewien problem - większość pasażerów była bowiem tylko hiszpańskojęzyczna. Nie poddawał się jednak i dzielnie na migi tłumaczył, o co mu chodziło. I tak na przykład, gdy do wyboru była ryba i wołowina, steward podchodził do pasażerów, nieśmiało pytał się po angielsku, a gdy zobaczył rozdziawione usta i wyłupiaste oczy, wtedy wiedział, ze należy przejść na język międzynarodowy. Wskazując na talerz z wołowiną, udawał byka - pokazywał rogi i muczał. Wskazując na rybę, udawał, że pływa żabką. Większość z uśmiechem na twarzy odgadywała, o co mu chodzi, jednak dwie Meksykanki siedzące tuż za mną najwyraźniej niezbyt trafnie odczytały jego intencje, mówiąc jedna do drugiej: "Wiesz co, to ja już wolę zjeść szaloną krowę niż jakąś żabę. Aby takie świństwa podawali na pokładzie. Rozumiem Francuzi jedzą żabie udka, ale to są przecież angielskie linie lotnicze". Myślałam, ze umrę ze śmiechu. 

Po 9 godzinach lotu, podczas których co głodniejsi zakradali się do kabiny stewardes i żebrali o kanapki, dostaliśmy kolacje, a raczej namiastkę kolacji. Trzeba przyznać, że na jedzeniu skąpili. Ale za to innych atrakcji nie brakowało. Przy wejściu do samolotu każdy dostawał poncho i skarpetki na wypadek, jakby się zrobiło zimno. No i rzeczywiście przydał się ten ekwipunek. Już po godzinie wszyscy w samolocie byli identycznie ubrani - grube, niebieskie skarpetki i meksykańskie poncha. Wyglądaliśmy jak jeden zgrany zespół - kilkaset ludzi noszących ten sam strój. Istna komuna - wszyscy równi. A samolot był doprawdy ogromny - po 10 siedzeń w jednym rzędzie, przedzielonych dwoma korytarzami. Każdy z pasażerów miał swój własny telewizor z kilkunastoma programami, radio z kilkoma stacjami, no i oczywiście słuchawki. Niestety huk silników był tak duży, ze niewiele dało się usłyszeć. Ponadto kilkakrotnie wpadaliśmy w turbulencje i wtedy słychać było tylko zduszone piski - nie wiem czy to z uciechy, czy ze strachu. Dla mnie to była jedna, wielka frajda. Czułam się, jak na wesołym miasteczku. Nagle wszyscy lecieliśmy w dół i na ułamki sekundy wpadaliśmy w stan nieważkości. Super. Czekałam na powtórkę. 

Po 12 godzinach wygłodniali czekaliśmy z utęsknieniem na lądowanie. Trzeba przyznać, ze widok był niesamowity - ciemność nocy rozświetlona przez miliardy świateł. Meksyk jest przeogromny - dziesięciokrotnie większy niż Warszawa. W momencie przelotu nad centrum miasta światła były widoczne z każdej strony aż po horyzont. Po kilku dniach spędzonych w Meksyku przyjechałam do Toluki i w ciągu kilku godzin znalazłam sobie pokój w domu studenckim. O zapraszaniu wielu gości i imprezach w zasadzie mogę zapomnieć, gdyż w moim pokoju jest miejsce na łóżko, szafę, stolik i... nogi. Dwie osoby to już tłok. Za to mamy dużą kuchnię, dwie czyste łazienki i jadalnię, w której brakuje jeszcze tylko stołu. No, ale obiecano nam jadalnię z prawdziwego zdarzenia już za kilka dni (co według standardów latynoamerykańskich oznaczać może kilka tygodni, a nawet miesięcy).
Do usłyszenia
Rudzielec 

* * * 

Toluka, 26.02.2002


Droga redakcjo! Najdrożsi czytelnicy!
Zbliża się koniec lutego, jeszcze tylko kilka dni, a zacznie się drugi miesiąc mojego pobytu w Meksyku. Aż trudno w to uwierzyć. Większość pierwszego miesiąca spędziłam w Toluce, gdzie powolutku oswajałam się z nowa rzeczywistością i "od wewnątrz" poznawałam tajniki kultury meksykańskiej. Zdążyłam się już tu urządzić i zagospodarować, a nawet przyzwyczaić się do jazdy tutejszymi autobusami. Trzeba przyznać, ze sama podroż należy do niezapomnianych przeżyć. 

