Wspomnienia z Turkmenii

 

Za nami było prawie sześćset kilometrów drogi przecinającej największą w Azji Środkowej pustynię Kara-kum, z położonego na północy kraju - Taszauz do Aszchabadu - stolicy Turkmenistanu. Droga to za dużo powiedziane. To raczej wąski pas asfaltu poprzedzielany szczelinami niczym lodowiec, dziurawy jak kretowisko, zalany falami wszędobylskiego piasku. Wijący się czasem wśród wydmowych wąwozów, nieraz dumnie przecinający krzaczastą półpustynię. Pozdrawiający wędrowców, którzy ośmielili się nim posłużyć. Przynoszący zarobek tym nielicznym szczęśliwcom, którzy sklecili z paru desek schronienie, gdzie sprzedają zimną colę i gorące szaszłyki.
Autobus, który miał być nowoczesnym pojazdem linii Turkmen Express z klimatyzacją i zimnymi drinkami, okazał się starym rosyjskim gratem z przytwierdzonym dla żartu na masce znakiem firmowym Mercedesa. Klimatyzacja owszem była, ale naturalna - z wywietrzników na dachu, a rolę drinków pełnił stakan z wodą, która w połowie drogi osiągnęła chyba temperaturę otoczenia.

Ostatnia kontrola

Zapadał zmierzch. Piasek nie był już tak wściekle żółty jak wcześniej. Przez cały dzień nabierał promieni słońca i świecił razem z nim. Bo na pustyni słońce i piasek są ze sobą związane. Jak nabierają barwy, to wspólnie. Jak lśnią, to tylko razem. Jak gasną, nie mogą się bez siebie obejść.

- A teraz, proszę państwa, godzinka przerwy na odpoczynek. Można się umyć, przebrać. W końcu zaraz wjeżdżamy do stolicy - zażartował Sasza, nasz współpasażer, gdy autobus zatrzymał się do ostatniej kontroli przed Aszchabadem.

Mundurowi rozpoczęli robotę. Spisali nie tylko nas, cudzoziemców, ale wszystkich pasażerów autobusu. Skąd, dokąd, dlaczego, po co? Czemu nie ma pieczątki? Czyje to dziecko? Gdzie masz stały meldunek? A zaświadczenie? - pytania urzędników mnożyły się w nieskończoność. Nas na szczęście te procedury nie dotyczyły. Kontrola naszych dokumentów trwała kilkanaście sekund.

- Aha, Polacy. Chłopaki z poprzednich postów dzwonili do nas, że jedziecie - z uśmiechem stwierdził żołnierz.

Godzina to sporo czasu. Kilka żarówek przed posterunkiem oświetlało otoczenie. Z mroku wydobywał się potężny billboard. A na nim widniał prezydent kraju Saparmurat Nijazow. I napis: XXI wiek - złoty wiek Turkmenistanu.

- Dajcie spokój, chłopaki - ironicznie stwierdził Sasza, zobaczywszy aparaty fotograficzne w naszych rękach. Jeszcze się go naoglądacie w stolicy.

Sasza jest Rosjaninem urodzonym czterdzieści kilka lat temu w Turkmenii. Pracuje w firmie, która wykonuje prace zlecone przez rząd dla przemysłu naftowego i gazowego. Dziesięć lat temu niespodziewanie został obywatelem niepodległego Turkmenistanu. Tu miał dom, samochód, rodzinę. Dwa lata temu otrzymał obywatelstwo rosyjskie.

