Podróż po Turcji, Syrii i Jordanii 


Strzeliste minarety oraz olbrzymie kopuły Hagi Sofyi i Błękitnego Meczetu oddalały się coraz bardziej. Jeszcze jedno spojrzenie: zostawialiśmy za sobą Europę i nieco podekscytowani dobijaliśmy do azjatyckiego brzegu Stambułu. Przed nami były trzy tygodnie podróży. Założyliśmy, że w Turcji spędzimy dwa tygodnie, zaś w Syrii - tydzień. W międzyczasie dosyć istotnie zmieniliśmy plany. Niestety, po górach nie wędrowaliśmy, aczkolwiek mijaliśmy wiele niesamowitych pasm. Jest więc do czego powrócić. 
Promem dopłynęliśmy niemal pod sam dworzec kolejowy Haydrapasa, z którego odchodzą wszystkie pociągi w głąb Azji Mniejszej, w tym nasz nocny do Konyi. Można tylko pozazdrościć Turkom takich nowoczesnych i czystych wagonów. Ceny też były bardzo przyzwoite - za kuszetkę na trasie Stambuł - Konya (ponad 700 km) zapłaciliśmy tylko 31 zł. Gdy rano obudziliśmy się, za oknem migał nam niesamowity, księżycowy krajobraz Anatolii. Dominowały rozległe stepy o barwie żółto-beżowej z zupełnie nagimi, skalistymi górami w tle. Powoli zbliżaliśmy się do Konyi, która wyglądała niczym jakaś pustynna anomalia, na płaskim, gorącym, wysuszonym stepie bez drzew, zamkniętym z dwóch stron bliskimi już, bardzo wysokimi górami. Samo miasto, dawna stolica seldżuckiego Sułtanatu Rum, zawiodło nas nielicznymi zabytkami architektury seldżuckiej (z wyjątkiem wspaniałego grobowca Mevlany - założyciela zakonu tańczących derwiszów). Natomiast zdecydowanie bardziej odczuwalna niż w Stambule była tutaj azjatycka atmosfera na gwarnych, zatłoczonych i zakurzonych uliczkach, z niską zabudową, gąszczem drutów i przewodów elektrycznych nad głowami.
Po południu luksusowym autokarem (na dłuższych trasach tylko takie kursują - są droższe od pociągów, ale o wiele szybsze i docierają do wszystkich większych i średnich miast) przez Wyżynę Anatolijską dojechaliśmy do Göreme - najpiękniejszej osady w Kapadocji. 

W krainie księżycowych dziwów

Już dojeżdżając do doliny Göreme, mijaliśmy przepiękne dwudziestometrowe formacje ze śnieżnobiałej, bardzo kruchej skały, w kształcie parabolicznych, gęsto rozgałęziających się wydm, o bardzo stromych "zboczach" i ostrych krawędziach. Dalej widoczne były samotne i olbrzymie góry wyspowe, o niemal pionowych zboczach, zbudowane ze skał mieniących się kiczowato w promieniach zachodzącego słońca różnymi odcieniami różowego i pomarańczowego. Wreszcie dojechaliśmy. Udało nam się znaleźć tani hostel za 8 zł. Tak jak niemal wszystkie budynki w tej wiosce, położonej wśród skał, i nasz składał się z dwóch części: jedna była wykuta w skale, druga zaś obudowywała dwoma piętrami i tarasem wyjście z tej jaskini.
Nasze dormitorium znajdowało się w grocie - było skromnie, ale ładnie urządzone, ze słabym, różnokolorowym oświetleniem (nie było żadnego otworu, który przepuszczałby światło z zewnątrz). Było tu wilgotno i chłodno, co stanowiło niemałą ulgę po powrocie z prawie czterdziestostopniowego upału. 

