We dwójkę motorem do Turcji

Nareszcie wyjazd! Trochę się bałam, ale przede wszystkim czułam podekscytowanie na myśl o czekającej nas przygodzie. Pierwszy raz jechałam na motorze dalej niż do Puszczy Kampinoskiej. Ludzie patrzyli na nas z zainteresowaniem i lekkim zdumieniem. Nie dziwiłam się im. W końcu był upalny sierpniowy dzień, a my jechaliśmy zakutani po czubek głowy.

* * *

Droga do Turcji minęła bez większych kłopotów. Słoneczna pogoda pozwoliła nam podziwiać piękno mijanych krajów i poczuć się choć trochę jak easy riders. Wszędzie było pełno Polaków, czego czasem niestety nie dało się nie zauważyć...

* * *

Po czterech dniach dotarliśmy w końcu do tureckiego Edirne, miasta położonego przy granicy z Bułgarią i Grecją. Była już późna noc i jedyną rzeczą, o której marzyliśmy, był jakiś kemping, gdzie moglibyśmy rozbić namiot i nareszcie się wyspać.

* * *

Rano zbieraliśmy się powoli. Wreszcie nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Przed nami było zaledwie około sto pięćdziesiąt kilometrów jazdy nad morze, gdzie zamierzaliśmy odpocząć przynajmniej jeden dzień przed dalszą podróżą.
Jakież było nasze zdumienie, gdy zamiast opisanego w przewodniku miasteczka z piękną nadmorską promenadą znaleźliśmy... kamieniołom! Kluczyliśmy tam i z powrotem po bocznych drogach, mając nadzieję znaleźć to miasteczko, które jawiło się nam jako upragniony raj dla strudzonych drogą wędrowców. Niestety, wszystko na nic. Miasteczka nie było i już, a my musieliśmy ruszyć dalej w poszukiwaniu kempingu. Po drodze mijaliśmy miejsca bardzo szczególnie zapisane w historii, jak chociażby cały półwysep Gallipoli. Cóż z tego, skoro znalezienie miejsca na nocleg było dla nas priorytetem, a nigdzie po drodze nie było kempingu. Miał to być dzień wypoczynkowy, czas na wylegiwanie się na plaży, a była jazda przez cały dzień, widok na morze z pokładu promu i nocleg na tyłach restauracji w Troi. Wszystko o śniadaniu i jabłkach z opustoszałego kempingu w Gallipoli.

Troja

Nocleg w Troi miał swoje niewątpliwe zalety. Po pierwsze w Troi nie ma kempingu. Jest tylko hotel i to nie najtańszy. Większość zwiedzających przyjeżdża bowiem autokarem pod muzeum i po zwiedzeniu rusza dalej. Tak więc mieliśmy sporo szczęścia, że właściciel restauracji zaproponował nam rozbicie się na jej tyłach. A po drugie, mogliśmy mieć pewność, że nikt nam nie będzie przeszkadzał, bo byliśmy sami, nie licząc kur. No i nie chciano od nas ani grosza.
Tak więc zwiedzanie Turcji zaczęliśmy od Troi. Niewiele zostało z tego wspaniałego niegdyś miejsca. Archeolodzy wyróżnili dziewięć warstw kolejno nadbudowywanego miasta. Dla nas, całkowitych laików, wyglądało to raczej jak kilka stosów kamieni. Wyszliśmy bardzo rozczarowani. Pewnie dla takich turystów jak my kilka lat temu przy wejściu na teren muzeum zbudowano wielkiego drewnianego konia trojańskiego, do którego można wejść i sfotografować się machając przez okienko. Przynajmniej wiadomo, że było się w Troi.

* * *

Dalszą część dnia postanowiliśmy spędzić w niedalekim Çanakkale, będącym od wieków miejscem postoju i odpoczynku dla podróżnych, pielgrzymów, armii i karawan przekraczających cieśninę Dardanele, oddzielającą Europę od Azji. Czyli dla takich jak my! W mieście nie ma co zwiedzać, można jedynie z zewnątrz podziwiać twierdzę, która wraz z siostrzaną budowlą na europejskim brzegu cieśniny służy do dziś celom militarnym. Niegdyś skutecznie odcinały dostęp wrogiej floty do Bosforu i dalej do Morza Czarnego. Tak więc posiedzieliśmy sobie na brzegu mocząc nogi w ciepłym morzu, a później zjedliśmy pierwszy od wyjazdu z Polski prawdziwy obiad.
Kuchnia turecka jest wspaniała! Czasem może zbyt ostra, ale nawet amatorzy łagodnych smaków zawsze znajdą dla siebie coś pysznego. Długo można by się na ten temat rozpisywać, więc zdradzę tylko, że daliśmy się uwieść smakom wspaniałych potraw tureckich i nie zawiedliśmy się ani razu przez cały wyjazd!

