Jak wyjechać z Gruzji nie płacąc łapówki

Kończyło się już te nasze kilka tygodni na Zakaukaziu. Już chyba nic nie miało się nam zdarzyć, żadne niebezpieczeństwo, żadna przygoda, żadne zaskoczenie. Pozostało nam tylko wyjechać z Gruzji, przejechać przez prawie całą Turcję do Stambułu, wsiąść w pociąg do Bukaresztu, a potem w następny – do Warszawy. Niby proste, ale...

* * *

Ostatni szalony dzień w Gruzji, zresztą jak cała nasza wyprawa z 2002 roku, rozpoczęliśmy bardzo wcześnie rano. W trakcie kilkugodzinnej wycieczki zobaczyliśmy pomnik najsłynniejszego gruzińskiego poety Szoty Rustawelego i podziwialiśmy skalne miasto Wardżia. Koło południa wróciliśmy do Achalcyche, kilkunastotysięcznego miasta niedaleko granicy z Turcją. Szybko zabraliśmy nasze rzeczy z kwatery i z naszym taksówkarzem Giją, byłym porucznikiem Armii Radzieckiej, stacjonującym w latach osiemdziesiątym na Węgrzech, popędziliśmy ku granicy. Pierwotnie zamierzaliśmy pojechać do Batumi i stamtąd przejechać do Turcji. Jak stwierdził Gija, po pierwsze Batumi to już Adżaria, republika autonomiczna i nie wiadomo, czego się można przy wjeździe na jej teren, bo ludzie prezydenta Abaszydzego różne rzeczy mogą wymyślić, np. jakąś opłatę za wjazd, a z Batumi wiedzie do Turcji szlak przemytniczy i tam też mogą nas naciągnąć na sporą sumę. A po drugie, droga, która na naszej mapie była zaznaczona na czerwono i miała być drogą główną, jest w rzeczywistości podrzędnym szlakiem podziurawionym jak szwajcarski ser, w związku z czym jazda nią do Batumi byłaby bardzo czasochłonna i dosyć droga. A poza tym, cena za dojazd na najbliższe przejście graniczne była wliczona w pakiet usług zaoferowanych nam przez Giję w ciągu całego dnia.
No więc pokonaliśmy z Giją jego Wołgą te kilkanaście kilometrów do granicy. Wołga wprawdzie to samochodowy potwór, które pożera sporo paliwa, ale na Zakaukaziu jest ono tanie jak wódka. To auto Made in Russia, a właściwie Made in The Soviet Union, wytwór socjalistycznej myśli technicznej, produkt z gatunku gniotsja, nie łamiotsja. Na prowincji właściwie każdego kraju byłego Związku Radzieckiego Wołga jest nie do zastąpienia. Nie psuje się, nie narzeka, nie wymaga operacji, tylko pruje ostro do przodu. Nie jakieś tam Mercedesy czy BMW, które może są symbolem bogactwa, zapewniają kierowcy poważanie i większe niż u zwykłego śmiertelnika powodzenie u kobiet, ale na postradzieckie drogi absolutnie się nie nadają.
Tuż przy granicy nasz kierowca czule się pożegnał, sprezentował nam parę drobiazgów, zaprosił nas do ponownego odwiedzenia jego wspaniałego kraju – Sakartwelo, czyli Gruzji. W moim plecaku znalazła się półlitrówka “Żubrówki”, która jakoś się uchowała przez te trzy tygodnie podróży, a miała przecież być przeznaczona na prezent. Sami jej nie mogliśmy przecież wypić, bo przecież drewna do lasu się nie przywozi. W Armenii jest bowiem znakomity koniak, a w Gruzji wspaniałe wino. Daliśmy więc butelczynę taksówkarzowi. Był bardzo zadowolony i chyba z radości chciał ją od razu z nami wydoić. Ale grzecznie podziękowaliśmy, sugerując, aby wypił ją ze swoją rodziną i z kumplami za nasz powrót do kraju i przyjaźń polsko-gruzińską.
– Tylko nic nie płaćcie na granicy – rzucił na pożegnanie.

