Samochodowa podróż przez Syberię

Rosja, jej przyroda, bezkresne obszary i prostota ludzi fascynowały mnie od dawna. Kiedy przed kilku laty zaczynałem się interesować tym krajem, nie sądziłem, że tak szybko moje marzenia zaczną się spełniać i będę mógł tam pojechać.

* * *

Celem pierwszej mojej podróży do Rosji były strome ściany Kaukazu i najwyższa góra Europy Elbrus (5642 m n.p.m.). Tak, to nie pomyłka. Mimo wielu sporów, ten szczyt rzeczywiście znajduje się na naszym kontynencie. 

* * *

Potem przyszła kolej na zimową wyprawę na Półwysep Kolski. Niestety, potężne mrozy za kołem podbiegunowym dały o sobie znać, na skutek czego z poczuciem porażki i z odmrożonym palcem musiałem wcześniej wrócić do domu. 

* * *

Nieomal natychmiast po powrocie z Kolskiego wraz z przyjaciółmi o podobnych zainteresowaniach rozpoczęliśmy przygotowania do kolejnej wyprawy na Wschód, przez krainę o magicznej dla nas nazwie. Przez Syberię. Brak fachowej, rzetelnej literatury i często rozbieżne, a na pewno mocno przesadzone i podkoloryzowane ustne informacje o trasie przyszłej podróży, które do nas docierały, powodowały w naszych głowach zamęt i dezorientację. Mimo to chciałem jechać jak najdalej się da, aby poznać i przekonać się na własnej skórze, jak tam jest naprawdę. 
W dzisiejszych czasach zorganizowanie wyprawy nawet w najdalsze zakątki naszego globu nie stanowi większego problemu. Dla nas ważne było, aby takim wyjazdem można było komuś pomóc, w jakiś sposób się przysłużyć. Zaczęliśmy szukać organizacji i firm podzielających nasze poglądy, które w jakikolwiek sposób przyczyniłyby się do sukcesu wyjazdu. Na miesiąc przed naszym wyjazdem Fundacja “Pomoc Polakom na Wschodzie” zaproponowała nam przewiezienie dość specyficznej przesyłki. Nie żywności czy polskich książek, ale czterech dzwonów kościelnych dla katedry we Władywostoku. 
Na początku oniemieliśmy, ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych. Rozpoczęliśmy gorączkowe załatwianie wiz, formalności celnych, niezliczonej ilości odpowiednich zezwoleń i oczywiście sprzętu. Brakowało nam samochodu ciężarowo-terenowego, który podołałby trudom podróży, a w razie czego, można by było go naprawić we własnym zakresie. Był to dopiero początek wszystkich naszych kłopotów. Potem okazało się, że część uczestników wyprawy z przyczyn rodzinnych musiała zrezygnować. Oznaczało to, że jedziemy we dwóch.

* * *

Środa, 19 lipca 2000 r., godz. 6.00. Krótkie pożegnanie z najbliższymi, łzy w oczach i jakże ważne “do widzenia” (dopiero teraz zrozumiałem prawdziwy sens tego słowa). Wsiedliśmy do “nieznanego” samochodu GAZ 66, który miał przewieźć dwie tony ładunku na kraniec euroazjatyckiego kontynentu. 
Najpierw pojechaliśmy “na pusto” do Radomia, skąd mieliśmy odebrać dzwony, a następnego dnia do granicy z Ukrainą. Około północy, bez większych problemów, przekroczyliśmy szlabany, wjeżdżając tym samym w paszczę lwa. 
Pierwsze wrażenia? Olbrzymie połacie falującego zboża, mnóstwo bocianów i proste, choć dziurawe drogi. Mimo otaczającego nas piękna nie czuliśmy się pewnie. Jechaliśmy powoli, w milczeniu, wpatrując się w samochodowe wskaźniki i wsłuchując się w miarowy, równy warkot silnika. Jednocześnie obserwowaliśmy drogę i przyrodę wokół nas. 