Po pierwsze - nie ma tu ani przystanków, ani numerów autobusów. Jadą jeden za drugim, a na przedniej szybie mają ponaklejane kartki z nazwami ulic. Należy więc wykazać się nie tylko sokolim wzrokiem, ale i niezłym refleksem. W momencie ustalenia, ze dany autobus jedzie w pożądanym kierunku, człowiek zrywa się, wyskakuje na jezdnie i macha na kierowcę. Jeśli zostanie zauważony, musi wskoczyć do zwalniającego pojazdu, uiścić opłatę i wtedy dopiero może sobie pogratulować, że i tym razem się udało. Mnie osobiście zajęło tydzień, aby nauczyć się łapać tutejsze autobusy. Przez pierwsze kilka dni udawało mi się zatrzymać dopiero czwarty czy piąty z kolei. 

Po drugie - w autobusie panuje zasada "kierowca nasz pan". Jeśli "pan" uzna, ze bilet kosztuje 2 pesos, należy zapłacić 2 pesos. Jeśli "pan" oznajmi, ze dzisiaj bilet jest po 5 pesos, należy bez ociągania się uiścić 5 pesos. Cena zależy od dobrego humoru kierowcy, więc lepiej go nie drażnić i mile się uśmiechać, to wtedy jest taniej. Muszę wyznać, że dzięki niezwykłemu tutaj kolorowi skóry i włosów mam przeważnie taryfę ulgową. 

Po trzecie - autobus często zbacza z trasy, gdyż musi zatankować. Podjeżdża się wtedy na stację benzynową, wygania się wszystkich pasażerów, tankuje się, pogada się z miłą panią za ladą, wypali się ze dwa papieroski i co tam, że komuś się spieszy do pracy albo do domu. Za pół godziny wszystko jest gotowe i można jechać dalej. Istne latynoamerykańskie podejście do życia - jak nie dziś to jutro... A jak nie jutro, to w przyszłym tygodniu. W autobusie zwykle rozbrzmiewają skoczne melodie meksykańskiej wersji disco polo i może wszystko byłoby w porządku, gdyby muzyka nie grała na cały regulator. Zwrócenie uwagi kierowcy to obraza majestatu i złamanie zasad dobrego wychowania. Wszyscy więc siedzą cicho jak kury na grzędzie i wypatrują z utęsknieniem (chciałoby się powiedzieć swojego przystanku, ale tu przecież nie ma przystanków) miejsca, w którym będą mogli opuścić ten salon rozrywki. 
Wysiadanie też jest nietuzinkowe. W każdym autobusie znajduje się specjalny przycisk, dzięki któremu oznajmia się kierowcy i zarazem wszystkim pasażerom chęć wysiadania. Pojazd zwalnia nieznacznie i albo wyskakujesz, albo zostajesz. Wybór należy do ciebie. Kierowca dał ci przecież szansę. Nie dziwi więc fakt, ze wszyscy tłumnie wysiadają na światłach, gdyż wtedy kierowca chcąc nie chcąc musi się zatrzymać. 

No dobra, to tyle o ichniejszych środkach transportu. Zastanawia mnie tylko czy taki sposób podróżowania jest charakterystyczny dla Toluki, czy to standard meksykański. Będę musiała na to zwrócić uwagę w innych miastach. Pogodę w Toluce mamy doskonałą. Prawie codziennie niebo jest błękitne i żadna chmurka nie przysłania słoneczka. Temperatury jednak jak do tej pory nie przekraczają 25 stopni, gdyż miasto położone jest na wysokości 3000 m n.p.m. Ale sobie wybrałam, nie? Dzięki tej wysokości klimat jest chłodniejszy niż w oddalonym jedynie o godzinę drogi mieście Meksyk. Jednak są i pewne wady takiego położenia. Powietrze jest tu rozrzedzone i każde podejście pod górę kosztuje sporo wysiłku i przyprawia o zadyszkę. A wzniesień u nas nie brakuje. Tak więc lepiej już cierpieć niewygody jazdy autobusem niż chodzić na piechotę. 

