Marcin Zarzycki

Mañana, czyli jutro będzie lepiej

Mañana - znaczy po hiszpańsku jutro, poranek, ranek. Jednak oprócz dosłownego znaczenia słowo to określa pewien typ zachowań mieszkańców Ameryki Południowej (a także "gringos" po pobycie na tym kontynencie), pewien klimat zachowań, specyficzne relacje między ludźmi. Jak to dokładnie zdefiniować, właściwie nie wiadomo. W czasie naszej wyprawy Aconcagua'99, z której relację zdał w innym miejscu Biuletynu kolega redaktor miało miejsce kilka dziwnych zjawisk niezrozumiałych dla przybysza, przynajmniej początkowo.

Pierwszy przykład. Godziny pracy tutejszych biur, urzędów, sklepów itd. Początek 9:00, później przerwa 13:00-16:00 tzw. sjesta, następnie znów praca - 16:00-20:00, dalej tylko zakupy i zabawa do późnych godzin wieczornych, a nawet nocnych. W czasie sjesty zamiera życie, nie sposób nic załatwić, czy kupić. Istne szaleństwo. Podobny schemat pracy należy chyba zastosować w Polsce, oczywiście bez drugiej, pracowniczej części (redakcja zna parę osób zarabiających na życie w ten sposób w poważnych instytucjach. - przyp. red.). Boliwijskie Indianki sprzedające miejscowe hamburgery (rozkrojona bułka z jajkiem sadzonym, warzywami, frytkami i przyprawami w środku), mają inny rozkład czasu pracy: zaczynają o 21, a kończą o 4 rano, czy nawet później, w międzyczasie tworząc istne cudeńka na drutach. Przecież nie istnieje tutaj czas w naszym rozumieniu, życie toczy się według innej miary, nie należy się nigdzie spieszyć, wszystko nastąpi we właściwym miejscu i czasie. Inne są godziny boliwijskie, inne są peruwiańskie, wiedzą najlepiej o tym kierowcy autobusów.

Przystanek autobusu dalekobieżnego gdzieś w Peru. Od dłuższego czasu brakowało nam tylko lamy jako towarzyszki podróży, wszystko i wszystkich już widzieliśmy. Do innego autobusu biegnie Indianka z owcą na postronku. Co kierowca na to? Bach, owca wędruje na dach, pomocnik kierowcy wiąże ją mocno sznurem i już... można jechać. A że biedne zwierzę beczy i łka? Jutro będzie lepiej.

Autobus na trasie Calama (Chile) - Uyuni (Boliwia). Chcieliśmy wprawdzie podróżować koleją, lecz tym razem pociąg nie przyjechał, podobno gdzieś się wykoleił. Na tej trasie pociąg kursuje tylko raz w tygodniu, w środy. Długie poszukiwania i... eureka. Jest autobus, wprawdzie przypominający amerykańskiego busa szkolnego z lat 60-tych, ale lepszy taki niż żaden. 200 kilometrów w 7 godzin, niezły czas. Po przybyciu na granicę o 4 rano okazuje się, że nie możemy jej szybko przekroczyć, bowiem celnicy pracują dopiero od 9:00, a może nawet później. Kierowca znika w pobliskim domku, który okazuje się jego domem rodzinnym. Kiedy ruszamy? - pytamy się jego pomocnicy, prawdopodobnie żony. Teraz pijemy herbatę - brzmi odpowiedź. I tak jeszcze parę godzin. O 10 ruszamy. Okazuje się, że autobus jedzie tylko do granicy. Czy będzie jakiś pociąg. Może - odpowiada urzędnik graniczny. Nagle wszyscy tubylcy pędzą. Znikąd zjawił się autobus, jeszcze bardziej nadający się do muzeum techniki niż poprzedni! Skąd tubylcy o nim wiedzieli? Bóg raczy wiedzieć. Po krótkich negocjacjach wskakujemy do środka. Jedziemy. Jedziemy i coraz bardziej się dziwimy, przecież tutaj nie ma drogi. Wleczemy się pośród skąpej, krzaczastej roślinności, kałuż wody i morza błota. Nagle zapadamy się po koła. Miejscowi zupełnie się tym nie przejmują. Sprawnie wysiadają, biegną po kamienie, układają je pod kołami, niektórzy kopią łopatami (skąd tyle łopat w autobusie?). Co robić? "Gringos" nie mogą być gorsi. Pracujemy ze zdwojonym wysiłkiem. Później wszyscy biorą się do pchania autobusu, z pozytywnym skutkiem. Jedziemy dalej! Jeden ze znajomych miał podobną przygodę, lecz jego plecak, schowany w dolnym luku bagażowym, po przeprawie przez wezbraną rzekę zwiększył ciężar do ok. 60 kilogramów.

