Wędrówka Jedwabnym Szlakiem

Jak zapewne niektórzy czytali w poprzednim numerze Biuletynu, niewielka grupa śmiałków, pod wodzą Marcina Szymczaka, penetrowała w lecie ubiegłego roku dzikie zakątki Azji Środkowej. Czytaliśmy już o zmaganiach z lodowcami i wysokimi siedmiotysięcznymi szczytami, teraz przyszedł czas na gorące piaski Uzbekistanu.

* * *

... po dziesięciu dniach byliśmy z powrotem w Karakol. Pierwsza część wyprawy, której celem była eksploracja jednej z dolin w otoczeniu jeziora Issyk-Kuł oraz dotarcie pod szczyty pięciotysięczne i poznanie warunków życia ludności miejscowej, dobiegła końca.

Podróż do krainy marzeń

Z Karakol udaliśmy się do Biszkeku, by otrzymać wizę uzbecką. Wbrew przewidywaniom, kazano nam za nią słono zapłacić i mogliśmy podróżować Jedwabnym Szlakiem tylko siedem dni. Cała podróż, czyli trzy i pół tysiąca kilometrów, połączona ze zwiedzaniem Samarkandy, Chiwy i Buchary musiała odbyć się bardzo szybko i sprawnie. Wyruszyliśmy z Biszkeku wieczorem - 27 lipca. Postanowiliśmy przejechać przez terytorium Kazachstanu, gdyż skracało to istotnie czas podróży. Powinniśmy jednak posiadać tranzytowe wizy kazachskie, których nie zdążyliśmy wyrobić.

Na granicę pomiędzy Kirgistanem a Kazachstanem dotarliśmy około północy. Autobus, którym podróżowali w większości Kirgizi, szybko przekroczył granicę i zatrzymał się przy kazachskim posterunku. Rozpoczęła się kontrola, a my nie posiadaliśmy stosownych dokumentów. Znaleźliśmy się w pułapce. Niestety, mimo długiej rozmowy z naczelnikiem, nie udawało nam się przekroczyć przejścia granicznego w żadną stronę. Wreszcie, po nerwowej godzinie, zostaliśmy zawróceni do Kirgistanu. Musieliśmy pojechać inną drogą przez wysokie przełęcze Tien Szanu.

W tunelu

Był środek nocy. W dalszą podróż ruszyliśmy autostopem. Kamaz, którym podróżowaliśmy, zapakowany dziesięcioma tonami żelaza, jechał w podobnym kierunku co my. Rozwijał jednak prędkość rzadko przekraczającą czterdzieści kilometrów na godzinę. Droga, w większości szutrowa, wznosiła się ostrymi serpentynami na trzytysięczną przełęcz. Zbliżaliśmy się powoli do najwyżej położonego i najdłuższego w Tien Szanie tunelu. Ponad trzy kilometry wydrążone w litej skale, wąskiej, nieoświetlonej i dziurawej drogi pokonywaliśmy kilkanaście minut. Jechaliśmy w kolumnie samochodów ciężarowych zatrzymując się co kilka metrów. Tunel bez jakiejkolwiek wentylacji mógł stać się w każdej chwili śmiertelną pułapką. Zadymienie wzrastało z każdą chwilą tak, że nie widać było świateł samochodu jadącego przed nami. Zaczynało brakować powietrza. Na szczęście napisy na ścianie wskazywały, że byliśmy już blisko wylotu. Uff, udało się, przejechaliśmy na drugą stronę pasma górskiego. W najbliższym mieście zmieniliśmy środek transportu na szybszy i ruszyliśmy na południe.

Kłopoty na granicy

Późnym popołudniem dotarliśmy na granicę kirgisko-uzbecką. Wygramoliliśmy się z Żiguli kombi, w którym oprócz naszej piątki z plecakami podróżowała także Kirgiska z dwoma baniakami kumysu i zadowoleni, ze zdobytą w pocie czoła wizą w paszporcie, ruszyliśmy w kierunku szlabanu. Po lewej stronie szumiało poruszane wiatrem pole kukurydzy, a po prawej pole bawełny. No cóż, to Azja Środkowa, w dodatku mlekiem i miodem płynąca Kotlina Fergańska - tu granica może wyglądać ciut inaczej niż te do których jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Doszliśmy do budki pograniczników, a tu panowie machając rękoma kazali nam się cofnąć i pokonać tą samą drogę jeszcze raz. Okazało się, że w Kirgizji grasuje pryszczyca i trzeba przechodzić po specjalnej macie nasączonej płynem odkażającym. Pierwszy problem i jak się zaraz okazało - nie ostatni.

