Jeszcze raz przejście letnie Rumunia 2002 


Skończył się rumuński sen, góry, niebo, klasztory, deszcz i słońce. Skończył się już dawno, ale czasem wpada się przypadkiem na trop starych wspomnień. Na przykład na pierwszej listopadowej kursówce w czasie rozmowy z Adamem o wakacjach w Rumunii.

Rumunia jest piękna, ciepła, deszczowa i swojska. Żeby nie pochorować się z tęsknoty, powinnam była od razu opisać ją. Pierwszy upalny tydzień na Bukowinie, kiedy zwiedzaliśmy malowane klasztory, chodziliśmy po niskich, zalesionych górkach. I Alpy Rodniańskie, wysokie, wietrzyste, zimne, porośnięte płową trawą, wykończone graniami z gorganu. Ech, jakie stamtąd były widoki! Mimo, że w dole widzieliśmy świecącą nocą Borşę, to można było poczuć się, że jest daleko. Od cywilizacji, która dała nam polary, goreteksy, wyprodukowała purée oraz proteinę. I do niczego więcej nie jest nam już potrzebna. Od planów, konfliktów i lęków. Nie chciałam myśleć o czymkolwiek. I nie myślałam. Tylko przed wyjazdem przebiegałam po stokroć listę spraw, powtarzając sobie w Warszawie czy na Bazie: "Muszę jeszcze pamiętać o przejściu granicznym, chorobach i nagłych wypadkach, środku na komary, apteczce, impregnacie do kurtki i do butów, skarpetkach...". Oby nie zdarzyło się nic kryzysowego, oby nikt nie zachorował, nie złamał nogi, itd. Na szczęście, nic takiego nie zaszło, jeśli nie liczyć naszych obolałych kolan. Do "myślenia" liczą się jeszcze te chwile nad kapownikiem, kiedy przeliczałam sobie kilometry i posiłki na godziny, tworząc kolejną alternatywną wersję naszego kolejnego dnia. 

Jakie tam były jeziorka! Szmaragdowe niespodzianki. A jeszcze kosówka i radosne kwiatki: goździki, dzwonki, krwawnik, dziurawiec, rozchodnik... I mnóstwo tymianku. Uplotłam sobie z niego wianek, ale zgnił potem w deszczu. A był śliczny, jak bransoletka. 

Stada owiec wyglądające z dala jak białe koraliki, z bliska ślicznie dzwoniące. Za każdym stadem kroczył jego pasterz, opalony, w kapeluszu, spokojny i zadomowiony w górach. A przy nodze pięć czy sześć psów pasterskich. 

Dzwonki. Albo gwałtowny łopot namiotu na wietrze, albo deszcz. Taki, że zostałoby się już w śpiworze. 

Nie mam zamiaru wyganiać z głowy tych obrazów. Chcę, żeby trwały, chcę się nimi nasycić. Chcę je zachować, bo... to były piękne wakacje. Później ich miejsce zajęło życie, straszliwie trudne, jak zawsze po powrocie. Łatwiej budzić się słysząc stuk deszczu o tropik, w pośpiechu się pakować, łykać gorącą kaszkę razem z dymem (bo kosówka nie pali się najlepiej). A potem "czułymi dłońmi wrzucamy plecaki na plecy" i ruszamy. Po prostu ruszamy, nie myśląc za wiele.