- Ja tu nie mogę żyć. Pieniędzy coraz mniej. Z pracą różnie. Raz jest, raz nie ma. Płacą albo nie. Coraz więcej Rosjan wyjeżdża. Turkmeni mszczą się na nas za poprzednią epokę, kiedy byli traktowani jako poddani, obywatele drugiej kategorii. Mój brat już wyjechał. Zakotwiczył się w Nowosybirsku. Kupił mieszkanie, wyposażył. Nieźle mu się powodzi. Dzwonił miesiąc temu. Przyjeżdżaj, wszystko załatwione - powiedział krótko. Dawno chciałem stąd wyjechać. Kumple, z którymi wierciłem w latach osiemdziesiątych na Syberii, już od kilku lat zapraszają. Żona z synem już są spakowani. Wiesz, co mnie zatrzymuje? Rodzice. Są po osiemdziesiątce. Schorowani. Mają niewielkie emerytury, mały domek, niewielkie pole. Tu mieszkają ich wszyscy znajomi. Jak ich teraz wlec przez kilka tysięcy kilometrów? Ja to co innego. Przejechałem wzdłuż i wszerz cały Sojuz. Morze Kaspijskie, Pribałtika, Ural, Syberia, Daleki Wschód, Moskwa. Gdzie ci kazali, to jechałeś. - Światowy z ciebie człowiek - żartują czasem sąsiedzi. A prezydent? To dyktator. Wszędzie ma swoich ludzi. Nie rozmawiajcie z ludźmi o polityce. Powiedzą wam kilka oklepanych zwrotów, jak to wspaniale jest w kraju. Prąd, gaz i woda za darmo. Nic się nie dowiecie, a oni mogą mieć kłopoty. Nawet między sobą nie rozmawiajcie za dużo o prezydencie. Też was mogą wsadzić. A wasze więzienia są luksusem w porównaniu z naszymi. To Azja.

Kontrola dobiegała końca. Wszyscy schodzili się do autobusu. Staliśmy w kręgu z kilkoma miejscowymi. Pytali, jak się żyje w Polsce, ile ludzie zarabiają, czy dużo osób ma pracę.

- A jak jest u was? - rewanżowaliśmy się.
- Może nie tak jak w Europie - słyszeliśmy w odpowiedzi. - Ale mamy za darmo wodę, gaz i prąd. Lekarzy i szkoły też. Ludzie mają pracę. Ciągną do nas firmy z zagranicy. Turcy budują drogi, Niemcy robią piwo. Jest Coca-cola.

Rozległ się autobusowy klakson.

- P... inteligent - szepnął nam na odchodne jeden z Turkmenów, nie angażujący się dotąd w rozmowę, spoglądając na billboard.

Ruszyliśmy. W oddali pojawiały się nieśmiało pojedyncze światła. Do tych zapowiadaczy miasta powoli dołączały następne. Dziesiątki, setki, tysiące. A na horyzoncie pojawiła się fioletowa łuna. Tak witał nas Aszchabad.

W stolicy Turkmenii

Autobus woził pasażerów od bazaru do bazaru. Bagaże ludzi były imponujące. Jak to wszystko zmieściło się w pojeździe, pozostało dla nas zagadką. Aż w końcu...

- To już ostatni przystanek - oświadczył kierowca.

No dobrze, ale gdzie znaleźć nocleg? Rozpoczęła się szalona wędrówka po aszchabadzkich motelach i hotelach. Drogo - dwadzieścia, trzydzieści dolarów. To ceny dla przybyszy z zagranicy. Kilkunastokrotnie więcej niż dla miejscowych. Dlaczego? Prezydent niedawno wydał dekret, w którym nakazał hotelarzom pobierać wyższe stawki od cudzoziemców, i to w dodatku w twardej walucie. Wreszcie udało się. Dziesięć dolarów nie okazało się dla nas sumą zbyt wygórowaną, szczególnie że kilka ostatnich nocy spędziliśmy w autobusach. A hotel później zmieniliśmy.

W centrum Aszchabadu dumnie góruje nad otoczeniem kilkudziesięciometrowa wieża - Arka Neutralności, zbudowana w 1998 roku kosztem ponad 60 milionów dolarów, zwieńczona obracającą się wokół własnej osi złotą figurą prezydenta trzymającego w dłoniach słońce.

