To było tak. Podchodziliśmy doliną, zamkniętą dłonią lodowca, którego palce ciężko opadały po stromych skałach. Odwróciłem się, i wtedy spośród porannych mgieł wyłoniła się wysoka, daleka zjawa - Donguzorun. Patrzyłem na rosnące z obu stron góry, na lejący się po igielnym urwisku wodospad.

Po nieudanej próbie wejścia na Elbrus, gdzie na przełęczy zmogła nas wysokość, znowu jesteśmy w "Prijucie 11-stu". Teraz mam czas aby przyjrzeć się Kaukazowi. Niesamowite granie za graniami, szczyty. Niektóre wybitne wierzchołki wyrastają prosto z grani, inne są tylko małym zwieńczeniem całego masywu skomplikowanych skał i lodowców. I obok Elbrus - skrywające się w chmurach dwa prawie równe wierzchołki. Może, może uda się wejść... Dziś rano potwornie się zmuszałem, aby tu przybyć. A teraz... wszystko zostało w dole i przykrywa się już wieczorną mgłą. A tu zastygła lawa zaczyna się czerwienić, ożywać w zachodzących promieniach słońca. Czerwone chmury pędzą wprost na mnie.

Jeszcze raz wstajemy o drugiej i wychodzimy po trzeciej w mrok, pod górę. Skrzypią raki na zmrożonym śniegu i lodzie - zupełnie jakbym słyszał w dole odgłosy niedalekiej wsi budzącej się do życia w poranku. Ale nade mną gwiazdy, tysiące białych punktów. Rozpoznaję wśród nich Oriona. Księżyc jest o wiele wyżej, niż podczas naszej pierwszej próby i nasze cienie są krótkie. Kaukaz o tej godzinie wygląda sino-szaro-srebrno. Niesamowicie. Majestatyczna cisza ogromnych cieni. Po raz pierwszy w życiu widzę pomarańczowy zachód księżyca. Koło piątej motyl Oriona uleciał gdzieś bardzo wysoko. W godzinę później żółta kula wyrasta znad czarnych grani, potem odrywa się, szybko wspina się i daje ciepło. Jesteśmy na skałach Pastuchowa, na 4600 metrów. Chwila odpoczynku i dalej stromym, zalodzonym trawersem w górę na przełęcz. Tu, na 5300 metrów, wszystko nas męczy, a jedzenia czekolady nie sprawia przyjemności. Po kwadransie ruszamy na wierzchołek. Tym razem dopiero tu czuję potworne osłabienie, które jednak po pół godzinie mija. Aklimatyzacja działa. Ostatni odcinek idziemy po stromych kamieniach i lawie, zmieszanych za śniegiem. Idę w tempie: 100 kroków - 50 oddechów odpoczynku i tak w kółko.

Po jedenastej stajemy na wschodnim wierzchołku Elbrusa. Radość. Świat pojawił się nie nade mną, ale pode mną. Po raz pierwszy jesteśmy tak wysoko. W dole poszarpane góry i obłoki. Na zachodzie piętrzy się sąsiedni wierzchołek. Robimy zdjęcia, pijemy po kubku herbaty. Zbieram garść kamieni i już schodzimy w dół. Do hotelu Czeget docieramy po dziewiętnastej, po 16 godzinach akcji.