Dostaliśmy deklaracje celne, na szczęście po rosyjsku, więc zaczęliśmy je sprawnie wypełniać. Wokół nas kręciło się sporo ludzi, którzy z wielkim zainteresowaniem obserwowali nasze poczynania. Wynikało to z tego, iż na to przejście graniczne dociera niewielu turystów z dalekiego świata. Wśród gapiów był mały, troszkę nadpobudliwy i starający się za nas wypełnić deklarację mężczyzna. Gdy z uzupełnionymi pisemkami staraliśmy się dostać do celników, ten niewielki człowieczek zastąpił nam drogę i zaczął coś wykrzykiwać po rosyjsku i uzbecku. Oczywiście nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi i czego od nas chce. Zrobiło się zamieszanie, podeszli do nas naczelnicy przejścia i inni mundurowi. W końcu okazało się, że ten uciążliwy osobnik to dyżurny lekarz przejścia granicznego i chce od nas zaświadczenie na "split".

"Split, split?" - nasze myśli krążyły wokół rosyjskich słówek, jednak nic nie przychodziło nam do głowy. Pan podskakiwał i krzyczał, że nie możemy przekroczyć granicy, bo na pewno mamy magiczny split. Po chwili wpadliśmy na pomysł, że może chodzi o wirusa HIV. Zgadliśmy. Okazało się, że potrzebujemy zaświadczeń lekarskich czy nie jesteśmy nosicielami tegoż wirusa. Ręce nam opadły. Takiego papierka nie posiadaliśmy. Zaczęliśmy przekonywać, że jesteśmy zdrowi, że nam zaświadczenie nie jest potrzebne, że w ambasadzie nic takiego nam nie mówiono. Nie odstępował nas rzekomy lekarz, z którym Martini zaczął awanturować się po polsku. Gdy to nie pomagało, poprosiliśmy o telefon do ambasady uzbeckiej w Biszkeku. Jeden z naczelników poszedł dzwonić. Zaczęliśmy wątpić, że uda nam się wjechać do Uzbekistanu, nerwy zaczęły powoli puszczać. Ja zaczęłam płakać, Gosia też miała łzy w oczach. I to chyba pomogło, gdyż nadpobudliwy konował nagle zniknął. Celnik wziął od nas deklaracje i zaczął wszystko spisywać do wielkiej księgi z pożółkłymi kartkami. Po ponad godzinie spędzonej na przejściu, z kilkoma papierkami w garści, których za żadne skarby nie mogliśmy zgubić, udało nam się przekroczyć granicę. Czekał już na nas transport, w miarę wygodny Daewoo Damas, którym ruszyliśmy w kierunku Taszkientu.

Już w Uzbekistanie.

Jechaliśmy wygodną, szeroką, asfaltową drogą, tak jakbyśmy byli w europejskim państwie. Za oknem migały soczyste, zielone pola kukurydzy i bawełny, które przez cały czas są nawadniane wodą z Amu-darii. Mijaliśmy wsie i miasteczka, gdzie po ulicach chodziły kobiety ubrane zupełnie inaczej niż Kirgizki. Każda miała na głowie chustkę, była ubrana w długą kwiecistą sukienkę, a spod niej wystawały spodenki.

Po godzinie dotarliśmy do pierwszego miasteczka Namangan. Tutaj, nasz kierowca zaproponował nam posiłek w jednym z barów. Nie mieliśmy uzbeckich pieniędzy, więc poprosiliśmy go, by zawiózł nas do jakiegoś kantoru lub banku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy podjechaliśmy pod bramę pobliskiego bazaru. Natychmiast nasz samochód obstąpiło kilku mężczyzn, każdy z siateczką w ręku. Mówimy, że chcemy "obmien waljuty", a nie tak na ulicy wymieniać dolary nie wiadomo po jakim kursie. Jednak kierowca zaczął nas zapewniać, że tak będzie lepiej, dodatkowo wytargował dla nas odpowiedni kurs. Wymieniliśmy 10 dolarów, otrzymując dziesięciocentymetrowy plik nowej nieznanej jeszcze waluty - "sumów". Zaczęliśmy przeliczać pieniądze, ale nasz kierowca w popłochu odjechał spod bazaru. Jak się później okazało w Uzbekistanie kwitnie czarny rynek i zupełnie nie opłaca się wymieniać pieniędzy w bankach, gdzie kurs jest dużo gorszy.