Aszchabad - Miasto Miłości, miasto-bohater Związku Radzieckiego. W 1948 roku zostało zniszczone przez potężne trzęsienie ziemi. W ciągu kilkunastu sekund Apokalipsy zginęło ponad sto sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Z mozołem odbudowywane nie wróciło do stanu poprzedniego. Przez lata miasto było zagubioną sierotą radzieckiego Imperium. Jednak ostatnie dziesięć lat rządów prezydenta Nijazowa stanowi okres nadawania Aszchabadowi wyglądu miasta nowoczesnego i czystego. Przynajmniej w centralnej jego części. Kosztem olbrzymich pieniędzy rozpoczęto inwestycje, często z udziałem kapitału zagranicznego. Powstało dużo nowoczesnych budynków państwowych. Kobiety w pomarańczowych kamizelkach regularnie zamiatają główne arterie, po ulicach kręcą się polewaczki, na każdym skrawku zieleni sadzi się drzewa i kwiaty.

Stolica jest dumna z imponującego stadionu piłkarskiego im. Saparmurata Turkmenbaszy i z nowoczesnego portu lotniczego, oczywiście im. Turkmenbaszy. A także z dobrze zorganizowanego i taniego systemu komunikacji miejskiej. Przejazd stołecznym trolejbusem kosztuje pięćdziesiąt manatów (w przeliczeniu na polską walutę po kursie czarnorynkowym - jeden grosz). Nie ma kasowników, nie ma też konduktorów. Ludzie po zakończeniu jazdy i wyjściu z pojazdu udają się karnie do drzwi obok kierowcy i wrzucają należność do tekturowego pudła.

Wszędobylski Turkmenbasza

Tak jak zapowiedział Sasza podczas ostatniej kontroli milicyjnej przed przybyciem do stolicy kraju, Aszchabad kwitnie Turkmenbaszą. Prezydent jest wszędzie. Uwielbienie narodu, a może jego strach, wciska jego podobizny w każde podwórko, w każdy kąt, tak jak pustynne burze pyłowe atakują wściekle miasto. W Marach, drugim co do wielkości i znaczenia mieście w Turkmenistanie, dojrzałem portret Wodza z siwymi jeszcze włosami. W metropolii nie jest to możliwe. Turkmenbasza spogląda z każdego budynku rządowego, hotelu, sklepu. Prezydenta można zobaczyć na zdjęciach, plakatach, obrazach, billboardach i pomnikach. Bywa w mundurze, garniturze i w luźnym stroju. Rozmawia z dziećmi, zagaduje pustynnych nomadów, przyjmuje zagraniczne delegacje, wizytuje miejscowe zakłady przemysłowe. Również w środkach masowego przekazu jest go pełno. W radiu przemówienia prezydenta, w telewizji filmy o życiu Serdara, relacje z obrad rządu i parlamentu, w gazetach trzy czwarte tekstów dotyczy Turkmenbaszy. Pójdziesz do sklepu, tam też jest Ojciec Narodu. Na każdym nominale turkmeńskiej waluty - manacie, na wódczanych etykietach, na butelkach wina, na perfumach. Chcesz pobrać gotówkę z nielicznych jeszcze bankomatów, proszę bardzo, hologram z prezydentem srebrzy się na karcie bankomatowej. Wielki Brat czuwa.

Przyjęcie u miejscowych

Do wyjazdu zostało nam już tylko pięć dni i problem decyzyjny - jak je zagospodarować. Czy pojechać w góry Kopet-Dag, popluskać się w Morzu Kaspijskim - w Turkmenbaszi (dawny Krasnowodzk), a może odwiedzić imponujący rezerwat archeologiczny w Merwie, kilkaset kilometrów na wschód od stolicy? Wybraliśmy ostatnie rozwiązanie.

Rozpoczęliśmy podróż późnym popołudniem. Kierowca nie za bardzo spieszył się. A to trzeba było zatankować benzynę, a to pasażerowie postanowili kupić arbuzy i melony u przydrożnego handlarza. Nie można także zapomnieć o trudnościach obiektywnych - licznych kontrolach milicyjnych.

