czyli klubowa delegacja w Podwilku

  Jesteśmy do siebie podobni - oboje despotyczni, przeczuleni na swoim punkcie, wymagający i zazdrośni. To wszystko przez nadmiar miłości przelewający się w naszych sercach. Jesteśmy chyba jednymi z nielicznych ludzi, którzy kochają wszystkich. Dlatego innym tak trudno z nami żyć. Kochamy też bazę, dlatego tam pojechaliśmy. A podróżuje się nam razem bosko.

Ponieważ i tak zostaliśmy "nakryci" na gorącym uczynku spaceru pod Wawelem, mogę opowiedzieć o naszej małej podróży, będącej wyjazdem służbowym. Do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, że czujne oko Michała N. wypatrzyło w tłumie krakusów nasze czerwone polary przewodnickie. Zamaskowani byliśmy przecież perfekcyjnie.

* * *

Gdy wysiedliśmy z pociągu w mglisty i bardzo chłodny ranek, pomyślałam sobie, że chyba przesadziłam ze skromnością mojego bagażu. Wybraliśmy pierwszą lepszą drogę. Okazało się, że to nie ta właściwa. A raczej nie ta najkrótsza. Więc wyjęliśmy mapę, popatrzyliśmy i pomaszerowaliśmy na przełaj, przez pola (jak się nazywała odkryta przez nas miejscowość, nie pamiętam, na pewno coś na R), aby wreszcie osiągnąć przystanek pod sosną. Zaczęliśmy łapać stopa. Nic nie jechało. Wisiały za to śmieszne ogłoszenia: "Meble na wymiar i kieszeń klienta", "Szkoła jazdy p. Mlekodaja". Po kwadransie zatrzymał się chorwacki TIR, w środku którego, według słów Marcina. siedział "niezły dżordż" i zagadywał nas po swojemu. Z fasonem zajechaliśmy pod kościół w Podwilku. Dwoje ludzi w polarach wysiadających w ciężarówki, zmierzających na mszę świętą - to musiało zrobić wrażenie na miejscowych zgromadzonych przed i w kościele. Ksiądz był nawet miły, szybko spełniliśmy misję ratowania bazy (przedłużenie dzierżawy o trzy lata) i o dziesiątej rano byliśmy już wolni. I sklep był otwarty, choć niedziela.

Poszliśmy błotnistą ścieżką na bazę. Tam od lata jakby nic się nie zmieniło - temperatura i wilgotność powietrza lipcowe, to znaczy, że włosy były poskręcane w pierścionki i panoszyło się zimno. Ale kiedy wspaniałomyślnie pozwoliliśmy odjechać południowemu autobusowi do Krakowa, nieufna Orawa pokazała, że jesteśmy jej mili. Wyszło słońce. Odtajałam.

Co można robić, kiedy towarzyszka podróży zajęła najsuchsze dechy na słoneczku i śpi? Można wyjąć alumatę i położyć się obok niej, można też założyć do aparatu obiektyw "rybie oko" i kreować w samotności nowe przestrzenie, wzgórki i przełączki, obserwować kwiaty i świerki, patrzeć, jak tańczą w lustrze soczewki. Można na pewno mieć z tego mnóstwo uciechy.

* * *

Kraków to dla nas "Chimera" i sałatki. Z głośnika dyskretnie wydobywały się dźwięki pieśni naszego ulubionego Nicka Cave'a, a na talerzach rozkładały się brukselka, oliwki, seler, fasola i inne warzywa, kusząco lśniąc warstewką majonezu. Herbata wypita o wiele za szybko była pierwszą ciepłą "rzeczą" tego dnia. Rozkosz. Świeczka paląca się z wolna. I to miłe, rzadkie w moim życiu uczucie, że nie musimy się spieszyć, że w ogóle już nic dzisiaj nie musimy, najwyżej iść jeszcze na ciastka, potem popatrzeć, jaka ładna jest Wisła na chwilę przed zmierzchem. Wracając niespiesznie w stronę Rynku rozmawialiśmy na zaskakująco poważne tematy, wieczorny Kraków nie mącił naszych myśli.

* * *

Nasz pociąg-faworyt o dwudziestej pierwszej był tym razem pełny dzieci jadących na kolonie. Kolonie? W kwietniu? Pasażerowie przeciskający się korytarzem w prosty i zwięzły sposób dawali odczuć, co o tym wszystkim myślą. My pokornie zajęliśmy miejsca. Skoro kochamy wszystkich ludzi, musimy tolerować też kolonistów, choć to o wiele trudniejsze. I tych państwa naprzeciwko, a szkoda, że wybrali właśnie nasz przedział, bo planowaliśmy się położyć. Towarzyszka podróży zasypia bez kłopotu na najmniejszym skrawku przestrzeni. Tylko pozazdrościć. Pamiętam jakieś nie do końca świadome zmiany pozycji, kiedy zdrętwiała mi łydka albo zabolało kolano. Marcin znosił to chyba cierpliwie. Nie wiem, może też zasnął. I tylko około drugiej szepnął mi:
- Marta, Warszawa Centralna, wysiadamy.