Po kilkunastu kilometrach gubimy szlak, znany chyba tylko kilku wtajemniczonym. Zatrzymujemy się na środku pustkowia. Gość, przypominający Raya Charlesa z dużym spokojem wyszedł z autobusu i wskazał właściwą drogę. Guru? Ki diabeł? (To był naprawdę Ray Charles - przyp. red.). Czy coś nas jeszcze zadziwi tego dnia?

Po paru chwilach jazdy, w środku pustkowia widzimy dostojnie idącą Indiankę z pięknym rudym kotkiem na rękach. Kierowca zatrzymuje się i zabiera pasażerkę. Ta spokojnie wsiada i sięga do worka z liśćmi koki. Skąd wiedziała o autobusie? A może to był przypadek? Może było jej wszystko jedno, kilkadziesiąt kilometrów mniej lub więcej do przejścia?

Dojeżdżamy do olbrzymiego solniska, zalanego wodą, tzw. salaru. Mkniemy groblą, która w pewnym momencie kończy się. Kierowca kolejny raz zachowuje duży spokój, wjeżdża do wody i dalej jedziemy niczym amfibia Pana Samochodzika. Gigantyczne jezioro ma tylko kilkanaście centymetrów głębokości. W jaki sposób bez żadnych znaków orientacyjnych i innych takich GPS-ów dotarliśmy na miejsce, pozostaje dla nas do dziś wielką tajemnicą.

Jezioro Titicaca. Próbujemy przedostać się z Copacabany do peruwiańskiego Puno. Okazuje się, że droga do granicy jest zablokowana przez strajkująch drogowców, czyżby jakiś boliwijski Leppert (jak nazwała naszego obrońcę rolników w swoim kabarecie Olga Lipińska)? Co robić? Długotrwałe negocjacje z przewoźnikiem i odpływamy zablokowany odcinek drogi statkiem, zaliczając dodatkową wycieczkę po tym wysokogórskim jeziorze. Wszystko tutaj da się załatwić, trzeba tylko być spokojnym, zrozumieć, że wszystko nastąpi we właściwym czasie. Mañana?

Ponownie jezioro Titicaca, Peru. Płyniemy statkiem na dryfujące trzcinowe wysepki, a później na wyspę Taquilę, słynną z tego, że tylko i wyłączne mężczyźni robią tam na drutach. Umawiamy się na powrót o 14:30. Przed czasem zjawiamy się na przystani, lecz naszego statku już nie ma. Od właściciela innego statku dowiadujemy się, że nasz już dawno odpłynął, następny będzie może o 17, a może dopiero jutro. Kompletna klapa. Po co czekać na pasażerów, skoro zapłacili z góry? Później dowiedzieliśmy się, że kapitan naszego statku miał na imię Waldemar. Teraz już wszystko wiadomo. Na szczęście para amerykańskich milionerów ofiarowała swoją pomoc. Co za ulga, plan podróży znowu się nie zawalił (bo to był bardzo dobry plan - przyp. red.).