Przybyliśmy do Mar wieczorem. I tak jak w Aszchabadzie, zaczęło się poszukiwanie taniego hotelu. W końcu nasz kierowca zaproponował nocleg w swoim domu.
Mamied ugościł nas po królewsku. Udostępnił pokój gościnny, zaproponował zieloną herbatę i posiłek.

- Chcecie cos zobaczyć? - wpadł po kilku minutach z błyskiem w oczach. Ruszajcie się. Zaskoczeni wybiegliśmy z domu. - Jedziemy na turkmeńskie wesele - oświadczył zadowolony. Rzeczywiście, kilkaset metrów dalej witała nas głośna muzyka, pochodząca z głośników zainstalowanych na zbudowanym na ulicy drewnianym podeście. Uczestnicy uroczystości bawili się doskonale. Nasze przybycie tylko na krótko przerwało trans zabawy. Nie wiadomo, w którym momencie zostaliśmy porwani w wir tańca. Po dwóch kwadransach muzyka ucichła, zostaliśmy zaproszeni na posiłek.

Na ziemi pokrytej kolorowym obrusem ustawione były potrawy. W dużej misze dymił płow - ryż z baraniną i marchewką. W talerzach dostojnie spoczywała czorba - tutejszy rosół z dużymi oczkami tłuszczu, kawałkami mięsa i ziemniakami. Do naszej dyspozycji były również liczne półmiski z surówkami. Do tego oczywiście lepioszki. A do picia, jak wszędzie w Azji Centralnej, zielona herbata, czał - sfermentowane wielbłądzie mleko i samogon, nalewany do miseczek. Z boku spoglądała na nas obgryziona głowa barana, z pustymi oczodołami. Na ten rarytas niestety spóźniliśmy się.

Kolejne czarki z alkoholem szybko burzyły dystans między miejscowymi a ich gośćmi. Kilku z biesiadników służyło w Polsce. Rozmowom nie było końca, a ich tematy pojawiały się jak grzyby po deszczu. Nie było to jednak wesele, lecz tzw. swiaz'. Jak nam wytłumaczyli współbiesiadnicy, były to uroczyste obchody kolejnej rocznicy obrzezania jednego z synów gospodarzy.

Wychodząc z biesiady, jedna z kobiet, znajdujących się w sąsiednim pomieszczeniu, zaprosiła nas do podziwiania urody Turkmenek i robienia im zdjęć. A że przedstawicielki płci żeńskiej w Turkmenii są rzeczywiście bardzo urodziwe, na rozmowach i fotografowaniu spędziliśmy jeszcze godzinę. Miejscowe kobiety są bardzo cenione za granicą jako żony. Wiele z nich mieszka zarówno w krajach arabskich, jak i na Zachodzie. A Turkmenbasza troszczy się o rodziny. I przy okazji w sposób niekonwencjonalny o... budżet państwa. Turkmenki zostały "towarem eksportowym". W czerwcu 2001 roku prezydent wydał zarządzenie dotyczące zawieranie małżeństw Turkmenek z obcokrajowcami. Przepisy wymagają wpłaty przez przyszłego męża pięćdziesiąt tysięcy dolarów na rachunek państwowej firmy ubezpieczeniowej, celem zabezpieczenia przyszłości dzieci poczętych w tym małżeństwie w przypadku jego rozpadu.

Tylko nasz kierowca nie był zadowolony z rozwoju wypadków. Co pięć minut nakłaniał nas do zakończenia biesiady, przecież następnego dnia mieliśmy jechać dalej. W końcu udało mu się.