Przejazd przez Ukrainę

Terytorium Ukrainy, do granicy z Rosją, przejechaliśmy w ciągu trzech dni. Zatrzymywaliśmy się jedynie na tankowanie gazu (taka mała przeróbka ciężarówki), na noclegi i oczywiście na kontrole milicyjne. Tamtejsza milicja zatrzymuje i dokładnie kontroluje prawie wszystkie pojazdy, a już na pewno te zagraniczne. I tu doceniliśmy jeszcze jedną zaletę naszego samochodu. Radziecka konstrukcja i toporne wykonanie nie zawsze zwracały na siebie szczególną uwagę. Dopiero oględziny pojazdu z bliższej odległości powodowały natychmiastową reakcję stróża drogowego. 
Każda kontrola wyglądała podobnie. Najpierw przedstawiano nam listę zarzutów i przewinień, których się dopuściliśmy, jeżdżąc po drogach Ukrainy, potem kary, jakie nas czekają, a za chwilę padały pytania: “Kim jesteśmy?, “Co i gdzie wieziemy?”. “Harcerze?”. “Dzwony?”. “Władywostok?”. “A jedźcie w spokoju i szczęśliwej drogi” – często słyszeliśmy. Takie sytuacje przerabialiśmy mniej więcej cztery razy dziennie, więc po trzech dniach mieliśmy dosyć. Po wjeździe do Rosji sami już się zatrzymywaliśmy przed posterunkami kontroli drogowej.
Zanim tam jednak dotarliśmy, musieliśmy spędzić ponad dwa tygodnie na granicy, na polu niczyim między Ukrainą i Rosją. Codziennie kazano nam przedstawiać inne dokumenty, pozwolenia i koncesje. W końcu Rosjanie stwierdzili, że najpierw za dzwony trzeba zapłacić cło i to gigantyczne. Co gorsze, najbliższy urząd celny w Kursku uznał, że cło można uiścić we Władywostoku. Celnicy wzruszali ramionami i szczerze radzili nam, żebyśmy sobie darowali te formalności i po prostu przejechali nie drogą, lecz nieco dalej, przez pola, jak to robią miejscowi. Dla nas jednak formalności były ważne.
Czekając na decyzję urzędu celnego, czas wolny, którego mieliśmy pod dostatkiem, spędzaliśmy na organizowaniu międzynarodowych meczów w piłkę nożną i wyścigów rowerowych na wysłużonych ukrainach. Był to również czas nawiązywania wielu interesujących znajomości, zarówno z Ukraińcami, jak i z Azerami, Kazachami, Mongołami czy Turkami. Wspólne zawody i posiłki zdecydowanie skracały nam czas oczekiwania.
Pomógł nam polski konsulat, dzięki któremu celnicy w Kursku zgodzili się przyjąć nie cło, lecz zastaw. Wpłaciliśmy do miejscowej kasy prawie wszystkie posiadane pieniądze przeznaczone na podróż (tysiąc dwieście dolarów) i z trzystoma dolarami ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po trzech dniach ciągłej jazdy dojechaliśmy do Ufy, ostatniego dużego miasta przed dzikimi górami Uralu i tym samym do ostatniego europejskiego miasta na naszej trasie. Nie różniło się ono specjalnie od poprzednich mijanych po drodze. Duże osiedla z wielkiej płyty, szare ulice, ciągły ruch i pośpiech to wspólne cechy wielu rosyjskich miast.
Tego dnia przyjechaliśmy wcześniej na stojankę. Musieliśmy naprawić hamulce i sprzęgło, a przede wszystkim odpocząć i psychicznie nastawić się na najtrudniejszy odcinek naszej drogi. O ile z usterkami samochodu poradziliśmy sobie bez większych kłopotów, to o odpoczynek było trudniej. Przyczepił się do nas kwiat miejscowej młodzieży chcący nam sprzedać hektolitry paliwa, wódki i kilogramy marychy. Negocjacje z nimi trwały do późnej nocy, a potem jeszcze długo się zastanawialiśmy, co robić. Czy za resztę pieniędzy kupić zapasowe koło, czy zatankować benzyny do pełna i spokojnie przejechać przez nieprzyjazne góry? A może zostawić rezerwę skromnych funduszy i na niewielkiej ilości paliwa pojechać dalej? Prawdę mówiąc, pierwszy raz bałem się właśnie podczas tej wyprawy. Czyżby złe opowieści i opinie o Uralu miały się urzeczywistnić? Nie! Tak łatwo nie mogliśmy się poddać.