W Göreme znajduje się wspaniałe Muzeum pod Gołym Niebem (Open Air Muzeum), które obejmuje skupisko kościołów wykutych w skałach we wczesnym średniowieczu, gdy tereny te należały do Bizancjum. Wiele z nich posiada przepiękne freski. Jednak najbardziej fascynujące było plątanie się po przepięknych okolicach Göreme, pokrytych gęstą siecią ścieżek, na których nie było żywego ducha. Chodziliśmy po ziemi spalonej słońcem, po skałach, w wąwozach o kilkudziesięciometrowych ścianach, w których nieraz trzeba było wykazać się umiejętnościami iście alpinistycznymi, między najbardziej charakterystycznymi dla Kapadocji kominami w kształcie grzybów. Mogliśmy czuć się jak prawdziwi odkrywcy, gdy natykaliśmy się na skromne kościoły wykute w skale, do których sami musieliśmy znaleźć wejście, gdy znajdowaliśmy tajemnicze długie tunele wykute w skale czy porzucone przed wiekami domostwa, we wnętrzach których znajdowały się prawdziwe labirynty. Przez dwa dni chodziliśmy tak po okolicy. Odwiedziliśmy wioseczkę Cavusin, obok której było niesamowite, doskonale zachowane, porzucone średniowieczne miasteczko, z domami z ciosów kamiennych o fantazyjnie rzeźbionych nadprożach i z niezwykłą, gigantyczną katedrą wykutą w skale, której połowa runęła w dół, ukazując "przekrój" przez świątynię. Jej wnętrza nie przypominały jednak tradycyjnych kościołów. Miała mnóstwo poziomów, pomieszczeń, z których przechodziło się wąskimi korytarzami, schodkami, przez kominy w stropie czy też wisząc nad przepaścią.
Prawdziwe labirynty były w podziemnych miastach z niezliczonymi kondygnacjach (odwiedziliśmy największe z nich - Kaymakli) sięgających kilkadziesiąt metrów w głąb skały. W czasach starożytnych (od VIII w. p.n.e.) i w średniowieczu, w razie najazdu chroniło się tu i mieszkało do 10 tysięcy ludzi!
Podczas pobytu w Kapadocji nastąpił atak na WTC. Nie wahaliśmy się czy jechać do Syrii, ale chcieliśmy dostać się tam jak najszybciej. 

Syryjskie klimaty

Kupiliśmy więc bilet na nocne połączenie autokarowe do Halab (dawne Aleppo) w Syrii. Przesiadaliśmy się dwa razy. 
Drugi raz w Antakyi (dawna Antiochia), wcześnie rano. Na dworcu pogadaliśmy z napotkaną parą Polaków, którzy właśnie wracali z Syrii. Później spotkałem ich w Warszawie, gdy... wyświetlali swoje slajdy w SKG! W końcu dojechaliśmy do granicy, wciśniętej w górską przełęcz. Bardzo miła, szybka kontrola i wreszcie wjechaliśmy do Syrii.
Około 10.00 dotarliśmy do Aleppo. Pierwsze wrażenia z zetknięcia się z arabskim światem to: niesłychany gwar, gorąco i chaotycznie. Na każdym kroku szczerzyły się do nas mniej lub bardziej kiczowate podobizny wąsatych prezydentów: śp. Asada i miłościwie panującego - jego syna Baszara. Kierowcy bez przerwy urządzali sobie popisy gry na klaksonie: im dłużej i głośniej trąbią, tym lepiej. Co trzeci mężczyzna chodzi ubrany w tradycyjne wdzianko przypominające koszulę nocną, z arafatką na głowie. No i wszystkie szyldy i napisy są upstrzone robaczkami. 

Na dworcu naganiacz zaproponował nam hotel. Był niedaleko, całkiem porządny i niedrogi - nocleg na dachu kosztował 9 zł. Będąc na Bliskim Wschodzie z trzech powodów prawie zawsze spaliśmy na dachu. Przede wszystkim jest tam relatywnie chłodno w nocy (nawet w pokojach z klimatyzacją panuje tropikalny klimat), jest taniej, można też obserwować teatr życia codziennego, który w krajach arabskich rozgrywa się na ulicach. Tam w dużej mierze mieszkańcy jedzą, handlują, pracują, rozmawiają, grają w warcaby.
Syria jest ziemią obiecaną dla miłośników starych samochodów. Nie trzeba jechać aż na Kubę, aby podziwiać amerykańskie krążowniki szos z lat 50-ych: Chevrolety, Buicki, Fordy, Mercedesy... Średnio co czwarty samochód w Syrii ma ponad 40 lat. 

