Baza namiotowa SKG w 2002 roku

Naczelny botanik Studenckiego Klubu Górskiego - Paweł Staniszewski już na początku czerwca br. ogłosił pospolite ruszenie w celu rozstawienia bazy namiotowej SKG. No cóż, zaciągnąłem się i pojechałem. Oprócz mej skromnej osoby stawili się współbracia i współsiostry z kursu, a także nieco starszyzny klubowej (wspomniany Paweł S., Marcin Sz., Ania S., Marta K., itp.). Naszym zadaniem było przywiezienie ze wsi namiotów (NS-ów), drewnianych podestów, materacy, gratów kuchennych, dwóch kilogramów mydła i pół kilo powidła. To była ta przyjemniejsza część, później trzeba było wszystko powkopywać, pozbijać, poukładać i ponaciągać. Piękniejsza część SKG, po nasyceniu się widokiem Brodatego Człowieka szalejącego z piją łańcuchową, zlitowała się i przygotowała nam coś na ząb. Wieczorem baza była właściwie rozstawiona.

* * * 

Drugiego dnia większość osób wróciła do stolicy. Jednakże dla pozostałych pytanie "Co robić?" bardzo krótko pozostawało bez odpowiedzi. Najpierw Ta, w której cieniu leży baza (trzy rzuty beretem) - Babia Góra. Naszym przewodnikiem był Wojciech Grochowski, znany babiogórca (około 40 wejść), a chłopak ledwie co maturę zdał (w sensie: taki młody!). O burakach nie było mowy, na szczycie zrobiliśmy panoramkę, pogawędziliśmy o Hugonie Zapałowiczu (czy wiecie co powiedział, gdy zobaczył Andy?!) i wróciliśmy do Bazy. 

* * * 

Kolejne dni to wycieczki po Beskidzie Wyspowym i Gorcach. Nie będę tutaj tych wycieczek opisywał, bo z założenia ten artykulik ma być poświęcony bazie. Wspomnę tylko o jednym, jakże miłym noclegu. Było to na Polanie Wały, nieopodal Jasienia, gdzie bazę namiotową prowadzi SKPB Katowice. Przywitało mnie tam dziewięć zjawiskowych kobiet, których średnia wieku nie przekraczała 17 lat (sic!). Pora była późna, a trzech zawadiacko wyglądających juhasów ze skrzynką piwa koniecznie chciało rozkręcić imprezę. Dziewczyny oświadczyły, że się boją i wyraziły nadzieję, że zostanę na noc. Cóż miałem robić? Wstąpił we mnie duch Szewczyka Dratewki i zacząłem obmyślać jak pognębić bestię o trzech głowach wskazujących na spożycie. Skończyło się na kilku mniej przyjemnych tekstach i panowie zeszli do wsi dokończyć skrzynkę. Po kolacji moje gospodynie uraczyły mnie wiązanką piosenki turystycznej. Gdy wsłuchiwałem się w ich przeraźliwie wysokie głosiki dla odmiany wstąpił we mnie duch Odysa, a dziewczyny zaczęły mi się jawić uwodzicielskim Syrenami. Ale nie dałem się i dwa dni później wróciłem na bazę, która wiernie czekała.
Postanowiłem poadorować Ją kilka dni i o dziwo nie pozwoliła mi się nudzić. Rąbanie drewna, zbieranie jagód, gra w karty, leżenie w pozycji horyzontalnej brzuchem do góry - były to czynności, którym się najczęściej oddawałem. Prawda, że słodko? Wieczorem przychodził czas na nocne Polaków rozmowy, m.in. o tym jak to dawniej na kursie bywało. Wąż i Helmuth opowiadali o czasach, gdy królował bawełna-tex, plecak był plątaniną dziwnych rurek, a słowo "polar" kojarzyło się wyłącznie z firmą produkującą lodówki. Poza wyżej wspomnianą różnicą kurs jednak chyba wiele się nie zmienił. Zawsze będzie to walka z własną słabością, łojenie po jarach, dzika radocha ze znalezienia repera na jakimś bezimiennym pipancie w Beskidzie Niskim i wspólna herbata o smaku nie do zdefiniowania. 

* * * 

W taki to nie stresujący sposób upływał mi czas na bazie. Tego roku odwiedziłem Ją jeszcze dwukrotnie. Zawsze witali mnie niesamowici ludzie, zegarek troszkę zwalniał, a ja po prostu mogłem wyluzować trąbę. Aby do lipca...