Za nic w świecie nie zamieniłabym "mojej" Toluki na miasto Meksyk. Po pierwsze, w Toluce jest mniejsza przestępczość, czyste powietrze i zachwycający ponadpięciotysięczny wulkan górujący nad miastem. A po drugie, nie ma tu tak często trzęsień ziemi. W mieście Meksyk w każdym budynku wiszą plakaty, informujące jak należy postępować w razie wstrząsów. W schronisku pierwszego dnia recepcjonista z dużym poczuciem humoru poinstruował mnie, którędy biegnie droga ewakuacyjna, a na koniec dodał: "Pamiętaj, gdy poczujesz wstrząsy, chowaj się pod stół albo stań w futrynie drzwi. Za pierwszym razem wpadniesz w panikę, schowasz się pod stół i nie będziesz chciała wyjść przez godzinę. Za drugim razem też się przerazisz, ale za trzecim, czwartym razem odruchowo będziesz wskakiwała pod stół. To nic takiego. Potem się przyzwyczaisz, nie będziesz na to zwracać uwagi, albo będzie to dla ciebie niezła zabawa obserwować panikę innych". Wcale nie wydawało mi się to śmieszne. Wolę więc mieszkać w mojej małej Toluce, gdzie nie strach chodzić ulicami po nocach i nie strach wyjmować pieniądze z bankomatu. 

Co tydzień mamy tutaj wspaniały targ. Przyjeżdżają Indianie i Metysi z całej okolicy, by sprzedawać owoce, warzywa, tkaniny i inne różności. Raj dla obżartuchów i fotografów. Nikt tu z głodu nie umrze, bo ceny owoców są śmiesznie niskie - np. kilo pomarańczy kosztuje 40 groszy. Oprócz tego są jeszcze tanie mandarynki, banany, papaje, melony, arbuzy, mango i inne owoce, których nigdy do tej pory nie spotkałam. Nawet nie wiem jak się je konsumuje. Z bananami też trzeba być czujnym, bo są rodzaje do smażenia, do gotowania i takie zwykle do jedzenia w stanie surowym. 

To tyle. Kończę już, bo musze się wreszcie spakować. Jutro jadę na pierwszą większą wyprawę na południe Meksyku. 
Przygoda wzywa.
Do usłyszenia podczas kolejnej relacji.
Magda 

* * * 

Toluka, 20.03.2002


Najznamienitsza redakcjo! Czcigodni czytelnicy!
Należą Wam się przeprosiny, ze nie pisałam na bieżąco, ale nie miałam dostępu do komputera. Teraz już jestem z powrotem w Toluce i muszę przyznać, że wiele tu się zmieniło podczas mojej nieobecności.
Wróciwszy do Toluki nie mogę się nadziwić, jakim transformacjom poddał się mój dom. Wyjeżdżając stąd mieszkało tu zaledwie kilka osób i reszta pokoi stała pusta. Jak się okazało większość uniwersytetów miała wtedy przerwę międzysemestralną. Wróciwszy po kilku tygodniach zastałam tłum ludzi w kuchni, śmiechy, chichy, z każdego pokoju inna muzyka i kota latającego po korytarzach. Zrobiło się tu bardzo rozrywkowo. Codziennie wieczorem wszyscy spotykamy się w kuchni i razem coś pichcimy. Życie towarzyskie kwitnie, a mój hiszpański z dnia na dzień staje się coraz płynniejszy. Nic w tym dziwnego, skoro mam kilka godzin darmowych konwersacji dziennie. I to tyle o moim teraźniejszym żywocie w Toluce. 

Ostatnie kilka tygodni spędziłam na podróżach po południowych krańcach Meksyku. Zwiedziłam przepiękne Taxco, miasto położone na kilkunastu wzgórzach, wypełnionych srebrem. Cudowne, wąskie uliczki, małe, białe domki do złudzenia przypominały miasteczka śródziemnomorskie. Klimat w tym rejonie jest bardzo korzystny i dlatego przewodniki nazywają Taxco "miastem wiecznej wiosny". Tak bardzo mi się tam podobało, że zastanawiam się, czy nie przenieść tam mojej bazy wypadowej. Zobaczymy. Szkoda tylko, że ceny są tam sporo wyższe. Ludność jak przed wieloma laty w dalszym ciągu żyje ze srebra, w mieście jest ponad 300 sklepów ze srebrną biżuterią, sprzedawaną głównie wszechobecnym turystom. Krąży nawet dowcip, że Meksykanie bez znajomości angielskiego, czują się tu jak ryby wyciągnięte z wody. 

