Czyli majówka 2004 w Beskidach Skolskich

Część ludzi chodzi po rady do znajomych, część puka do drzwi wróżki, a jeszcze inni wylegują się godzinami na kozetce u psychoanalityka. Czasem jednak wystarczają prostsze sposoby, na przykład wizyta w budce z hamburgerami na dworcu w Krakowie i zakup soku Tymbark (to nie jest kryptoreklama – nie mieliśmy sponsorów).

Jak wiadomo, sok jest pożywny, a na kapslu znaleźć można różne życiowe mądrości. My odnaleźliśmy motto naszego wyjazdu: “Zrób to dla siebie”. Rada numer jeden. I chyba najlepsza, jaką mogliśmy dostać. Powstała tylko jedna wątpliwość. Jeśli robimy to tylko dla siebie, to po co się tak męczyć?

Ahoj przygodo!

Najtrudniejsze są zawsze początki, czyli podróż. Chociaż trzeba przyznać, że tym razem nie było tak źle. W dość komfortowych warunkach dostaliśmy się z Warszawy do Krakowa, a tam złapaliśmy pociąg do Przemyśla. Na marszrutkę do Medyki też nie musieliśmy specjalnie długo czekać. Jakoś się zmieściliśmy w samochodzie razem z naszymi bagażami. Jednak wejść łatwo, a wysiąść gorzej, bo na granicy było mnóstwo chętnych, którzy chcieli wsiadać, zanim jeszcze kierowca otworzył drzwi. Na dodatek byli dość bojowo nastawieni do życia. Na szczęście blokada z plecaków uratowała nas przed stratowaniem. To chyba jedyny plus posiadania dużej ilości wielkiego bagażu.
Małą walkę przyszło nam również stoczyć tuż przed kontrolą paszportową. Większość grupy była już po drugiej stronie, gdy zaczęły się wpychać przed nas różne niepożądane pierwiastki. Wszyscy z tym samym argumentem, że strasznie im się spieszy. Niestety nam też się spieszyło, więc powstał konflikt. Tu trzeba pochwalić bojową postawę Agaty, która odważnie stanęła w obronie naszych interesów i zarządziła blokadę przejścia. Poskutkowało. 
Znaleźliśmy się w końcu po drugiej stronie granicy i poczuliśmy zew przygody. “Jeszcze tylko dostać się do Turki i będziemy w domu” – myśleliśmy. No, powiedzmy. 

Jak sardynki w puszce i małpy w zoo

Zawsze wiedziałam, że wschodnie nacje są bardzo pomysłowe i poradzą sobie w każdej sytuacji, ale przyznam, że trochę mnie zatkało, gdy na Ukrainie kierowca marszrutki, która miała nas zawieźć do Turki, powiedział: “Wsiadajcie”. Jego optymizm, że się zmieścimy razem z plecakami, wydawał mi się trochę nieludzki. Co prawda jak byłam mała, to często rozkładałam na środku pokoju dziecięcy namiocik, po czym wpychałam do niego maksymalną ilość zabawek, siebie, rodzeństwo i wózek dla lalek, aby sprawdzić, ile czasu wytrzymamy w środku. Ale jak urosłam, to zmieniły się moje upodobania i obecnie wolę przebywać i jeździć w bardziej komfortowych warunkach. A te w busiku bynajmniej się do takich nie zaliczały. Przygniecieni plecakami, unieruchomieni, zdrętwiali, ociężali, senni i bliscy uduszenia (przynajmniej niektórzy), “mknęliśmy” na powitanie przygody. Swoją drogą to nie myślałam, że te busiki są takie pojemne. 
Musieliśmy wyglądać niezwykle zabawnie. Nie po raz ostatni zresztą. Kilka dni później, w autobusie z Korczyna do Urycza, stanowiliśmy atrakcję numer jeden dla naszych współpasażerów, którzy obserwowali nas z dużym zainteresowaniem. Nie wiem, czy przypisywać to zapachom jakie wydzielaliśmy, czy też dziwnym pozycjom, w których zasnęliśmy zajmując cały tył pojazdu. W każdym razie czuliśmy się troszkę jak w zoo. My obserwowaliśmy ich, oni nas. Ktoś z miejscowych stwierdził nawet, że pachniemy dymem. Dobrze, że nie czymś innym!

Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy

Przejście zaczęliśmy w wielkim stylu. Od razu, na dzień dobry, było przekraczanie rzeki. Po bezskutecznym poszukiwaniu zaznaczonego na mapie mostu i krótkiej naradzie z miejscowymi, Agnieszka przeprowadziła nas na drugą stronę. Tak zaczęliśmy naszą wędrówkę. W niespieszny sposób. Wzięliśmy sobie bardzo do serca wspomnianą wyżej ludową mądrość i postanowiliśmy nie dać siłom nieczystym żadnego powodu do radości. Nie było to zresztą takie trudne. Pomogła nam w tym trochę dzikość Beskidów Skolskich. Trzeba było omijać rzucane nam przez przyrodę pod nogi kłody, przedzierać się przez splecione gałęzie sosen i omijać co trudniejsze do przejścia krzaczole. Nie bez znaczenia była też liczebność naszej grupy (siedemnaście osób). 
Trasę zaplanowaną na pierwszy dzień chodzenia zrealizowaliśmy dopiero dnia drugiego. Natomiast tę z drugiego skończyliśmy pod koniec czwartego. Nie muszę chyba pisać, że dzień chodzenia nie równał się dniowi normalnemu. Inna była ilość godzin, inne pory. Czas liczył się od pobudki do wpełznięcia do namiotów. Zasada była prosta. Chodziliśmy dwadzieścia cztery godziny, spaliśmy cztery (mniej więcej). Dzień mieszał się z nocą, kolacja ze śniadaniem, a gdzieś po drodze występował jeszcze obiad. Ogólnie było wesoło, nikt nie mógł się doliczyć, który to też jest dzień tygodnia, ile już chodziliśmy i kiedy będzie koniec. Ale szczęśliwi czasu nie liczą, więc system liczenia łojodób zupełnie nas satysfakcjonował. 
Martwiła nas tylko jedna rzecz. Kiedy dojdziemy na Paraszkę? Ten szczyt powoli obracał się w naszą porażkę (czy to nie znacząca gra słów?). Wyznaczony do zdobycia dnia drugiego, długo był poza naszym zasięgiem. Byliśmy już naprawdę zdesperowani, gdy w końcu, podczas czwartej łojodoby, wprowadziła nas na niego Gosia. A tam... 

Akrobacje

To był naprawdę niecodzienny widok. Na szczycie góry, w słońcu, wietrze, wśród wspaniałych widoków, odbywał się mini show gimnastyczny, czyli on, ona i skomplikowane figury. Ciężko stwierdzić, o co chodziło naprawdę, ale miło było popatrzeć na te akrobacje. W końcu w gimnastyce artystycznej zawsze przodowali Rosjanie i obywatele byłych republik radzieckich. Zresztą my też możemy się pochwalić pewnymi akrobacjami na połoninie, gdzie w drodze na szczyt zorganizowaliśmy sobie małą sesję zdjęciową. Tam to, pełni poświęcenia, leżąc na trawie, wyginaliśmy nasze umęczone, aczkolwiek szczęśliwe, ciała w napis SKG. Zaplanowaliśmy nawet imitację znaczka klubowego, ale ten element zdecydowanie nam nie wyszedł. Ale i tak zasługujemy na uznanie!
Jednak na szczególne wyrazy uznania zasługują Wiesiek z Damianem. Obydwoje z wielkim poświęceniem rzucili się gasić dymiące trawy na przełęczy pod Krzywym Wierchem. Zużyli w tym celu naszą cenną wodę, którą uporczywie zbieraliśmy przy każdej okazji do butelek. Niestety akcja gaśnicza nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Zagaszenie jednego zapalnego ogniska nie zapobiegło pojawieniu się następnych. Dymiło się z różnych miejsc, niestety znacznie oddalonych od siebie, dlatego zrezygnowaliśmy z manewrów ogniowych (a raczej przeciwogniowych), bo byliśmy po prostu bezsilni. Ale liczy się chęć i poświęcenie przedstawicieli naszej ekipy. 