Znaleźliśmy się w knajpce, gdzie siedzieliśmy pod kiściami winogron, z głośnika płynęła dosyć krzykliwa muzyka, ale było chłodno i całkiem przyjemnie. Wszystko działo się tak szybko, że jeszcze sami nie wierzyliśmy, że udało nam się wjechać do kraju legendarnego Tamerlana. Zamówiliśmy, pokazując palcem potrawy, tłumacząc jednocześnie kucharzowi, że to nasz pierwszy obiad w Uzbekistanie. Na naszym stoliku natychmiast pojawiły się trzy dzbanuszki z herbatami: zieloną i czarną. Po pięciu minutach dostaliśmy zupę - szorpu. Smakowała wyśmienicie, a że byliśmy bardzo głodni... Na drugie danie dostaliśmy na talerzykach małą porcję każdego dania. Była kasza z mięsnym sosem, kluski w smacznym sosie, kawałek szaszłyka baraniego. Nasze żołądki zostały zaspokojone.

Gdy zapłaciliśmy za obiad, pojawił się nasz kierowca gotowy do dalszej drogi. Ruszyliśmy, ale jak się zaraz okazało wcale nie w kierunku Taszkientu. Najpierw musieliśmy poznać rodzinę naszego szofera. Wąskimi i nierównymi uliczkami dojechaliśmy do parterowego drewnianego domku, gdzie wyszła nam naprzeciw seniorka rodu, pozdrowiła nas życząc miłej i bezpiecznej podróży. Nareszcie mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę.

Do Taszkientu, oddalonego o czterysta kilometrów od granicy dotarliśmy późną nocą. Po drodze musieliśmy przebrnąć przez kilkanaście kontroli, tak zwanych postów, za każdym razem milicjanci wpisywali nas do odpowiedniego rejestru. W stolicy nie zabawiliśmy długo, gdyż w planach mieliśmy zwiedzanie trzech zabytkowych miast, a nie postkomunistycznego wielomilionowego molocha.

Samarkanda

Tak naprawdę pierwszym miastem na naszym szlaku była Samarkanda, do której przyjechaliśmy bezpośrednio z Taszkientu. Zatrzymaliśmy się u znajomych kierowcy, gdyż w tanich hotelikach nie było miejsc, a na Inturist za 60 dolarów od osoby, nie było nas stać. Następnego dnia wybraliśmy się zwiedzać wspaniałe zabytki miasta. Jako pierwsze zobaczyliśmy mauzoleum Tamerlana. Zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Na zewnątrz piaskowa budowla z turkusową kopułą, a wnętrze opływające w złoto. Było to coś niesamowitego, drobna, misterna mozaika przedstawiająca kwiatowe ornamenty. Byliśmy tak zauroczeni, że trudno nam było opuścić to magiczne miejsce. Niestety czas naglił i trzeba było szybko przemieścić się w centrum Samarkandy, aby zobaczyć kolejne cudowne dzieło rąk ludzkich.

Pokonując upalne uliczki Samarkandy dotarliśmy do Registanu. Jest to duży plac otoczony z trzech stron medresami, czyli szkołami koranicznymi. Fasada każdej z medres posiadała inne zdobienia, na jednej widać było ornamenty w kształcie gwiazd, na innej słońca. Udało nam się wejść za jeden z minaretów, czyli wysoką wieżę zwężającą się znacznie ku górze. Rozpościerał się z niego przepiękny widok na miasto. Na horyzoncie widać było gorącą pustynię. Schodząc z minaretu, każdy z nas uszczknął po kawałku szafirowej majoliki, której resztki leżały wśród gruzu na ziemi.

Ostatnim zabytkiem, jaki zobaczyliśmy w Samarkandzie były mauzoleum Szach-i-Zinda. Gdy przekroczyliśmy bramę cmentarza, poczuliśmy się jakby w innym świecie, w zamkniętym miasteczku. Przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami wśród katakumb wielkości domów. Każda miała turkusową kopułę, bogate majolikowe zdobienia. Gdzieś w zaułku ktoś się modlił, ktoś inny siedział zamyślony. To tu Uzbecy przychodzą, aby w ciszy i medytacji spotkać się ze swoimi przodkami.