* * *

Następnego dnia ruszyliśmy dalej, zwiedzając po drodze ruiny świątyni Ateny w Assos. Miasto zostało założone w VIII wieku p.n.e. Zamieszkiwał tu Arystoteles, z krótką wizytą przebywał też św. Paweł podczas swojej trzeciej wyprawy misyjnej do Azji Mniejszej. Niestety niewiele pozostało ze wspaniałości tego miejsca, ale za to widoki na morze są wspaniałe. Podobno w pogodny dzień, przy dobrej widoczności, widać grecką wyspę Lesbos.
Po zwiedzeniu miasta postanowiliśmy wreszcie wykąpać się w morzu. Zjechaliśmy jakąś boczną dróżką, zaparkowaliśmy motor na brzegu i wskoczyliśmy do wody. Kąpiel w Morzu Egejskim to prawdziwa przyjemność. Woda jest na tyle słona, że bez żadnego wysiłku można się unosić na powierzchni. Jest tylko jedno ale – po wyjściu należy spłukać z siebie sól. My nie mieliśmy takiej możliwości i do końca dnia miałam wrażenie, że pokrywa mnie cienki, sztywny pancerz.
Dalsza droga prowadziła wśród gajów oliwnych. Wszędzie sprzedawano oliwki i oliwę w zwykłych plastikowych butelkach po napojach. W jednej z przydrożnych zagród zatrzymaliśmy się, aby zjeść obiad w cieniu takiego gaju.
Nocleg znaleźliśmy w Ayvaliku, miejscowości bardzo popularnej wśród turystów, nie tylko zmotoryzowanych.

* * *

Następny dzień upłynął nam pod znakiem byczenia się na potęgę. Wybraliśmy się na tzw. boat tour. Jest to całodzienna wycieczka statkiem po okolicznych wysepkach, połączona z pluskaniem się w morzu do woli, tańcami na pokładzie i małym co nieco. Statek był dość spory, przeznaczony na jakieś 200-250 osób. Na szczęście zostaliśmy usadzeni przy stole ze starszym małżeństwem i ich mamą, która pilnowała naszych rzeczy, gdy beztrosko pływaliśmy w morzu. Wypoczynek godny polecenia. Zapomina się o bożym świecie i nareszcie można się poczuć, że jest się naprawdę na wakacjach.
Wieczorem przeszliśmy się jeszcze nadmorską promenadą, zjedliśmy “morską” kolację w knajpce na kei i przy blasku księżyca wróciliśmy krętą drogą na kemping.

Pergamon

Następny dzień znów upłynął nam na zwiedzaniu i jeździe do kolejnego miasta na naszej trasie, do Selçuku. Ale zanim tam dotarliśmy obejrzeliśmy ruiny Pergamonu (obecnie Bergama). Niegdyś było to jedno z najbogatszych i najpotężniejszych królestw na Bliskim Wschodzie. Pergamon słynął przede wszystkim ze wspaniałej biblioteki, w której zbiorach znajdowało się około dwustu tysięcy tomów. Stanowiła ona konkurencję dla biblioteki aleksandryjskiej, więc Egipcjanie, w obawie, że Pergamon odciągnie uczonych z Aleksandrii, odcięli dostawy papirusu z doliny Nilu. Król zatrudnił jednak naukowców, którzy wynaleźli nowy materiał pisarski sporządzony z odpowiednio spreparowanych skór zwierzęcych, nazwany od nazwy miasta pergamen (pergamin). Na początku naszej ery bibliotekę aleksandryjską strawił pożar, w związku z czym Marek Aureliusz splądrował bibliotekę w Pergamonie, a zrabowane woluminy podarował Kleopatrze.
Z dawnej świetności miasta zostało do dzisiejszego dnia bardzo niewiele. Zaledwie kilka kolumn ze świątyni Zeusa (główny ołtarz Zeusa wywieźli niemieccy archeolodzy do muzeum w Berlinie), zniszczony amfiteatr, który niegdyś mógł pomieścić dziesięć tysięcy widzów i piękne arkady. Można także zwiedzić położony nieopodal Asklepiejon (ośrodek wiedzy medycznej), ale my niestety nie mieliśmy na to czasu.