Aleppo

Miasto jest bardzo różnorodne. W dzielnicy chrześcijańskiej mieszają się napisy w różnych alfabetach: arabskim, ormiańskim i łacińskim. Były nawet szyldy pisane cyrylicą. Przepiękne prezentuje się Stare Miasto, z labiryntem wąskich uliczek, prześlizgujących się między domami z szarego kamienia, meczetami i medresami. Gdzieniegdzie ostały się drewniane domy zdobione piękną snycerką. Znaczną część starówki zajmuje Wielki Bazar.
Najbardziej niesamowici są jednak ludzie: spontaniczni, uśmiechnięci, życzliwi, bardzo chętni do bezinteresownej pomocy, otwarci i po prostu ciekawscy. Każdy mieszkaniec Syrii umie przynajmniej jedno zdanie po angielsku: "Welcome to Syria", które towarzyszyło nam na każdym kroku. Nie bez podstaw Syryjczycy uważani są za jeden z najbardziej gościnnych narodów świata.
Następnego dnia pojechaliśmy do wspaniale zachowanych ruin bazyliki św. Szymona Słupnika z V w, a po południu wyjechaliśmy do Hamy, która słynie z nuriji - olbrzymich drewnianych kół wodnych, które kiedyś wchodziły w skład systemu akweduktów dostarczających miastu wodę. Teraz obracają się ku uciesze mieszkańców i turystów, przejmująco skrzypiąc przy okazji.
Wieczorem zaczepił nas jakiś starszy pan, który spytał się po francusku czy nie chcielibyśmy z nim... porozmawiać (wszyscy wykształceni mężczyźni w Syrii od średniego wieku wzwyż znają ten język). Z chęcią przystaliśmy na to. Zaprowadził nas do jakiegoś średniowiecznego budynku na starym mieście, w którym pracował. Siedząc w mrocznym, bardzo obszernym, sklepionym łukami pomieszczeniu, popijając z małych szklaneczek przepyszną herbatę z cynamonem, której niestrudzenie nam dolewał, starszy pan opowiadał nam przez 2 godziny o sobie, Syrii i mieszkańcach kraju. 

Zamek krzyżowców

Następnego dnia pojechaliśmy w góry Liban, w których na jednym ze szczytów stoi najpiękniejszy zamek krzyżowców - Crac des Chevaliers. Zamek okazał się ogromny i wspaniale zachowany, z dwoma obwodami murów, wieżami i kościołem. Natomiast wnętrza były zupełnie puste. Spędziliśmy tam ponad pół dnia. Późnym popołudniem udaliśmy się do prawosławnego klasztoru św. Jerzego. Długo szliśmy drogą prowadzącą grzbietem, z którego rozciągał się piękny widok na otaczające nas góry Liban, a także na głęboką dolinę pod nami, zwaną Doliną Chrześcijan, bowiem głównie przez nich była zamieszkana.
Zakosami zeszliśmy w głąb doliny, dochodząc do klasztoru tuż przed zmrokiem. Zakonnicy życzliwie nas ugościli zapraszając na wspaniałą kolację w XIV-wiecznym refektarzu oraz dając nam nocleg w jednej z cel klasztornych. Rano miałem rzadką okazję wziąć udział w mszy prawosławnej po arabsku. 

Palmyra

Tuż po południu pojechaliśmy do Hims, gdzie złapaliśmy mikrobus do słynnej oazy na Pustyni Syryjskiej - Palmyry. 
Gdy wysiedliśmy upał o mało nie zwalił nas z nóg, choć była już osiemnasta. Poszliśmy w kierunku ruin rzymskich, zwiedziliśmy świątynię Baala, z której rozciągał się widok na bajkową oazę z palmami. Spotkany stary Arab zaproponował, że za niewielką sumę zawiezie nas swoim czterdziestodziewięcioletnim Mercedesem na szczyt pobliskiej góry, na której wznosił się malowniczo arabski zamek. Stary Mercedes dziarsko piął się niesłychanie stromą drogą, a we wnętrzu razem z nami podskakiwały i kołysały się kolorowe frędzelki, maskotki, dywaniki, szklaneczki. Pan miał w środku nawet... mały telewizor.
Wjechaliśmy na górę tuż przed zachodem słońca. Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok na rzymskie ruiny, oazę, współczesną Palmyrę, a przede wszystkim na pustynię, którą przecinały liczne grzbiety zupełnie nagich, skalistych i beżowych gór.
Mimo zapewnień kierowcy, że znajdzie nam tani hotel, poprosiliśmy, żeby odwiózł nas z powrotem do ruin leżących za miastem. Poczekaliśmy aż się ściemni i starą rzymską ulicą wyznaczoną przez kolumnady weszliśmy w głąb ruin. Tam po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy przytulną świątynię Jowisza z zachowanymi metrowej wysokości murami oraz całkiem równą posadzką, na której rozłożyliśmy karimaty i śpiwory. Przed północą położyliśmy się spać w budowli liczącej sobie prawie 2 tysiące lat, z widokiem na bajecznie rozgwieżdżone niebo, przy akompaniamencie niezwykle porywistego wiatru, który zerwał się wieczorem oraz śpiewu muezina dochodzącego z miasta. 