Potyczka na granicy

Przy wejściu na posterunek czekało na nas dwóch delikwentów wyglądających jak The Blues Brothers. Nawet okulary mieli podobne. Najpierw zaproponowali odkupienie naszego namiotu, później kijków trekkingowych, a następnie małego plecaka. Grzecznie odmówiliśmy, a chłopaki gdzieś się ulotnili. Nie za bardzo wiedzieliśmy, kim są ci artyści. Ale już za chwilę mieliśmy się o tym przekonać.
Po paru minutach oczekiwania w budynku posterunku przywitali nas... The Blues Brothers.
– Paszporty proszę – powiedział z uśmiechem jeden z nich.
Nasze dokumenty szybko dostali. Zdziwili się, że mają na granicy dwóch Polaków, którzy posiadają dwa różne paszporty. Stary i nowy. Nie podobało im się to, że w moim paszporcie było zeskanowane zdjęcie i zeskanowany podpis, a u Maksa normalne zdjęcie i normalny podpis. No, ale udało się wytłumaczyć im, na czym to wszystko w Polsce polega.
– A wizy gruzińskie macie?
– Pewnie, że mamy. Nawet dwukrotnego wjazdu. A poza tym, w jaki sposób wjechalibyśmy do Gruzji? – nasza irytacja powoli się rodziła.
– A jak wjechaliście do naszego kraju? – uporczywie kontynuowali swoje śledztwo.
– Autobusem z Erewanu do Tbilisi – usłyszeli.
– Taa... No to właściwie wszystko jest w porządku. Jeszcze tylko musicie uiścić po dziesięć dolarów na głowę za wyjazd z Gruzji i możecie dalej jechać – oświadczyli.
– Za co? Za wyjazd z Gruzji? – nasza irytacja zaczęła się dziwić.
– No tak. Przecież byliście w Gruzji, obsługiwali was nasi urzędnicy, którzy poświęcili swój cenny czas i sprzęt – bracia w bluesie zaczęli swoje wyjaśnienia.
– Zgadza się. Tylko, że opłata za waszych urzędników, sprzęt i tego typu rzeczy mieści się w opłacie za wizę. A za nią zapłaciliśmy w gruzińskim konsulacie w Berlinie – nasz tok rozumowania był trochę inny niż u Gruzinów.
– Oczywiście. Tylko, że u nas jest taki zakon, że trzeba ponadto zapłacić za wyjazd z kraju – gruzińscy celnicy nie dali się zbić z tropu.
– No to pokażcie nam to wasze prawo.
– O, wisi tu na ścianie.
Rzeczywiście. Jakieś przepisy wisiały. Tylko, że wszystko było napisane po gruzińsku. A że ich alfabet nie jest podobny ani do polskiego, ani do rosyjskiej cyrylicy, to był problem. Ale przecież liczby są pisane normalnie. I tym tropem poszliśmy.
– Wprawdzie nie znamy gruzińskiego, ale w cyfrach się orientujemy. Dziesiątki nigdzie nie widzimy.
– Tam jest wszystko napisane.
– My nic nie widzimy.
– Faktycznie o opłacie za wyjazd nic nie ma. Ale takie są przepisy i wszyscy płacą.
– No to chcemy zobaczyć te przepisy.
– Gdzieś się zawieruszyły.
– Jakoś to wszystko dziwne. Najpierw chcecie od nas opłatę za wyjazd i mówicie, że są na to przepisy. Miały wisieć na ścianie. Ale nie wiszą. Nie ma też ich gdzieś indziej. Zawieruszyły się. No to jest na to jakieś prawo czy nie. A jeśli jest, to gdzie? Bo u nas na granicach wszystko jest napisane. A poza tym nie słyszeliśmy, aby jakikolwiek cywilizowany kraj na świecie pobierał opłaty za wyjazd z jego terytorium. Za wjazd tak, ale za wyjazd – nie.
– To jest takie nasze prawo. To jest Zakaukazie, a nie Europa.
– No to za co w końcu jest ta opłata?
– Wiecie, za naszą obsługę, za komputer, za drukowanie.
– Dopóki nam nie pokażecie przepisów, to nie zapłacimy – nasza irytacja była wytrwała. – A jak się znajdą, to wypiszecie nam pokwitowanie.
– Ale komputer jest zepsuty. Drukarka też.
– Mamy płacić za to, że komputer i drukarka są zepsute?
– Takie jest prawo.
– OK. Jeśli takie jest prawo, to może zadzwonimy do polskiej ambasady w Tbilisi? W waszym konsulacie w Berlinie powiedzieli, że płacimy tylko za wizy, nasi znajomi w Achalcyche też tak mówili, a i w naszej ambasadzie w stolicy to potwierdzili – trochę blefu nigdy nikomu nie zaszkodziło. Szczególnie w takiej sytuacji.
– Oj, uparci jesteście. No to dawajcie dziesięć dolarów na dwóch i sprawę uznamy za zakończoną.
– Co to, to nie. Jeżeli jest takie prawo, że trzeba zapłacić po dziesięć dolarów za osobę, to my zapłacimy. A wy nagle zmieniacie kwotę. Czyli takiego przepisu nie ma, więc nie będziemy płacić. Sami wiecie, że to jest wasz prywatny przepis – takiego rozumowania nie powstydziłby się pewnie sam Sherlock Holmes.
– Oj, wy Polaczki. Bierzcie te swoje paszporty i uciekajcie. Nie znacie się na naszym prawie.
No chyba się nie znamy. W ten sposób nie zapłaciliśmy w trakcie naszego pobytu na Zakaukaziu żadnej łapówki. Bo tak naprawdę nikt od nas ich nie żądał, oczywiście oprócz The Blues Brothers.
Jeszcze tylko pogranicznicy sprawdzili nasze paszporty, zapytali czy jesteśmy świadomi tego, że na posiadane przez nas wizy możemy jeszcze raz wjechać do Gruzji w ciągu dwóch tygodni, zaprosili do ponownego odwiedzania kraju i życzyli przyjemnego i spokojnego powrotu do kraju.