Merw

Ruiny starożytnego miasta Merw znajdują się około trzydzieści kilometrów na wschód od Mar. Położony na ponad stu kilometrach kwadratowych rezerwat archeologiczny jest doskonałym przykładem bujnego rozwoju i nagłego upadku ośrodków życia politycznego dawnych epok. Merw był jednym z największych miast Azji Środkowej, położonym na Jedwabnym Szlaku, który łączył Azję i Europę i pozwalał na wymianę handlową czy kulturalną między cywilizacjami Wschodu i Zachodu. Znany jeszcze w epoce Aleksandra Wielkiego, największe znaczenie osiągnął w XI i XII wieku pod rządami Turków Seldżuckich. Był stolicą ich państwa i największym, po Bagdadzie, miastem ówczesnego świata islamskiego. Zwany Królową Świata, Merw został zniszczony w 1221 roku w czasie najazdu Talaja - syna Czyngis-chana i nigdy już nie odzyskał swojego znaczenia, tonąc w otchłani dziejów.

Mamied zaproponował nam swoje usługi jako kierowca. Panował niesamowity upał, w słońcu temperatura sięgała czterdziestu pięciu stopni. Zaopatrzeni w duże ilości napojów udaliśmy się w podróż. Po kilkudziesięciu minutach samochód naszego kierowcy zatrzymał się tuż obok mauzoleum sułtana Sandżara.

- Chłopaki, będę za sześć godzin. Tylko mi nie wyparujcie - zażartował Mamied.

Wznoszące się na trzydzieści osiem metrów mauzoleum można traktować jako symbol potęgi Turków Seldżuckich. Zbudowane na planie kwadratu i przypominające wielki sześcian przetrwało w dobrym stanie mongolski najazd dzięki grubym, trzymetrowym murom i sześciometrowym fundamentom. Obecnie znajduje się w trakcie remontu, z tego też powodu nie jest w całości udostępniane zwiedzającym.

Ruiny Merwu to doskonałe tereny do prowadzenia badań archeologicznych. Kryją bowiem w sobie przynajmniej pięć otoczonych murami miast, pochodzących z różnych okresów historycznych.

Rozpoczęliśmy pieszą wędrówkę wśród niemych świadków historii. Budowle są porozrzucane po całym kompleksie, więc przemieszczanie się od jednej do drugiej w rozleniwiający upał dawało się we znaki. A niektóre z nich robią duże wrażenie, jak na przykład zbudowane w VII wieku fortece-pałace (koszki): Duża Kyz Kala i Mała Kyz Kala czy też dwunastowieczne mauzoleum Mahometa ibn Zaida. Przejmująca cisza, przerywana podmuchami pustynnego wiatru, nakłaniała do zadumy i refleksji. Jedynymi turystami, oprócz nas, były młode Turkmenki mieszkające u naszych zachodnich sąsiadów i ich opiekunka, której matka pochodziła z Polski.

Nasz przyjaciel przyjechał na spotkanie punktualnie. Dał się jeszcze namówić na dodatkową przejażdżkę w okolicę ruin najstarszego z merwskich miast - Erk Kali.

- Zostawiam was tu, spokojnie znajdziecie transport do stolicy - rzekł na pożegnanie Mamied zatrzymując pojazd na parkingu przed dworcem w Marach. - Mam do was prośbę. Zostawcie mi na pamiątkę kasetę, której słuchaliśmy podczas jazdy samochodem. Bardzo mi się podobała.

Zdziwił nas swoją prośbą bardzo, oj zdziwił. Na kasecie był bowiem Ryszard Riedel i jego Dżem. Polski blues w Turkmenistanie - nieźle brzmi, nieprawdaż?

Powrót do stolicy

- Aszchabad, Aszchabad! - na parkingu szaleli kierowcy, przekrzykując się wzajemnie. A dwójka inostrańców wzmagała ich walkę na głosy. Bez problemu znaleźliśmy miejsce w osobowej toyocie. I tylko dziwne było, iż miały kierownice po prawej stronie, a w Turkmenii obowiązuje przecież ruch prawostronny. Zagadka rozwiązała się po paru minutach.