Chiwa

Wieczorem ruszyliśmy w podróż przez pustynię Kyzył-kum. Mieliśmy przed sobą blisko osiemset kilometrów drogi. Podróż do Chiwy lokalnym autobusem trwała dwanaście godzin i nie należała do najwygodniejszych. Do miasta Urgencz - trzydzieści kilometrów od Chiwy - dotarliśmy o świcie, od razu obstąpił nas tłum taksówkarzy oferujący swoje usługi. Skorzystaliśmy z propozycji jednego z nich. Oddaliśmy mu z lekką niepewnością nasze plecaki i umówiliśmy się, że wieczorem po nas przyjedzie i zabierze nas na nocleg do swojego domu. Byliśmy w Chiwie, w najegzotyczniejszym mieście na naszym szlaku, które powstało ponad 2500 lat temu.

Bramą chazarapską weszliśmy do miasta wewnętrznego, otoczonego potężnymi murami. Naszym oczom ukazała się dosyć szeroka ulica, wzdłuż której znajdowały się stare budowle. To tutaj mieszkał chan z rodziną, dworzanie, duchowieństwo, bogaci kupcy. To tu znajdowały się wspaniałe meczety, medresy i domy zamożnych mieszkańców Chiwy. Z prawej strony uliczki ujrzeliśmy bogato zdobioną glazurą, olbrzymią, grubą wieżę, jakby nieskończoną. Jak się potem dowiedzieliśmy, jest to niedokończony minaret i on razem ze stojącą obok medresą, miały być, według zamierzenia chana, największymi sakralnymi budowlami w Azji Środkowej. Niestety, dzieło nie zostało dokończone, gdyż pomysłodawca zginął na wojnie.

Przechadzaliśmy się wąskimi i nierównymi uliczkami podziwiając, doskonale zachowane i po części odrestaurowane medresy, minarety i meczety. Odwiedziliśmy mauzoleum Pahlawana Mahmuda, który był rycerzem i bohaterem narodowym walczącym ze złem. Wnętrze budowli opływało złotem. Ściany ozdobione delikatnymi ornamentami roślinnymi i geometrycznymi, oświetlone były promieniami słońca, które dostawało się drzwiami. Stwarzało to niepowtarzalny nastrój i wrażenie, że majolika ożywa lśniąc wielokolorowym blaskiem. Z mauzoleum udaliśmy się na pobliski minaret, z którego rozpościerał się widok na całą Chiwę. Zauważyliśmy, iż jest to miasto położone w samym sercu pustyni. Z każdej strony widać było, jak zielone nawadniane tereny, znikają gdzieś w piaskach pustyni Kyzył-kum.

Pięćdziesięciostopniowy upał dawał się we znaki. Byliśmy zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem, więc po małych owocowych zakupach, na bazarze u podnóża murów, postanowiliśmy odpocząć w pałacu chana - Tasz-chauli. Rozłożyliśmy się w cieniu, w jednym z pomieszczeń przy głównym dziedzińcu. W tym samym miejscu, gdzie odpoczywaliśmy znajdował się przed wiekami największy harem chana. Podziwialiśmy bogate zdobienia ścian, lekką konstrukcję, ażurowe okna i wspaniałe kolumnady wychodzące na dziedziniec. Żal było opuszczać to przepiękne miasto. Niestety znów mieliśmy tylko jeden dzień, aby wszystko zobaczyć. Wieczorem, w umówionym miejscu, czekaliśmy na naszego kierowcę. Jak to bywa z ludźmi wschodu oczywiście spóźnił się dobre pół godziny, prawie przyprawiając Marcina o atak wściekłości. W domu kierowcy zostaliśmy uroczyście przyjęci przez gospodarzy. Spróbowaliśmy narodowej potrawy - płowu, piliśmy zieloną herbatę i rozmawialiśmy, oczywiście po rosyjsku, wymieniając się informacjami o naszych ojczyznach. Nad ranem musieliśmy udać się jednak w dalszą podróż, znów przez pustynię, tym razem do Buchary.

Buchara

To ostatnie miasto na Jedwabnym Szlaku zwiedzaliśmy nieco dłużej, bo półtora dnia. Tu także nocowaliśmy u rodziny taksówkarza, który bardzo chętnie zaprosił nas do siebie - do bardzo tradycyjnego domu. Hotele omijaliśmy szerokim łukiem, gdyż ceny za jedną noc przekraczały 50 dolarów. Nocując u prywatnych osób poznawaliśmy jak żyją zwykli mieszkańcy Uzbekistanu, płacąc jednocześnie za nocleg po dolarze od osoby.