Efez

Późnym popołudniem dotarliśmy do Efezu, który postanowiliśmy zwiedzić jeszcze tego samego dnia. Efez zdecydowanie najlepiej jest zwiedzać rano, kiedy słońce oświetla ruiny. Po południu świeci ono zza budowli i trudno o ładne zdjęcia. Samo miasto robi jednak niesamowite wrażenie bez względu na porę dnia. Zachowały się jeszcze ulice, a nawet starożytny drogowskaz wyryty na jednej z płyt ulicznych. Jest to najlepiej zachowane antyczne miasto we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Niegdyś było to wielkie miasto handlowe i centrum kultu bogini płodności, Kybele. Po przejęciu miasta przez Rzymian, Kybele zmieniono na Dianę, a jej wspaniałą świątynię zaliczano do siedmiu cudów świata. Miasto było kilkakrotnie łupione, ale prawdziwy jego upadek spowodowało cofnięcie się linii morza o cztery kilometry i odcięcie Efezu od swego głównego źródła dochodów. Do dziś jednak zachowała się większa część starożytnego miasta m.in. wspaniały teatr na dwadzieścia tysięcy widzów, pięknie rzeźbiona fasada biblioteki Celsusa, latryny publiczne, Świątynia Hadriana i sklepy z pięknymi mozaikami.
Tym razem nocleg znaleźliśmy w rodzinnym pensjonacie w niedalekim Selçuku. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju i poszliśmy na wieczorny spacer przed snem. Spacer okazał się o wiele dłuższy niż przypuszczaliśmy. Skończyło się bowiem na kilkugodzinnej wizycie w sklepie z dywanami i masażu wykonanym przez przypadkiem poznanego Turka. W końcu najważniejsza jest przygoda!

Pamukkale

Następnym etapem naszej podróży było słynne Pamukkale, czyli bawełniana twierdza. Jest to wzgórze obowiązkowo odwiedzane przez tysiące turystów, ze stoku którego spływają wapienne tarasy. Niestety, obecnie nie jest warte uwagi. Jeszcze kilka lat temu z licznych białych tarasów płynęła zielonkawa woda, w której można było moczyć się godzinami (tak, tak, pamiętamy; męska część redakcji była tam w 1997 roku w czasie słynnej klubowej wyprawy kaukasko-tureckiej – przyp. red.). Teraz, gdy u stóp wzgórza zbudowano wiele hoteli, które odciągnęły wodę, większa część tarasów jest zamknięta dla turystów, a cały tłum skupia się na zaledwie kilku tarasikach, które trudno nazwać białymi. Nieopodal, na tym samym wzgórzu, znajduje się piękne antyczne miasto Hierapolis. Byliśmy jednak zbyt rozczarowani i źli, aby zatrzymywać się tam choć chwilę dłużej. A szkoda, bo jego pozostałości z pewnością bardziej zasługują na uwagę niż wapienne tarasy.

W Kapadocji

Tym razem noclegu szukaliśmy już dobrze po zmroku w Egirdirze. Dopiero rano przekonaliśmy się, jak to miasto jest pięknie położone: na niewielkim cyplu (niegdyś wyspie, połączonej obecnie groblą ze stałym lądem) na ogromnym jeziorze o tej samej nazwie, czwartym co do wielkości w Turcji (517 kilometrów kwadratowych). Nad brzegiem jeziora wznoszą się piękne, choć surowe góry Davras Dagi. Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Kapadocji. Po drodze spotkała nas pierwsza prawdziwa burza, którą udało nam się przeczekać pod przejazdem kolejowym. Dalsza droga była już prosta (dosłownie!). Przez około sto sześćdziesiąt kilometrów zaledwie dwa zakręty i to bardzo delikatne. Krajobraz suchy i monotonny. To był chyba najnudniejszy odcinek drogi na całym wyjeździe, mimo pastelowych kolorów piasku dodających nieco romantyzmu naszej jeździe. Wczesnym wieczorem dotarliśmy szczęśliwie do Göreme w samym sercu Kapadocji, gdzie bez trudu znaleźliśmy nocleg na pustym kempingu. Przez następne dwa dni zwiedzaliśmy okolicę.