- Chłopie, dlaczego tak się przyglądasz pojazdowi? Co, toyoty nigdy nie widziałeś? - poklepał mnie z uśmiechem postawny młodzieniec z gołym, opalonym torsem, odziany w dresowe spodnie i klapki. To Siergiej - Rosjanin mieszkający od urodzenia w Turkmenii. Dwadzieścia kilka lat, ukończony ogólniak i służba wojskowa za sobą.

- Brat, nie było w armii tak źle - rozpoczął opowieść. - Parę razy byłem na poligonie, postrzelałem sobie. Nie wiem dlaczego, ale zostałem kierowcą dowódcy. Woziłem go, gdzie tylko chciał. Do sztabu, do ministerstwa, do domu, do daczy, do kumpli na wódkę. Na dziewczynki zdarzało się jechać. To był dobry chłop, choć miejscowy. Zawsze zaprosił do siebie, porozmawiał, zapytał jak rodzina. A i niejedną butelkę wódki razem osuszyliśmy. Później go gdzieś awansowali. Dostał kopa w górę.

- Aszchabad, Aszchabad! - krzyknął donośnie. - Kończysz szkołę i chciałbyś się dalej uczyć - kontynuował. Mnie ciągnęło na politechnikę. Ale dostań się tam, człowieku. Wszystko obstawiane. Bez wejść nie da rady. A za pieniądze? A skąd ja ci je wezmę? Ledwo co starczało na codzienne życie. Dwa razy próbowałem i nic. W międzyczasie trochę handlowałem, ożeniłem się. No i do wojska w końcu wzięli. Tym razem się nie wywinąłem. Wyszedłem i co? Pustka. Mówiłem ci przed chwilą o moim dowódcy. Zadzwonił kiedyś do mnie. Zamurowało mnie. - Wpadnij do mnie jutro wieczorem, pogadamy - zaprosił. Trochę przestraszony poszedłem. Wycałował mnie jak starego kumpla. Nalał jedną szklankę, później drugą. - Ty fajny chłop jesteś - szepnął mi do ucha. Słuchaj, mój kumpel ma firmę przewozową. Wozi ludzi ze stolicy do Mar, do Krasnowodzka i z powrotem. Wczoraj z nim rozmawiałem. Jeden z kierowców wyjechał na stałe do Irkucka. Zwolniło mu się miejsce. Jak usłyszałem, to od razu do niego. - Nikogo nie zatrudniaj, pojutrze będziesz miał fajnego chłopaka. Pomyślałem o tobie. No i zacząłem jeździć. W firmie kilkanaście wozów, większość to toyoty sprowadzone z Emiratów Arabskich. Jeden kurs dziennie. I przespać jest się gdzieś. I zjeść. A trochę pieniędzy można zarobić, nawet odłożyć. Szef czasem sypnie premię.

- Dziecko mi się ostatnio urodziło - uśmiechnął się nasz kierowca. - Daliśmy mu na imię Wiktor, na cześć mojego dziadka. Mieszkamy z teściami, ale nie narzekam. Piętro domu mamy dla siebie. Natasza, moja żona, uczy w szkole angielskiego. Nauczyciele dostają od państwa grosze, ale można dorobić na korepetycjach. Ogródek przed domem, bazar niedaleko. Tam tanio. A czasem jakieś rury naprawię, kran. Nie narzekam. A do polityki się nie mieszam. Co mnie to obchodzi.

Samochód zapełnił się pasażerami. Nas dwóch, dwaj Rosjanie, reszta to Turkmeni. Powoli przebijaliśmy się przez ulice Mar. W końcu wyjechaliśmy na wolną przestrzeń.

- O, Polacy - zagadał nasz współpasażer.
- Tak, tak, Polacy - odparliśmy trochę zdziwieni.
- Trochę znam polski. Kiedyś czytałem polskie katalogi motoryzacyjne. U nas na satelicie można zobaczyć waszą telewizję. TVN chyba.