Buchara to miasto liczące ponad 2500 lat. Przez ten czas wielokrotnie była niszczona i odbudowywana, dlatego na jego terenie można spotkać wiele zabytków z różnych epok historycznych. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od placu Ljabi-chauz. Weszliśmy do jednej z medres, aby odpocząć po trudach podróży z Chiwy i napić się herbaty w czajchanie, czyli uzbeckiej herbaciarni. Smakując ciepły napój rozkoszowaliśmy się widokami. Otaczały nas kolorowe sklepiki usytuowane w dawnych celach dla uczniów. Z każdego kramu przyjacielsko uśmiechali się sprzedawcy, skinieniem ręki zachęcali, aby wstąpić do nich i kupić jakąś pamiątkę. Podziwialiśmy dzieła bucharskich rzemieślników, które w tym otoczeniu wyglądały wyjątkowo atrakcyjnie. Po opuszczeniu medresy doszliśmy do kopulastych hal targowych, gdzie znowu sprzedawcy namawiali nas do kupna swoich wyrobów.

Spacerując ulicami Buchary, z każdej strony napotykaliśmy coraz to piękniejsze zabytki. Największe wrażenie zrobiła na nas medresa Uług-bega, pochodząca z początku XV wieku i minaret Kaljan, starszy od niej o 300 lat. Widzieliśmy również najstarsze zabytki Buchary: mauzoleum Ismaila Samanida z 907 roku oraz twierdzę Ark, pochodzącą z XII wieku.

Buchara znacznie różni się od miast, które widzieliśmy o tej pory. Stara część stanowi zwarty zespół architektoniczny, trochę jak z baśni "Z tysiąca i jednej nocy". Można cały dzień spacerować wśród meczetów, medres, minaretów, kopulastych hal i grobowców. Niedane nam jednak było zbyt długo napawać się jej urokiem, gdyż ograniczeni czasem musieliśmy kierować się znów do Taszkientu, a następnie do granicy.

* * *

Po bardzo intensywnym tygodniu, podczas którego przebyliśmy, głównie nocą trzy i pół tysiąca kilometrów, wracaliśmy do Kirgistanu. Przejechaliśmy przez Kotlinę Fergańską, w pobliżu granicy tadżyckiej. Zmierzaliśmy do Osz. Niespodziewanie obok nas, w odległości zaledwie kilku metrów, zatrzymał się samochód osobowy, niby nic dziwnego, a jednak? Za szybą zobaczyliśmy cztery postacie w turbanach, z długimi czarnymi brodami. Rzuciliśmy się do aparatów, ale jedno ich spojrzenie ostudziło nasze zamiary. Czyżby talibowie? Do granicy afgańskiej mieliśmy przecież niespełna dwieście kilometrów. Z Osz, największego miasta na południu Kirgistanu, nasza droga wiodła "narkotykowym szlakiem" przez Dżalalabad do Biszkeku. Teraz miał się zacząć ostatni etap wyprawy, działalność wysokogórska. Znów znaleźliśmy się w Karakol, z którego wyjechaliśmy dziesięć dni wcześniej. Teraz ruszyliśmy w centralny Tien Szan na podbój Chan Tengri - Władcy Duchów.

* * *

Wizyta w Uzbekistanie to tylko fragment naszej wyprawy. Podczas całego wyjazdu przejechaliśmy ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Podróżowaliśmy pociągiem, ciężarówkami, lokalnymi autobusami, wynajętymi samochodami, helikopterem, konno, dosiadaliśmy też wielbłądów i wszechobecnych w Azji Środkowej osiołków. Przemierzyliśmy pieszo największy w Tien Szanie i drugi, co do wielkości na świecie lodowiec górski, dotarliśmy pod najwyższe szczyty: Chan Tengri i Pik Pobiedy. Podróżowaliśmy Jedwabnym Szlakiem przez Samarkandę, Chiwę i Bucharę. Byliśmy także w "zapalnym punkcie" byłych środkowoazjatyckich republik radzieckich - Kotlinie Fergańskiej, gdzie toczą się walki o tereny, na których odkryto ropę naftową. Mieliśmy ponad sześćdziesiąt stopni różnicy pomiędzy najcieplejszym i najzimniejszym dniem. Było warto.