Poza Taxco zwiedziłam także inne miasta - miedzy innymi Cuernavaca, w której przez rok rezydował cesarz Meksyku Maksymilian wraz ze swoją żoną Carlottą. Maksymilian był Francuzem pochodzącym z rodu Habsburgów, który w XIX wieku przez kilkanaście miesięcy okupował Meksyk. Przyczyna tej okupacji była dość prozaiczna - ogromne zadłużenie Meksyku wobec Francji i innych mocarstw europejskich. Pełen nadziei Maksymilian wierzył, że w ten sposób uda mu się wyegzekwować należności, lecz niestety biedaczek szybko skończył swój żywot za sprawą rewolucyjnych Meksykanów, którzy dziś są uważani za bohaterów narodowych. 

Na krótko odwiedziłam też Pueblę - "miasto tysiąca kościołów". Z pewnością nie jest ich aż tysiąc, jednak nigdy przedtem nie widziałam miasta, w którym co kilka budynków stałaby świątynia. I to nie byle jaka - przepiękne, barokowe fasady, tysiące złotych ozdób we wnętrzu i niewiarygodne, pełne najdrobniejszych detali ołtarze. Konstrukcja tych architektonicznych cacek miała na celu ukazać potęgę i bogactwo kościoła katolickiego.
W okolicy Puebli znajduje się także niewielki rezerwat Africam, w którym urządzono afrykańskie safari. Na jeden dzień zmieniłam kontynenty. Specjalnymi pojazdami poruszaliśmy się po całym parku, podziwiając żyjące prawie jak na wolności stada zebr, słoni, lwów, żyraf i innych zwierząt rodem z Kenii czy Tanzanii. Zrobiłam tyle zdjęć, że zajmą mi chyba pół albumu. 

Pełna wrażeń, zdobytych podczas safari, wsiadłam do autobusu i przejechałam do Oaxaca, dużego, kolonialnego miasta, którego starówka wpisana jest na listę UNESCO. Prawdę mówiąc bardziej niż starówka podobały się pobliskie ruiny miasta Zapoteków - Monte Alban, a także leżące w odległości kilkunastu kilometrów skamieniałe wodospady. Tak, tak, skamieniałe wodospady. Miejsce po prostu magiczne. Kaskady wysokie na kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów, a jednak nie było słychać jakże charakterystycznego dla wodospadów szumu spadającej wody, bo jej tu po prosu brak. Wodospad jest spetryfikowany. Trudno uwierzyć w ten cud natury i aby się przekonać, że coś takiego w ogóle istnieje, trzeba to zobaczyć. 

Po tych wszystkich przygodach udałam się na kilka dni w pasmo górskie Sierra Juarez w stanie Oaxaca. Krajobraz jak z bajki - przepiękne, zalesione góry, cos na kształt naszych Bieszczad, tyle że dziesięciokrotnie bardziej rozległych i oczywiście o wiele wyższych. Będąc tam grzechem by było nie pochodzić po górach, tak więc wynajęłam sobie przewodnika i zorganizowaliśmy kilkudniowy trekking. Jakby tego było mało kolejne dwa dni spędziłam z innym przewodnikiem na rowerach górskich. Było cudownie, chociaż czasami na podjazdach myślałam, ze wyzionę ducha. Moi przewodnicy, dwudziestolatkowie z grupy etnicznej Zapoteków, mówili świetnie po hiszpańsku i mieli niewiarygodną kondycję. Podczas tych wojaży wypytywałam ich o wszelkie szczegóły życia w małych wioskach na terenie Sierra Juarez i muszę przyznać, że byli to moi główni informatorzy do poznania tej kultury. 

Powrót do miasta Oaxaca, oddalonego o zaledwie 60 kilometrów zajął mi dobrych kilka godzin, gdyż na górskich drogach prędkość autobusu nie przekraczała 15 kilometrów na godzinę. Podczas tak długich podroży zawarłam wiele nowych znajomości, bo jako jedyna biała wśród Indian wzbudzałam pewną sensację i wszyscy chcieli wiedzieć po co, dlaczego, na jak długo, skąd i tak dalej. Małe dziewczynki wypytywały mnie, jak to jest mieć takie rude włosy i czy na pewno ich nie farbuję. Cudowni, przyjaźni ludzie, jakże inni od boliwijskich i peruwiańskich Indian, którzy z białym nic do czynienia mieć nie chcą. 