Żegnaj Europo

O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Dość szybko pokonywaliśmy kolejne kilometry, zostawiając za sobą niemiłe wspomnienia ostatniej nocy. Góry, przez które przejeżdżaliśmy, przypominały nasze Bieszczady. Były jednak o wiele bardziej rozległe i tajemnicze. Co jakiś czas mijaliśmy szałasy będące schronieniem dla ludzi lasu. Co roku, wraz z nadejściem wiosny, opuszczają oni brudne osiedla, by cieszyć się z życia w bardziej prymitywnych, choć za to pięknych warunkach. Zapierające dech w piersiach widoki i strome podjazdy nie pozwalały na szybką jazdę. Trzystukilometrowy odcinek między Ufą i Czelabińskiem pokonaliśmy w dwanaście godzin.
Czelabińsk przywitał nas ogromnymi dziurami na drodze. Były one przyczyną kolejnej awarii naszego samochodu. Na skutek wstrząsów urwał się tłumik, a potem pękł bak, co zauważył jeden z milicjantów podczas rutynowej kontroli. Jeszcze tego wieczoru wspomniany milicjant zaoferował nam swoją pomoc i zawiózł nas do znajomego spawacza. Po krótkiej wymianie wulgaryzmów, mechanik zobowiązał się nam pomóc. Rano odebraliśmy uszkodzone elementy, które teraz wyglądały jak nowe, zjedliśmy wspólne śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Europę zostawiliśmy daleko za sobą, a krajobraz zaczął się stopniowo zmieniać. Pola uprawne zostały zastąpione przez łąki i bezkresny step. Spotkani po drodze ludzie serdecznie pozdrawiali mijające ich samochody, a inni kierowcy w razie potrzeby zatrzymywali się, aby nam pomóc, gdy popsuł się samochód lub po prostu porozmawiać.
Już nie pamiętam, który to był dzień podróży, jaki dzień tygodnia i który kilometr, ale w pewnym momencie zużywające się części naszego samochodu zaczęły dawać o sobie znać. Gdzieś daleko od świata sprzęgło przestało pracować, co uniemożliwiło dalszą jazdę. I znowu nie pozostało nic innego jak wciągnąć rękawice, na plecy nasunąć kurtkę przeciwdeszczową, chwycić siedemnastkę i odkręcić skrzynię biegów. Mimo braku specjalistycznych narzędzi i podnośników dość szybko uporaliśmy się z awarią. 
Następnego ranka mogliśmy jechać dalej, przez Tiumeń, omijając tym samym Kazachstan. W Tiumeni, mieście słynącym z ropy i gazu, pierwszy raz spotkaliśmy Polaków, a u miejscowego księdza mogliśmy zjeść porządną kolację i, co ważniejsze, wykąpać się w ciepłej wodzie. Tam również otrzymaliśmy pomoc finansową, dzięki której mogliśmy kontynuować naszą podróż.

Dzień jak dzień

Odtąd każdy dzień wyglądał podobnie. O piątej pobudka, szybkie mycie i w drogę. Śniadanie (suche krakersy popijane zguszczonką) jedliśmy już w samochodzie. Po śniadaniu rozmowy schodziły na jeden nieśmiertelny temat – jedzenie. Układaliśmy przeróżne jadłospisy i z tęsknotą wspominaliśmy potrawy przyrządzane przez nasze mamy. Kiedy temat za bardzo drażnił nasze żołądki, zmienialiśmy go. 

* * *

Często zastanawialiśmy się nad pomocą Polakom na Wschodzie. Jak ona powinna wyglądać? Czy rzeczywiście powinno się wozić paczki z darami, czy może zbierać pieniądze dla Sybiraków? Czy powinno się wozić dzwony do Władywostoku? Przecież to wszystko tam jest, a jeśli nie ma, to można mniejszym kosztem tam wykonać. Kto na tym tak naprawdę najbardziej korzysta? 