Damaszek

Rano poszwendaliśmy się po ruinach, wieżach grobowych i przed południem wyjechaliśmy autobusem do stolicy Syrii - Damaszku, jednego z czterech świętych miast islamu. Damasceńskie Stare Miasto nie ma sobie równych. Jest prawdziwym labiryntem bardzo starych uliczek z domami, meczetami i medresami, w których cały czas toczy się normalne życie. Gdzieniegdzie pojawiają się mury, tympanony, kolumny budowli rzymskich, praktycznie wykorzystanych jako podpory czy ściany późniejszych gmachów. Do tego niezwykle ruchliwy i tłoczny bazar oraz najważniejsza po Kopule na Skale świątynia muzułmanów - Meczet Umajjadów. Bardzo przyjemna była też wizyta u golarza.
Będąc w Syrii dojrzała w nas decyzja, aby przedłużyć trasę na Bliskim Wschodzie o Jordanię. Pociągała nas przede wszystkim magia Petry. Wizę jordańską bez problemu wyrobiliśmy w Damaszku, gorzej było z syryjską, gdyż mieliśmy wizę tylko jednokrotnego wjazdu, a Syryjczycy nie wystawiają wiz nigdzie indziej niż w kraju zamieszkania turysty. Zaryzykowaliśmy jednak, mając niewielką nadzieję, że "zwielokrotnimy" naszą wizę na granicy.
Po dwóch i pół dniach spędzonych w Damaszku pojechaliśmy busem na południe. Na przejściu granicznym szeroko uśmiechnięty celnik, nie rozumiejąc naszych pytań o wizę wbił tylko pieczątkę wyjazdu, dodając przy tym obowiązkowe "Welcome to Syria". Po chwili byliśmy w Jordanii, nie mając pewności czy będziemy mogli wrócić przez Syrię (alternatywą był samolot z Ammanu, bądź prom z... Izraela). Martwienie zostawiliśmy sobie na później. Złapaliśmy nowy środek lokomocji - Taxi Service, czyli taksówki wieloosobowe, które ruszają, gdy zapełnią się wszystkie miejsca, i po jakichś dwóch godzinach byliśmy w stolicy Jordanii. 

Amman

Położona na wielu wzgórzach jordańska metropolia jest bardzo różnorodna - wyżej znajdują się wspaniałe hotele, biurowce, szerokie arterie i parki, w dolinach zaś wąskie i zatłoczone ulice ze straganami, w których handluje się rybami koralowymi, szawarmą i falafelem. Także i tu było widać, że Jordania jest krajem bogatszym niż Syria i o niebo... czystszym. 

Akaba

Następnego dnia rano pojechaliśmy mikrobusem na samo południe kraju - do Akaby, położonej nad Morzem Czerwonym. 
Droga Królewska wiła się przez góry i pustynię. Mijaliśmy grupki Berberów, prowadzących wielbłądy oraz stada kóz. Przed Akabą pojawiły się niesamowite góry, tak jakby ktoś lał z góry zmieszany z wodą piasek o pomarańczowej barwie, a ten spływając po zboczach zaraz zastygał. Tego samego typu góry są na pobliskim półwyspie Synaj. Gdy wysiedliśmy w Akabie uderzyła na ściana gorąca. Do tego, w przeciwieństwie do klimatu na pustyni, było bardzo parne powietrze. Poszliśmy do pobliskiego hotelu, najtańszego w całym mieście. Nie bez przyczyny. W środku do złudzenia przypominał opuszczoną, zrujnowaną fabrykę. Po korytarzu kręciło się tylko dwóch pijanych osobników z obsługi. Byliśmy jedynymi gośćmi, ale jak się potem okazało mieliśmy do towarzystwa całe chmary kompanionów. 