Göreme i okolice

Pierwszego dnia zwiedziliśmy Open Air Museum w Göreme wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO, z licznymi domami i kościołami wykutymi w skale oraz boczną dolinę, w której można znaleźć takie same atrakcje jak w muzeum, ale bezpłatnie i w lepszym stanie. Wspaniale było się powłóczyć po okolicy, ale jeszcze wspanialej było wylegiwać się na basenie, który mieliśmy wyłącznie dla siebie. Niestety, pod koniec sierpnia wieczory w Kapadocji są dość chłodne, zatem, aby nie marznąć, wybraliśmy się do kafejki zapalić nargile, czyli fajkę wodną. Cóż, interesujące doświadczenie...
Następnego dnia zwiedzaliśmy podziemne miasta, położone niedaleko naszego miasteczka. Niegdyś ludzie kryli się w nich w czasach wojen. Doskonały system wentylacji i zgromadzone zapasy pozwalały im przeżyć pod ziemią nawet pół roku. Jest w nich wszystko, co było potrzebne do prowadzenia normalnego życia, łącznie z głębokimi studniami, a nawet stajniami. Zwiedzając kolejne kondygnacje schodziliśmy coraz głębiej pod ziemię labiryntem wąskich, niskich korytarzy. W ciasnych wnętrzach ponownie doceniliśmy fakt, że wybraliśmy się na nasz wyjazd pod koniec sezonu turystycznego. Nie wiem, jak moglibyśmy się tam z kimkolwiek mijać.

* * *

Kolejny dzień zajęła nam jazda w okolice Stambułu. Nieubłaganie zbliżał się już koniec wyjazdu i pozostała nam do zwiedzenia tylko dawna stolica Bizancjum. Postanowiliśmy jednak nie dojeżdżać nocą do Stambułu, a przenocować gdzieś po drodze. W ten sposób trafiliśmy do Akçacoca nad Morzem Czarnym. Planowaliśmy jeszcze kąpiel, ale wzburzone morze skutecznie odciągnęło nas od tego pomysłu. Zjedliśmy więc kolację w lokalnej knajpce, powłóczyliśmy się po miasteczku i położyliśmy się spać.

W stolicy Bizancjum

Droga dojazdowa do Stambułu była bardzo zatłoczona, po bokach straszyły fabryki, ale samo miasto oszałamia swym ogromem. Przejazd przez centrum był bardzo stresujący i wymagał prawdziwej ekwilibrystyki. Tak więc postanowiliśmy znaleźć spanie gdzieś na obrzeżach, a na zwiedzanie wybierać się komunikacją miejską. Było to może trochę uciążliwe i nie pozwalało korzystać z uroków nocnego życia miasta, ale woleliśmy to od stresujących przejazdów i kłopotów z parkowaniem.
W Stambule uderza ogrom i różnorodność kulturowa tego miasta. Tam naprawdę wschód miesza się z zachodem. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Błękitnego Meczetu, później była Hagia Sofia, tajemnicza Cysterna i Kryty Bazar. Wszystko wspaniałe, piękne, ale za dużo jak na jeden raz. Takie zwiedzanie bardzo męczy, więc wybieranie pamiątek było już małą przyjemnością. Na szczęście każde z nas szybko znalazło to, co chciało i mogliśmy wrócić na kemping z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Następnego dnia niebo się zachmurzyło i zaczęło padać, więc do miasta dotarliśmy dopiero wczesnym popołudniem. Tym razem zobaczyliśmy Pałac Topkapi. Trzeba przyznać, że zwiedzanie haremu jest nieco zabawne. Zwiedzać można go bowiem tylko w grupie zorganizowanej z przewodnikiem, który mówi wyłącznie po turecku! Bez sensu. Na koniec zrobiliśmy jeszcze zakupy i ruszyliśmy z powrotem na nasz kemping.

* * *

Ostatni dzień w Turcji zajęła nam jazda do Edirne, z którego rozpoczęliśmy naszą podróż po Turcji. Zjedliśmy ostatni turecki obiad, zrobiliśmy ostatnie tureckie zakupy, aby następnego dnia nie tracić czasu i skoro świt ruszyć w drogę.

* * *

Droga powrotna trochę się dłużyła, ale również minęła bez problemów. Jedynie deszcz, a właściwie burza, która nas złapała pod Bukaresztem, zakłóciła na chwilę spokój jazdy.

* * *

A w domu? Trudno było przywyknąć do myśli, że następnego dnia nigdzie nie trzeba jechać, czegokolwiek zwiedzać, a nocleg jest zawsze w tym samym miejscu.