No i tak mniej, więcej minęły mi ostatnie tygodnie. Przybywszy do Toluki czuję się, jakbym wróciła z innego świata. Pięknego, magicznego świata gór, cudownych zachodów słońca i niezwykle otwartych ludzi.
Już za tydzień przyjeżdża do mnie mój narzeczony i mamy zamiar zwiedzić ruiny miast Majów i Azteków, a także ponurkować wśród raf koralowych Morza Karaibskiego.
Do następnej relacji.
Mandarynka 

P.S. Zapomniałam dodać, ze potrawą regionalną z Oaxaca są smażone koniki polne. Pyszne. Zajadałam się nimi, obwijając je w tortilli i przyprawiając do smaku sosem z chili. 

* * * 

Toluka, 25.04.2002


Część redakcjo! Czołem SKG-owcy!
Nie odzywałam się dość długo, gdyż przyjechał do mnie w odwiedziny mój luby i wspólnie udaliśmy się na południe Meksyku na wakacje naszych marzeń. Przygodę zaczęliśmy od zwiedzania miasta Meksyk. Nic nie zrobiło na nas takiego wrażenia, jak pozostałości po azteckiej siedzibie Tenochtitlan. Gdy przed wiekami przybyli tu konkwistadorzy z Cortazarem na czele, nie mogli się nadziwić bogactwu i wyrafinowaniu tutejszej architektury. 
Gigantyczne budowle, piramidy i świątynie składały się na miasto o wiele wspanialsze i potężniejsze niż którekolwiek z ówczesnych miast europejskich. Niestety ten zachwyt nie powstrzymał Hiszpanów od zrównania Tenochtitlan z ziemią. Dziś prowadzenie tu wykopalisk archeologicznych jest bardzo utrudnione, gdyż konkwistadorzy postanowili na zgliszczach piramid wybudować katedrę, aby w ten symboliczny sposób ukazać własny triumf nad kulturą aztecką. 

W dużo lepszym stanie znajdują się ogromne piramidy Teotihuacan, oddalone zaledwie o 50 kilometrów od stolicy kraju. Górująca nad miastem Piramida del Sol, wybudowana na część Boga Słońce, jest trzecią co do wielkości piramidą na świecie. Wiele wysiłku kosztowała nas wspinaczka na jej wierzchołek, ale trud wynagrodzony został zachwycającymi widokami. W ciągu następnych trzech tygodni wielokrotnie wchodziliśmy na piramidy Majów, jednak żadne z tych miast nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Palenque. Majowie wybudowali ten ośrodek w sercu dżungli i po opuszczeniu tego miejsca, z niewyjaśnionych do dziś powodów, las upomniał się o swoja własność. Piramidy porosły pnączami, świątynie pokryły się tropikalną roślinnością i w ten sposób perła kultury Majów ukryta została przed ludzkim okiem na kilka wieków. 

W ramach relaksu, po dość intensywnym zwiedzaniu ośrodków kultur prekolumbijskich, udaliśmy się na tygodniowy odpoczynek na Isla Mujeres. Jest to mała wysepka otoczona rafami koralowymi, z przepięknymi plażami o białym piasku i turkusowym morzu, w którym przeglądają się tysiące palm. Tak właśnie wyobrażałam sobie Karaiby. Bajeczne miejsce, w którym można by spędzić całe życie, huśtając się w hamaku, słuchając śpiewu egzotycznych ptaków i szumu fal. No, ale długo w hamaku nie poleżałam, bo rafy koralowe i rybki czekały. 

Uzbrojeni w profesjonalny sprzęt nurkowy wyruszyliśmy na podbój głębin. Magia. Słyszysz odliczanie kapitana - raz, dwa, trzy... wpadasz do wody i tak jakbyś się przeniósł do innego świata. Początkowo widzisz tylko błękit i tysiące bąbelków uciekających ku górze, a potem zaczyna się najcudowniejszy podwodny film. Nie jestem w stanie opisać piękna raf o najróżniejszych kolorach, nie potrafię wyrazić w słowach uczuć, jakie mnie ogarniały, gdy tuż obok przepływał żółw czy dwumetrowa płaszczka, nie umiem oddać radości, jaka mnie rozpierała, gdy wpływałam w ławie bajecznie kolorowych ryb. To jest coś niesamowitego, co trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. Bawiłam się z metrowymi rybami o najróżniejszym ubarwieniu, drażniłam mureny - to takie ryby-węże, a nawet dotknęłam po raz pierwszy w życiu rekina. Poważnie - dotknęłam jego ogona, gdy przepływał tuż obok mnie. Nie był to jednak rekin - Kuba Rozpruwacz, lecz rekin - wegetarianin. Są rożne gatunki rekinów, a ten, na szczęście, należał do niegroźnych. Tak więc dowodem na oglądanie go z bliska nie będzie moja odgryziona noga, ale zdjęcia, które udało mi się zrobić pod wodą. 