Dworzec autobusowy w Cuzco. Tłum ludzi, wszyscy w spokoju oczekują na swój pojazd. Czy na naszej trasie działają partyzanci ze Świetlistego Szlaku? - pytamy kierowcę. No - słyszymy w odpowiedzi. Robimy spacer po dworcu. Idziemy koło naszego autobusu. Na przedniej szybie dziwne ślady. Cóż to, u licha? Grad? Kamienie? Chyba kierowca nie do końca miał rację.

Nazca, miejsce którego nie trzeba przedstawiać. Według naszego przewoźnika wszyscy mieszkańcy tego miasta są szaleni. Niebawem mieliśmy się o tym przekonać. Najpierw w knajpie, gdzie dwie kelnerki przynosiły co innego, niż zamawialiśmy, co innego, niż zapisywały w notesie i w dodatku nie mogły się porozumieć między sobą. Zamawiamy dwie identyczne potrawy, a co dostajemy? Dwa różne dania.

Sprzedaż biletów autobusowych. Wchodzimy po raz pierwszy, cena 30 soli; wchodzimy po raz drugi - 40, trzeci raz - 35 soli. Podsłuchujemy, jak kupują miejscowi; cena wynosi 25 soli. A w ogóle to jest autobus przelotowy i nie ma w Nazca przystanku. Pierwszy autobus nie zatrzymuje się, drugi również. Właściciel konkurencyjnego biura ofiarowuje swoją pomoc. Wsiada do krążownika szos (większość samochodów w tym rejonie to stare amerykańskie wozy). Po przejeździe trzeciego autobusu, zapala silnik i pędzi za nim z piskiem opon i włączonym klaksonem. Po kilkusetmetrowym pościgu autobus zatrzymuje się. Właściciel biura wraca po nas i nakazuje pośpiech. Szybko żegnamy się, wrzucamy siebie i bagaże do środka i mokrzy jak ścierki machamy rękoma w geście pożegnania. Tylko spokojnie, jesteśmy u siebie. Teraz prosto na południe, do Santiago de Chile.

Kończąc chciałbym przedstawić, w jaki sposób można kupić dużo prezentów i innych drobiazgów, nie chcąc ich kupować.

Idziemy ulicą jakiegoś boliwijskiego lub peruwiańskiego miasta. - Señor, Señor! - słyszymy. Indianki dopadają potencjalnych klientów proponując różne towary. - Quatno cuesta? - pytamy. - 20 boliviano. - No, gracias - spacerujemy dalej. - Señor, por favor, 15 boliviano - No. muchas gracias. - 10? - No, no! Czyżby problem z głowy?

Absolutnie. - 7? - Nasze zainteresowanie. - 5 boliviano? - To może 3? - odpowiadamy. Señor zgadza się w końcu na 4 boliviano, bo nie wypada w takiej sytuacji odmówić. Tak było kilka razy. W ten sposób kilkoro z nas (w szczególności autor - przyp. redakcji) znalazło się w posiadaniu kilku rzeczy, o których nawet nie pomyśleliby, że mogą być przedmiotem ich zainteresowania. Gringo zadowolony, Indianka również. Bierze pieniądze, ale nie ma wydać. Znowu problem. Długie poszukiwania w sklepach, wreszcie udaje się rozmienić pieniądze. Gracias. Indianka z uśmiechem oddala się, trzymając dziecko na plecach, w specjalnym poncho.

* * *

To nie były wszystkie nasze przygody w czasie pobytu na kontynencie południowoamerykańskim. Mañana jest specyficznym zjawiskiem. Zjawiskiem samym w sobie, którego nie można dokładnie zdefiniować, lecz które trzeba przeżyć.

P.S. Za chwilę zacznę po raz trzeci czytać "Sto lat samotności" Marqueza, aby lepiej zrozumieć mañanę. W końcu nie jest przypadkiem, że w Argentynie na powitanie mówią Buen(os)dia(s).