Załamanie (pogody oczywiście)

Dla takich dni jak ten wyżej opisany i dla takich widoków jak z Paraszki warto jeździć w góry. Jednak nie zawsze bywa tak sielankowo. Podczas naszego wyjazdu zdążyliśmy zaliczyć dwie porządne ulewy. Pierwsza była jeszcze przed słynnym porażkowym szczytem. Przerwała nam nasz błogi sen, zmusiła do błyskawicznego schowania śpiworów, zwijania karimat i wrzucania do plecaków wszystkich porozrzucanych dookoła bambetli. A było tego sporo, bo nie przewidując załamania pogody postanowiliśmy położyć się spać, tak jak staliśmy, czyli nie rozkładając namiotów i nie pakując plecaków. Popołudnie było naprawdę piękne, słońce przygrzewało dość mocno, trawka kusiła zielenią, no i w ogóle jakoś tak wyszło, że wszyscy padali ze zmęczenia. Spało się nam idealnie, dopóki z głębokiego snu nie wyrwał nas już po dwóch godzinach przejmujący okrzyk Agnieszki: “Wstawajcie! Pada!”. Wtedy może jeszcze padało, ale już po krótkiej chwili zaczęło lać. Przemoczeni schowaliśmy się pod drzewami czekając aż przestanie. I tak to trzeba było rozpocząć trochę wcześniej następną łojodobę. Później odebraliśmy sobie te stracone dwie godziny snu.
Drugie załamanie pogody złapało nas, gdy wdrapywaliśmy się akurat na pewien pipant, skąd grzbietem mieliśmy powędrować dalej. Tym razem przyroda nas nie oszczędziła. Zmokliśmy wszyscy i na dodatek potraktowano nas gradem. To tak się przyjmuje podróżnych? Na szczęście przed noclegiem zdążyliśmy wyschnąć. 

Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz

Jędrne, wysportowane ciała są ostatnio w modzie, ale oprócz fizycznej tężyzny trzeba też rozwijać w narodzie przymioty ducha, kształtować umysły i charakter. Przede wszystkim jednak te umysły. Stąd też instytucja referatów. Nie taka głupia zresztą, jeśli akurat grupa jest na tyle przytomna, żeby takiego mini wykładu wysłuchać. Na przejściu wiosennym rzadko się to zdarza, ale wszyscy naprawdę bardzo się starają. Zwłaszcza, że przekazywaną w ten sposób wiedzę później się egzekwuje. Niestety.
Wystarczyło spojrzeć na nasze twarze, gdy zebrani przy ognisku dzielnie walczyliśmy z sennością próbując ogarnąć historię tych terenów. To był moment, kiedy fotografowie czyhający na tzw. ciekawe momenty mieliby niezłe pole do popisu. Człowiek walczący z sennością jest wdzięcznym obiektem do fotografowania, zwłaszcza jeśli tę walkę przegra i mimo woli uda się w objęcia Morfeusza. A takich ci u nas było dostatek. Jest na to jednak pewien sposób, który z powodzeniem praktykował Książę: ciemne okulary, czyli nic mi nie mogą zarzucić, przecież słucham. A tak naprawdę to różnie z tym bywa, choć niczego nie da się udowodnić. Niestety.
Na naszym przejściu chyba najbardziej zapadł wszystkim w pamięć referat o Hucułach, którzy będąc na hali muszą sobie czymś ręce zajmować, no więc zajmują się rurami. Jest to zresztą dosyć logiczne. W końcu zanim się zacznie grać na trombicie, trzeba ją najpierw wykonać.

Knuje

Każdy doświadczony kursant wie, że uśmiech Księcia nie wróży nic dobrego. Dlatego dość podejrzliwie podeszliśmy do niespodzianki, którą zaproponował nam razem z Wieśkiem pewnego bardzo późnego wieczoru przed pójściem spać. Wiadomo, Czerwone Polary tylko chodzą i knują. Nigdy nie wiesz, co z tego wyniknie, toteż nie należy zgadzać się na cokolwiek w ciemno. Na przykład wykoncypowali sobie, że nie będzie manewrów. Z wielu przyczyn. Oczywiście nam jako zainteresowanym tych przyczyn nie przedstawiono, ale nasze rozczarowanie i bez tego było ogromne. W końcu wszyscy z podnieceniem czekaliśmy na te chwile. Jak to będzie, kiedy już będzie. A tu nici.
Owego wieczora zaproponowali nam dwie niespodzianki. Do wyboru. Szczegółów nie dało się niestety wyciągnąć, a podejrzanie rozbawione miny naszych instruktorów spowodowały, że staliśmy się chorobliwie ostrożni. Po długich pertraktacjach nie zgodziliśmy się na żadną. Jednak okazało się nazajutrz, że jedna z niespodzianek nich jest nieunikniona. I tak przyszło nam napisać klasówkę. Porozsadzani na zielonej trawce, pochyleni nad kartkami, obfotografowani jak kuriozum ze wszystkich stron, długo zastanawialiśmy się, którego wielkiego Polaka pomnik stoi w centrum Lwowa. Dwa dni później sami mogliśmy się o tym przekonać. Naocznie.