Ostatniego dnia nurkowania wyruszyliśmy na zwiedzanie zatopionego statku. Przepływając z kajuty do kajuty, wyglądając przez okrągłe okienka i widząc błękit i ławice ryb, wyobrażałam sobie, że to Titanic, a nie okręt meksykańskiej marynarki. Doprawdy niezapomniane przeżycie. I nawet teraz, gdy wakacje dawno się już skończyły i z powrotem jestem w Toluce, przed snem przymykam oczy, słyszę odliczanie kapitana - uno, dos, tres - wpadam do wody i zaczyna się sen - mój ulubiony, z tańczącymi, kolorowymi rybkami i wspaniałymi rafami. Znów jestem w tym gigantycznym akwarium...
Rudzielec 

* * * 

Toluka, 05.06.2002


Szacowna redakcjo! Czcigodni czytelnicy! 
Czas leci jak oszalały - dopiero co przyjechałam do Meksyku, a już niedługo będę musiała się pożegnać z krajem tequili, sombrera i kaktusów. 
Moja ostatnia podroż była jeszcze bardziej niezwykła niż wszystkie poprzednie. Wraz z przyjaciółką, która mnie odwiedziła postanowiłyśmy wybrać się najpierw na podbój wschodnich, a później zachodnich krańców Meksyku. Podeszłyśmy do sprawy ambitnie, tak więc oprócz leżenia plackiem na plażach nad Oceanem Spokojnym, zorganizowałyśmy sobie kilka bardziej aktywnych atrakcji. 

W stanie Veracruz pełnym bujnej, tropikalnej roślinności i górskich potoków wzięłyśmy udział w całodniowym spływie pontonami. Rwąca rzeka, wijąca się tysiącem meandrów wśród skał i głazów wystających ponad powierzchnie wody, początkowo przyprawiała nas o skurcze żołądka. Przed rozpoczęciem raftingu kilkakrotnie nerwowymi ruchami sprawdzałyśmy, czy aby kaski i kamizelki ratunkowe mamy dobrze pozapinane i choć żadna z nas nie jest zbyt wierząca, to jednak przeżegnałyśmy się, licząc na łaskę bóstw, bo tylko one mogły nas uchronić przed rychłą zgubą. Pozując do zdjęć uśmiechałyśmy się od ucha do ucha, ale w głębi duszy wcale nam nie było do śmiechu. Pierwsze chwile przypominały raczej walkę o przetrwanie, nie miałyśmy bowiem jeszcze wprawy w wiosłowaniu, a komendy sternika wykonywałyśmy dość niewprawnie. Całą uwagę skupiałyśmy na tym, aby nie wypaść z pontonu, a co tam sobie sternik krzyczał, to już sprawa drugorzędna. Zajęło nam dobre kilkanaście minut, aby oswoić się z nową rzeczywistością i aby zabawę rozpocząć na dobre. Po każdym niebezpiecznym odcinku wznosiłyśmy ku niebu wiosła i darłyśmy się z radości w niebogłosy, płosząc tym samym setki egzotycznych ptaków. Spływ zakończył się buszowaniem po plantacjach mango, z których każda z nas wyniosła po kilka kilogramów tych przepysznych owoców. 