Pod wodą

Zostawiliśmy plecaki w pokoju, który miał nawet balkon z widokiem na całą Akabę (tuż pod oknami było natomiast małe wysypisko śmieci) i poszliśmy poszukać wypożyczalni sprzętu nurkowego. Jordańskie wybrzeże posiada jedne z najpiękniejszych raf koralowych na świecie, a wszystko co najpiękniejsze kryje się oczywiście tuż pod powierzchnią wody. Bez problemu odszukaliśmy centrum płetwonurkowe. Wypożyczyliśmy "lekkie uzbrojenie" (fajka, płetwy, maska) i wraz z Mohamedem pojechaliśmy na plażę za Akabą, tuż koło granicy z Arabią Saudyjską. Było to oryginalne miejsce ze względu na widok na obszary znajdujące się w granicach aż czterech różnych państw. Z plaży jordańskiej widzieliśmy góry po saudyjskiej stronie, naprzeciw - po drugiej stronie Zatoki Akaba - piętrzyły się góry na egipskim półwyspie Synaj, w samym rogu Zatoki znajdowało się izraelskie miasto Eljat i oczywiście spoglądaliśmy na terytorium Jordanii.
Gdy dopłynąłem do rafy koralowej, znalazłem się w innym świecie. To była prawdziwa orgia kolorów, kształtów, no i ryby, które nic sobie nie robiły z mojej obecności. W morzu pływało mnóstwo gatunków o zupełnie fantastycznych ubarwieniach, tak jakby dziecku dać najbardziej jaskrawe flamastry i pozwolić mu puścić wodze fantazji. Były także olbrzymie ławice srebrnych rybek, poruszające się idealnie zsynchronizowanymi ruchami. Największe wrażenie wywarł na mnie jednak olbrzymi żółw morski błąkający się w niebieskiej otchłani. 
Zachwyceni postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. Wieczór obfitował w inną atrakcję - naszym hotelem władały karaluchy i to najprzeróżniejszej maści oraz wielkości. Po prostu raj dla entomologów. Ale nie dla nas. Miarka się przebrała, gdy jeden z karaluchów (a może spragniona miłości karaluszyca?) chciał zdobyć kolegę, urządzając sobie trekking po jego nodze. Wynieśliśmy karimaty na balkon, pozatykaliśmy wszystkie szpary kocami i tak zabarykadowani spokojnie przespaliśmy do rana. 

Petra

Następnego dnia znów było nurkowanie (w innym miejscu), a pod wieczór pojechaliśmy do Petry. Ruiny, które zwiedzaliśmy przez cały następny dzień, to olbrzymie miasto położone na przestrzeni kilkunastu kilometrów w wąwozach, jarach, na szczytach górskich, w małych równinach. Prawie w ogóle nie było roślinności. Wspaniałe, monumentalne fasady wykute w skałach, choć mogą przypominać świątynie, w zdecydowanej większości są po prostu grobowcami (sami Nebatejczycy mieszkali w... namiotach). Najsłynniejszym i najpiękniejszym jest tzw. Skarbiec (znany choćby z trzeciej części przygód Indiany Jonesa).
Skały z zewnątrz miały barwę pomarańczową i różową, natomiast głębiej (co było widać w komorach gronowych i miejscach z odłupanymi kawałkami skał) kłębiły się dosłownie wszystkie kolory od krwistej czerwieni, fioletu, żółci, po granatowy, błękitny a nawet zielony.
Obejrzenie tych cudowności kosztowało nas aż 120 zł (w Syrii wstęp do każdego zabytku kosztuje 30 zł, natomiast posiadacze ISIC-a płacą... 1,5zł!!). 

Powrót do domu

Następnego dnia wróciliśmy do Ammanu. Czekając na wizę syryjską pojechaliśmy nad Morze Martwe. Wbrew przewodnikowi i zapewnieniom ambasady polskiej w Damaszku okazało się, że można uzyskać ją w Ammanie. Niesamowite wrażenie wywarł na mnie zjazd z gór w dolinę Jordanu - najgłębszą depresję na Ziemi. A potem była już tylko kąpiel, czy też leżakowanie na małych falach przeraźliwie słonego jeziora. 
Następnego dnia wróciliśmy do Damaszku. Nocnym, komfortowym pociągiem produkcji radzieckiej (400 km w pierwszej klasie z lotniczymi fotelami i klimatyzacją kosztuje tylko 9 zł) dojechaliśmy do Aleppo. Gdy przekroczyliśmy granicę syryjsko-turecką, poczuliśmy się jakbyśmy byli już w Europie. Spoceni, zmęczeni, czekając w Antakyi na nocny autobus do Stambułu poszliśmy do hamamu. Kąpiel i masaż przywróciły nas do życia. Jeszcze tylko jeden wspólny dzień w Stambule i po trzech tygodniach rozstaliśmy się. Asia i Adam odlecieli do zimnych krajów, a ja wracałem do Polski przez następne cztery dni szesnastoma pociągami. 

Powyższa opowieść stanowi kontynuację artykułu opublikowanego w Biuletynie nr 17.