Recenzja książki Wiktora Ostrowskiego “Wyżej niż kondory”

Wszystko działo się zimą 1933/34. Sześcioosobowa ekipa składała się z geologa, topografa, meteorologa, operatora filmowego, lekarza zwanego Wampirem i badacza promieniowania kosmicznego. Wszyscy byli związani z Kołem Wysokogórskim przy Oddziale Warszawskim Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.

Głównym celem wyprawy był niezdobyty dotąd szczyt Mercedario, położony w grupie Ramada, w Andach Środkowych. Przy okazji prowadzono badania naukowe – od andyjskich kamieni poczynając, na członkach wyprawy kończąc (geolog obciążał kamieniami kolejne plecaki, natomiast Wampir wielokrotnie pobierał krew i badał stan członków wyprawy w różnych warunkach). Całe przedsięwzięcie nosiło dumną nazwę “Pierwsza Polska Wyprawa Andyjska”.
Wyprawę poznać można, dzięki książce, od narodzin pomysłu, poprzez przygotowania, poszczególne jej etapy, a kończąc na obchodzeniu kolejnych rocznic wyjazdu i innych dowodach pamięci środowiska argentyńskich alpinistów. Kilka pierwszych rozdziałów poświęconych organizacji wyprawy to z jednej strony lekcja historii sprzętu, z drugiej zaś pomysłowości i zaradności. Zadziwiła mnie wszechstronność działań alpinistów. Sami projektowali sobie namioty, śpiwory i buty (tzw. rakobuty, ich skład i rozkład jest w książce szczegółowo rozrysowany). Sami także, co już bardziej oczywiste, planowali odpowiednią kombinację warstw odzieży, których łącznie mieli na sobie w górach dziewięć. Oprócz tego trzy pary rękawic, ze sznurkami, żeby się nie zgubiły. I wreszcie coś, co i dla nas nie jest obce: liczenie kalorii, dziennych porcji jedzenia. No i zbieranie kasy...
Kilkanaście dni przemieszczania się do miejsca, w którym stanęła baza, to nie tylko aklimatyzacja. To także czas przełamywania wielu stereotypów i zbierania nowych doświadczeń. Na przykład muły okazały się zwierzakami bardzo zwinnymi, a nawet w pewnym sensie muzykalnymi (!). Jeden z członków wyprawy przekonał się na własnym języku, że kaktusy jednak nie są jadalne. Dzięki topografowi pełniącemu funkcję kucharza i jego upartemu, wielogodzinnemu gotowaniu grochu wszyscy dowiedzieli się, że grochówki powyżej 3000 m n.p.m. przyrządzić się nie da. Zimne konserwy spotykały się wtedy z dezaprobatą, ale przecież to rarytas w porównaniu z posiłkami powyżej 6000 m n.p.m. typu “kawałek czekolady, garść biszkoptów, trochę rodzynków i suszonych śliwek”.
Chyba najbardziej aktualne, do wykorzystania także dziś, są rozdziały poświęcone atakom szczytowym: na Mercedario, na nieznany wcześniej szczyt w grupie Ramada, któremu Argentyńczycy nadali nazwę El Pico Polaco oraz na Aconcaguę. Są aktualne, bo walka z górskim żywiołem i własną słabością ciągle jest ta sama. Nie eliminują jej polary, goretexy i liofilizowana żywność. Niezależnie od upływu czasu nasze reakcje na obniżoną zawartość tlenu w powietrzu i ogromne zmęczenie są te same. W tej kwestii książka zawiera wiele praktycznych szczegółów. Przy okazji można sobie ponownie uświadomić jak paradoksalnym stworzeniem jest człowiek. Pcha się najpierw w piękną lodową pustynię, przy całej ostrożności narażając jednak swoje życie, aby potem bić się o nie z samym sobą. A jeszcze później zachęcać innych, by szli jego śladem.
Co się mocno przebija przez wszystkie szczegóły tej książki, to fakt, że walka, którą prowadzili członkowie wyprawy, nie była walką samotną. Nawet jeśli trzeba było powalczyć z samym sobą, zwykle obok był ktoś w tej samej sytuacji. Autor książki bardzo podkreśla zespołowe działanie, poleganie na sobie nawzajem. Padają przy tym duże słowa jak: braterstwo liny, przyjaźń. Wygląda jednak na to, że bez tych wartości wyprawa nie mogłaby odnieść sukcesu. Jej członków spotykały takie sytuacje, w których pojedynczo nie mieliby żadnych szans. Momentami było trochę tak jak w wierszu Twardowskiego. Niosła ich “jak lichą słomkę mrówka wiary” w osobę przypiętą do tej samej liny albo w zespół znajdujący się poniżej.

* * *

Wiktor Ostrowski (urodzony w 1905 roku, zmarł w 1992 roku w Warszawie) opisał andyjską wyprawę najpierw w książce “Na szczytach Kordylierów” (1935 rok). Pierwsze wydanie jego drugiej książki na ten temat ukazało się w 1954 roku w Argentynie pod tytułem “Mas alto que los condores” (do wglądu w Bibliotece Narodowej, z dedykacją autora). W języku polskim mieliśmy pięć wydań recenzowanej książki, ostatnie w 1989 roku. Autor był z wykształcenia inżynierem budownictwa dróg i mostów, jeszcze przed wojną kierował przebudową Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Do początku lat siedemdziesiątych mieszkał w Argentynie, zajmując się fotografią, etnografią i dziennikarstwem. Współtworzył i redagował pismo argentyńskiej Polonii “Kurier Polski”. Oprócz Andów wspinał się m. in.: w górach Kaukazu, Iranu, Kurdystanu, zdobył Kilimandżaro. Wydał kilka książek będących relacjami z tych wypraw. Był członkiem honorowym Klubu Wysokogórskiego PZA.