Oprócz raftingu miałyśmy tez kilka innych sportowych atrakcji - między innymi sześciogodzinną wycieczkę konną. A że Meksykanie używają drewnianych siodeł obciągniętych skórą, to można sobie z łatwością wyobrazić stan naszych "siedzeń" w dniu następnym. Warto jednak było zapłacić tę cenę, gdyż wyprawa była doprawdy niezwykła. Przez sześć godzin pięłyśmy się (a raczej to nasze biedne koniki wspinały się ostatkiem sił) aż do krateru najmłodszego wulkanu świata - Paricutin. Wulkan ten powstał pomiędzy 1943 a 1959 rokiem w miejscu, gdzie dawniej znajdowały się indiańskie wioski. Jest to jedyny wulkan, którego narodziny obserwowało oko ludzkie. W przeciągu zaledwie kilkunastu lat stożek urósł o prawie 500 metrów, grzebiąc w popiołach pobliskie miejscowości. Do dziś można podziwiać ruiny domów i wieże kościelne oblane lawą do wysokości kilku metrów. Widok niesamowity.
Stary Indianin Purepeche, będący naszym przewodnikiem, zaprowadził nas aż do samego krateru, z którego unosiły się kłęby dymu. Z trwogą czuło się wszechobecny zapach siarki, a gdy zaległa cisza, można było usłyszeć bulgotanie lawy i syk pary wodnej wydobywający się gdzieś z wnętrza. Nie czułyśmy się tam zbyt swojsko i choć podniecenie było ogromne, to jednak z ulgą wyszłyśmy z głębin krateru. 

Podczas wspólnych podróży z Magdą nie stroniłyśmy od najróżniejszych używek. Zwiedzając fabrykę cygar, gdzie cały proces produkcyjny wykonywany jest ręcznie przez ciemnoskórych pracowników, zostałyśmy poczęstowane kilkoma gatunkami tytoniu. Czułyśmy się bardziej jak na Kubie, a nie w Meksyku, a skoczna, tropikalna muzyka, dzięki której praca idzie w wartkim tempie, jeszcze bardziej nas w tym przekonaniu utwierdzała. 
Nie mniej atrakcyjna okazała się też wycieczka do małej miejscowości Tequila, w której wytwarzany jest typowo meksykański trunek o tej nazwie. Nie oparłyśmy się pokusie odwiedzenia jednej z destylarni, gdzie upić się można było już samymi oparami. Czułyśmy się jak w raju - wszędzie wokół młodzi, dobrze zbudowani mężczyźni pracujący w samych dżinsach, bez koszulek i setki baryłek, z których można było pić bez ograniczeń. Żyć nie umierać. Tequila wytwarzana jest w kilkuset gatunkach i aby spróbować ich wszystkich, musiałybyśmy zostać tam przez kilka miesięcy. Do tego dochodzą likiery o najróżniejszych smakach: kawowym, pomarańczowym, brzoskwiniowym, itd., wytwarzane na bazie tego trunku. Nadmiar alkoholu i 35 stopniowy upał sprawiły, że zanim wycieczka dobiegła końca, byłyśmy już obie w radosnych humorkach. A że był to akurat dzień moich i Magdy imienin, dostałyśmy w prezencie litrową butelkę najlepszej Tequili. Jednak atrakcje na tym się nie zakończyły. Jak nigdy przedtem, tak tego dnia prześladowało nas imię Magdalena. Zaczęło się niewinnie - autobus zawożący nas do Tequili przejeżdżał przez miejscowość o nazwie Magdalena. Później okazało się, ze piekarnia, w której kupiłyśmy pieczywo nazywała się Magdalena, lody, które jadłyśmy również nosiły to piękne imię, a dzień zakończyłyśmy w restauracji "Pod Magdaleną". Dziwny zbieg okoliczności w dniu naszych imienin, nieprawdaż? Nie byłyśmy pewne, czy to sen czy jawa, a może ciut za dużo tequili? 

Nasze wspólne podróżowanie zakończyło się tradycyjnym, wiejskim weselem na ponad tysiąc osób, podczas którego alkohol lał się strumieniami, a kilkadziesiąt kucharek miało przez dwa dni i dwie noce ręce pełne roboty. Szkoda tylko, że następnego dnia Magda musiała już wracać do Warszawy. 
No i to tyle. Jestem teraz z powrotem w Toluce i planuję moją ostatnią, najdłuższą ze wszystkich dotychczasowych podróż. Tym razem w północne rejony Meksyku. Jednak o tym jak ona przebiegała opowiem innym razem. 
Do zobaczenia w Sali Brudzińskiego na pokazie slajdów z Meksyku.
Marchewka

Od redakcji: Pokaz slajdów autorki z Meksyku odbędzie się w środę 8 stycznia 2003 roku o godzinie 18.30 w Pałacu Kazimierzowskim, w sali im. Brudzińskiego. Serdecznie zapraszamy.