Jeden dzień wakacji

Wiadomo, że ulubioną porą roku wszystkich uczniów i studentów są wakacje. Jeśli chodzi o te sprawy, kursanci nie różnią się w tym zbytnio od reszty studenckiej populacji. Z ulgą powitaliśmy dzień w Korczynie, zwłaszcza że było to zaraz po klasówce. Damian, który miał akurat prowadzenie, ulokował nas nad rzeką, a sam poszedł szukać busika. Ach, to były słodkie chwile lenistwa. Poczuliśmy powiew lata. I świeżości, bo na szczęście większość z nas zdecydowała się na rzeczną toaletę. Jednak nie tylko nasze morale i ciała poczuły się lepiej. Damian zadbał też o nasze żołądki.
Wiadomo, jak bardzo może dać się we znaki ryż, kasza, soja i mielonka, kiedy wcina się je na zmianę z yummami. Dlatego z radością powitaliśmy świeży chleb i różne do niego specjały. Na dodatek od okolicznych gospodarzy dostaliśmy całą reklamówkę jabłek i wiadro pysznej, świeżo parzonej herbaty lipowo-miętowej. Rozkosz! Po takim odpoczynku aż łatwiej było zbierać się nam do dalszej drogi. Zwłaszcza, że mieliśmy świadomość, iż na następny obiad będzie kiełbasa. Było co prawda trochę obaw przed wręczeniem jej do niesienia Przemkowi, ale trzeba powiedzieć, że chłopak spisał się na medal i doniósł ją całą (!) i zdrową na miejsce następnego posiłku.
Podobną wyżerkę mieliśmy tylko raz. Po tym jak się dowiedzieliśmy, że nie będzie manewrów, postanowiłyśmy z dziewczynami wykorzystać przeznaczone na tę okazję jedzenie. Z przepastnych głębi plecaka ludzie wyciągnęli biszkopty, suchary, suszone banany, pasztety, a nawet kabanosy. Co kto miał. Mogliśmy przygotować nareszcie jakieś kanapeczki. Każdy dostał nawet pokaźny kawałek kabanosa. Tylko dziwne jest to, że połowa z nas na manewry nie miała nic. Jak więc chciała je przeżyć?

Wszystko co dobre szybko się kończy

Z każdej, nawet najwspanialszej wyprawy trzeba kiedyś wrócić. My wracaliśmy przez Lwów. Dzięki temu osobiście mogliśmy sprawdzić, że w centrum stoi pomnik Mickiewicza. Nie ma to jak empiryczne zdobywanie wiedzy. Najpewniejsza i najprzyjemniejsza forma. 
Ale to nie była jedyna zagadka, jaką rozwiązaliśmy podczas naszego przejścia. Udało nam się wreszcie znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego dziewczyny nie chodzą po wodę. Wysłana po nią Agata stwierdziła: “Ale tu syf! Chodźmy gdzie indziej”.
W górach byliśmy ukryci przed wszystkimi. Raz tylko, w okolicach Paraszki, spotkaliśmy ludzi. Trochę miejscowych, naszych znajomych akrobatów i grupę z SKPB Łódź. Poza tym żywej duszy. Za to we Lwowie nie byliśmy już sami i na dodatek nie mogliśmy się już cieszyć anonimowością. Zostaliśmy zdemaskowani. Na Górze Zamkowej rozpoznano w nas SKPB. Trudno było odmówić logiki tej dedukcji, ale jak widać nie wszystkie Czerwone Polary należą do tego szacownego zgromadzenia.
Pobyt we Lwowie obfitował w spotkania towarzyskie. Poznaliśmy między innymi pana Sławka, któremu tak zawrócił w głowie wdzięk naszej Kasi, że nie mógł oprzeć się pokusie poproszenia jej do tańca. Ale o tym niech już opowie wam sama zainteresowana.