Akurat przepakowywałem się i miałem dużo rzeczy na kolanach. Między innymi książkę w naszym ojczystym języku.

- Dawajcie, rebiata, poczytam sobie - zażartował nasz towarzysz. I rzeczywiście. Czytał w miarę płynnie, poprawnie, rozumiał tekst.
- Nieźle, co? - zapytał zadowolony.

Batyr wyglądał na trzydziestoparolatka. Przystojny, dowcipny, inteligentny sprawiał doskonałe wrażenie. Kilka lat temu sprowadzał samochody z Europy, teraz pracuje jako nocny stróż w szkole.

- Niewiele pieniędzy, ale mam dużo czasu. Mogę poczytać, pomyśleć, pogadać z kumplami - porozumiewawczo mrugnął do nas okiem.
- Batyr, czy...? - zapytałem.
- Ściany mają uszy, nawet w samochodzie - przerwał szybko.

Gawędziliśmy przez całą drogę z Mar do Aszchabadu. Batyr opowiadał o swoich przygodach w czasie prowadzenia interesów samochodowych. O ojcu - wykładowcy na wyższej uczelni. O bibliotece domowej. O żonie - prawniczce. O dzieciach. O tym, ze szuka kogoś kto pomógłby mu w rozwinięciu interesu w branży spożywczej. Nasz kompan poszukiwał urządzenia do pakowania ryżu. My z kolei opowiadaliśmy o naszej środkowoazjatyckiej wyprawie przez Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan i Turkmenistan. O życiu w Polsce. O piłce nożnej.

Pożegnanie

Aszchabad zbliżał się niespodziewanie szybko. Na południu dostojnie stały góry Kopet-Dag. Czerwona kula słońca zmieniała swój kształt nadgryzana przez postrzępione grzbiety górskie. Batyr niespodziewanie wyjął z torby podróżnej nóż. Przepiękny, zrobiony ręcznie, w wyszywanym, skórzanym futerale. Chwilę później wyciągnął z kieszeni koszuli okulary przeciwsłoneczne.

- To dla was, druzja - oświadczył zadowolony. Na pamiątkę. Byliśmy skonsternowani. Większość prezentów rozdaliśmy już wcześniej, a reszta została w stolicy. Po chwili zastanowienia Maciek sięgnął po kompas z termometrem, a ja przypomniałem sobie o książce, którą kilkadziesiąt minut wcześniej przeglądał nasz współpasażer.

- Tylko z dedykacją - poprosił. Wybuchnęliśmy śmiechem.

Największe miasto Turkmenistanu powitało nas rozgwieżdżoną nocą i towarzyszącymi jej światłami ulicznych latarni. Miasto układało się do snu. Małe sklepiki wraz z ich właścicielami mówiły klientom dobranoc. Samochody udawały się na parkingowy spoczynek. Gasnące w mieszkaniach żarówki dawały znak, że na wizyty u gospodarzy jest już za późno.

Nasz minibus zatrzymał się obok dworca kolejowego. To był już ostatni przystanek. Pożegnaliśmy się z naszym kierowcą Saszą. Z Batyrem przeszliśmy wspólnie jeszcze kilkaset metrów. Na prospekcie Magtamguli rozstaliśmy się, choć trwało to kilkanaście minut.

- Mam mieszkanie w Marach. Jeśli przyjedziecie do nas, dajcie znać. Będzie chata na wypady - zaprosił nas Batyr. - Ale jak znajdziecie pakowarkę do ryżu, napiszcie! - krzyknął z oddali.

To był już koniec naszej środkowoazjatyckiej wyprawy. Jeszcze ostatnie zakupy, ostatnie fotografie, ostatnie spotkania ze znajomymi. Pozostał niedosyt. Turkmenię zaledwie nadgryźliśmy, nawet tego kęsu do końca nie przełknęliśmy. Ale jak można objechać ten pustynny kraj w tydzień, podczas gdy i miesiąc by nie starczył? Ale i ten kawałek nam bardzo smakował.