Autobusem przez Turcję

I po paru minutach znaleźliśmy się w Turcji. Kierowca TIR-a, który z nami przekraczał granicę, zapytał czy to my tak długo gadaliśmy z gruzińskimi celnikami i nie chcieliśmy uiścić opłaty za wyjazd. Bo wieść o opornych Polakach szybko się rozniosła po kierowcach stojących na przejściu. Po naszym potwierdzeniu aż zagwizdał z zachwytu i poklepał nas po plecach. – Zuch chłopaki. Ale daliście im popalić. Tu wszyscy płacą. I kierowcy i babuszki. Opłata jest stała. Będziecie słynni – zakończył swój hymn pochwalny na naszą cześć.
W ten sposób zostaliśmy miejscowymi bohaterami. I może do dziś o nas opowiadają. I pieśni śpiewają, na przykład pod tytułem: “O dwóch takich, co nie dali łapówki celnikom”. Dobra, koniec żartów i marzeń. Do Polski zostało nam jeszcze sporo kilometrów.
Bez żadnego problemu kupiliśmy na granicy za dziesięć dolarów wizę turecką. Celnik zapytał się tylko, czy mamy po sto dolarów na różne opłaty, ale chyba żartował. Może słyszał o naszych wyczynach sprzed godziny? Powiedzieliśmy mu, że po sto dolarów to mamy, ale tyle musi nam starczyć na powrót do Polski. Tylko się uśmiechnął.
No i było po wszelkiej maści sprawach celnych, paszportowych, itp. Pozostał tylko jeden problem. Ponieważ chyba jako jedyni przekroczyliśmy granicę gruzińsko-turecką na piechotę, nie było czym jechać dalej, przynajmniej do najbliższej większej miejscowości. Jak nam wcześniej zdradził Gija, wieczorem miał przejeżdżać przez granicę autobus z Tbilisi do Trabzonu. I rzeczywiście pojawił się. Czekając na zakończenie odprawy celnej wysłuchaliśmy specyficznego duetu: muezina ze znajdującego się kilka kilometrów od granicy meczetu i psa, który wałęsał się nieopodal nas.
W końcu autobus przejechał granicę. Po krótkich negocjacjach i uiszczeniu kilkunastu dolarów wsiedliśmy do środka i ruszyliśmy. A wewnątrz same baby! Śpiewające, krzyczące, szczęśliwe. Jak nam wyjaśniły, zapłaciły Gruzinom stałą opłatę, Turkom odpaliły trochę towaru i przemycik się udał. Na powitanie zaczęły nas częstować pomidorami, granatami i winogronami. Napoje wyskokowe też się pojawiły. Było wesoło. Tylko w nocy zaczęły wydzwaniać komórkami do znajomych, pewnie z informacjami, że na granicy było wszystko w porządku. A my już wtedy spaliśmy.
Krótki pobyt w Trabzonie był wspomnieniem klubowego wyjazdu na Kaukaz i do Turcji sprzed siedmiu lat. Stamtąd mieliśmy autobus do Stambułu. W największym tureckim mieście spędziliśmy osiem godzin i moglibyśmy po pobycie w nim napisać przewodnik “Jak zwiedził Stambuł w pół dnia” albo “Stambuł w pigułce”.

Pociągiem do kraju

Z położonego na dwóch kontynentach Stambułu pojechaliśmy pociągiem do Bukaresztu. Przed wjazdem do Bułgarii rumuński steward poradził nam, aby nikomu nie otwierać naszego przedziału podczas przejazdu przez ten kraj i aby uważać na urzędników. I rzeczywiście. Bułgarski pogranicznik, a może celnik, przedstawił nam, jak mu się wydawało, propozycję nie do odrzucenia. Po pięć euro na bułgarską administrację. Bardzo się zdziwił, że jego propozycja została zdecydowanie odrzucona. Wystarczyło tylko nasze zdziwienie i pytanie: “Na co?!”. Nie wiedział biedak, że jesteśmy zaprawieni w bojach z korupcją. Ale z jadącego w sąsiednim przedziale Niemca opłatę chyba udało mu się ściągnąć.
W stolicy Rumunii złapaliśmy pociąg jadący bezpośrednio do Warszawy. Ostatni etap podróży do domu przebiegł właściwie bez zakłóceń. Oprócz jednego niegroźnego incydentu. Gdy węgierscy celnicy zapytali się, skąd jedziemy i usłyszeli, że byliśmy w Gruzji i Armenii, a przejeżdżaliśmy przez Turcję i Bułgarię, popatrzyli na siebie porozumiewawczo i momentalnie przystąpili do dokładnej rewizji naszych bagaży. Jak to bywa w czasie powrotów z wypraw, po przejrzeniu połowy plecaka i zobaczeniu brudnych rzeczy, które specjalnie układa się na wierzchu (najlepsze są skarpetki), urzędnicy zrezygnowali. Nie dziwię się im. Też był zrezygnował. Na koniec zaczęli się trochę naśmiewać z naszych piłkarzy, którzy poprzedniego wieczoru przegrali u siebie z Łotwą, za to ich zawodnicy bodajże zremisowali ze Szwedami.

* * *

A w Warszawie nikt po przyjeździe nie chciał od nas łapówki. Może za mało spraw załatwiamy w urzędach?