* * *

Dzień kończyliśmy obiadokolacją około godziny dziesiątej wieczorem. O kolejne godziny przesuwaliśmy wskazówki zegarów do przodu (nowa strefa czasowa) i szybko kryliśmy się w śpiworach przed komarami.
W ten sposób dojechaliśmy do Irkucka, zostawiając za sobą tysiące kilometrów asfaltu i znane nam z historii wielkie rosyjskie miasta: Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk oraz piękne syberyjskie rzeki: Irtysz, Ob, Jenisej i Angarę.

Nad Bajkałem

W Irkucku zrobiliśmy pierwszą dłuższą przerwę, urządzając sobie wycieczkę nad najczystsze jezioro świata – Bajkał. Trudno w paru słowach opisać wrażenie, jakie zrobiła na nas przyroda okalająca zimną taflę jeziora. Można jedynie polecić przewertowanie kilku książek na ten temat i spędzenie urlopu właśnie tam. Wbrew pozorom jest to dosyć łatwe do zorganizowania i wcale nie musi być drogie i czasochłonne.
Irkuck był dla nas ważnym miastem, ponieważ wiele razy powtarzaliśmy sobie, że jeśli tu dojedziemy, to na pewno dowieziemy dzwony do Władywostoku. Od tego miejsca zostało nam już cztery i pół tysiąca kilometrów drogi do celu podróży, w tym jeszcze półtora tysiąca, które mogliśmy przejechać samochodem. 

Jeszcze ciężarówką

Przejeżdżając przez Buriację, przez tereny przypominające stepy Mongolii, w trakcie codziennej naprawy hamulców, mieliśmy jedno z tych spotkań, które pozostaną na długo w pamięci. Zatrzymał się obok nas samochód ciężarowy. Wysiadło z niego około trzydziestu radosnych, młodych ludzi. Wszyscy byli jednakowo, na zielono ubrani. Od razu zaczęli nam służyć pomocą i dobrą radą. Na początku było jak zawsze. “Skąd i dokąd jedziecie?”, “Kim jesteście?”, itp. I pewnie byśmy się rozjechali jak zawsze z dobrymi humorami, gdyby nie to, że ci chłopcy byli żołnierzami jadącymi na wojnę do Czeczenii. Pierwszy raz w życiu, widziałem ludzi, którzy jadą zabijać i będą zabijani... W takich chwilach docenia się własne życie i widzi wielkie paranoje tego świata.
Odcinek między Irkuckiem a Czitą był dla mnie jednym z najciekawszych i najpiękniejszych miejsc, które widziałem w trakcie tej podróży. Nieskażona przyroda i niczym niezakłócony spokój, świadczyły o potędze tego miejsca. Każde drzewo, każda góra przypominały nam, że jesteśmy na Syberii – krainie, o której do niedawna jedynie tylko śniliśmy. To właśnie tutaj pokonywaliśmy setki kilometrów nie widząc śladów człowieka i to tutaj najbardziej cieszyliśmy się wolnością ofiarowaną przez Boga, którą każdy z nas czerpał całym sobą. Niestety, takie chwile szybko mijały, ale na pewno w nas pozostaną. 

* * *

Nie wiedząc kiedy, wjechaliśmy do Czity, w której kończyła się bita droga i zaczynały wielkie bagniska. Nie pozostało nam nic innego, jak załadować dzwony do kontenera i dalszą drogę pokonać pociągiem. Musieliśmy rozstać się z ciężarówką. Łezka w oku się zakręciła, gdy wypakowywaliśmy z niej osobiste rzeczy. Samochód, który kupiliśmy za dwa tysiące złotych, był wtedy dla nas czymś o wiele wartościowszym.

* * *

Potem pozostała już tylko jazda pociągiem, oczekiwanie na załatwienie formalności i przekazanie dzwonów parafii we Władywostoku. Nie był to jednak koniec naszych przygód. Gdy już staliśmy się mniej zależni od techniki i nie ciążyła na nas odpowiedzialność za dzwony, ze spokojem mogliśmy wziąć kilka niezbędnych rzeczy potrzebnych do przeżycia i zapuścić się w dzikie rejony Mandżurii.