Kilka refleksji na temat jedzenia na wyjazdach klubowych

Tym razem w kąciku kulinarnym opowiem o najlepszych i najgorszych posiłkach, które miałem okazję spożywać na wyjazdach klubowych. Nie będzie więc szczegółowych przepisów na napoje (jak w poprzednim numerze) czy żarełko turystyczne. Wspomnę ponadto troszkę o moich upodobaniach żywieniowych podczas podróży.

The best

To było na początku mojego przejścia wiosennego. Pierwszy dzień wyjazdu kończył się w Nieznajowej. Dziwnie się wtedy złożyło, ale Wąż musiał wieczorem wyjechać na jeden czy dwa dni do Warszawy w ważnej sprawie. Gdzieś koło dwudziestej drugiej przyjechał po niego samochodem Paweł Staniszewski. Zostaliśmy więc bez instruktora, bowiem druga grupa jeszcze błądziła ze Staszkiem po grzbietach i jarach Beskidu Niskiego. Trzeba było zorganizować nocleg i kolację.
Z tym pierwszym nie było żadnego problemu, gdyż znana chyba wszystkim chatka była tuż, tuż. Z drugim też nie. Nikt nam nie mierzył czasu, nie patrzył na ręce i do gara, a właściwie do wiadra, nie wybrzydzał. Spokojnie wzięliśmy się za gotowanie. Ryż albo makaron, dokładnie nie pamiętam, mielonka turystyczna, sos pomidorowy, kukurydza, groszek, ananasy, brzoskwinie i mnóstwo przypraw. Po prostu wielkie żarcie. I do tego ciepła noc, dach nad głową, sympatyczna atmosfera, serce włożone w przygotowanie wspólnego posiłku i ostatnie podmuchy przejściowej wolności.

* * *

Z przejścia wiosennego pamiętam jeszcze jeden zachwycający posiłek. Wylądowaliśmy na jakiejś przełączce, woda była niedaleko, niebo bez żadnej chmury, cisza. Była trzecia po południu. Idealne miejsce i dobry czas na posiłek. Beskidzki raj. Wzięliśmy się szybko do roboty, gdyż za bardzo nie chcieliśmy chodzić po nocy. Drewno zebraliśmy, wodę w wiadrze zagotowaliśmy i pojawił się problem. Ile makaronu wrzucić? Na Kursie Przewodnickim SKG uczy się, że pół kilograma kluchów przeznaczone jest dla czterech osób. Po krótkiej debacie stwierdziliśmy, że nie wiemy, kiedy znów będziemy jedli, więc ugotowaliśmy cały makaron, który mieliśmy przy sobie. “Co ma być, to będzie!” – mówiliśmy do siebie.
W ten sposób przekroczyliśmy wszelkie normy ustalone przez Klub (bynajmniej nie regulaminem) i to kilka razy. Makaron trzeba było mieszać grubym kijem, a po ugotowaniu wypełzywał z wiadra. Do tego były olbrzymie ilości sosu i dużo mięsnych konserw. Ale była wyżerka...
Przyjmuje się, że dobry czas na zrobienie obiadu to dwie godziny. A my siedzieliśmy chyba z pięć! I to z własnej woli. Były kolejne dokładki, przerwy na złapanie powietrza. Marcin wyciągnął gitarę i zaczęliśmy śpiewać, Misiek nie bawił się w kontrolera wszystkiego, co można, najpierw był kumplem z wyjazdu, a dopiero później instruktorem. Nocka w górach pewnie i tak by nas czekała, ale chcieliśmy zatrzymać te magiczne chwile, które przecież nie zdarzają się w górach na zawołanie. A na nocleg doszliśmy dwie godziny po północy.

* * *

Maj 1997 roku. Powoli zbliżał się wakacyjny klubowy wyjazd na Kaukaz. Ten słynny, na który pojechały dwadzieścia dwie osoby. Ponieważ część potencjalnych uczestników wyprawy albo się w ogóle nie znała albo znała się słabo, postanowiliśmy wyjechać na parę dni na Słowację, aby lepiej się zintegrować i pogadać o wyprawie.
Ostatnią noc spędziliśmy w pobliżu zamku w Starej Lubowni. Było tak ciepło, że część z nas nawet nie rozstawiła namiotów. Mieliśmy spać na świeżym powietrzu. Siedzieliśmy przy ogniu, rozmawialiśmy, gdy nagle nasz towarzysz podróży, Niemiec Paco, wyjął z plecaka mąkę, drożdże, olej i zaczął smażyć racuchy. Wyciągnął również bukłak z winem. Wtedy się wyjaśniło, dlaczego plecak Paco był taki ciężki. I tak siedzieliśmy do świtu.

The worst

A posiłek najgorszy? Chyba w styczniu 2001 roku na dodatkowej styczniowej kursówce, na której nocowaliśmy w bacówce w pobliżu Bazy Namiotowej SKG w Podwilku. Koło siódmej wieczorem, gdzieś w paśmie Policy, zatrzymaliśmy się na obiad. Miał być kuskus z mielonką i sosem.
Wszystko byłoby w porządku, gdy nie to, że w wiadrze było za dużo kaszy albo za mało wody. Ale raczej tego drugiego sądząc po ilości uczestników wyjazdu. Co można w takiej sytuacji zrobić? Szczególnie, gdy jest zima i wody wokół mnóstwo? Oczywiście wrzucić śnieg do napęczniałej kaszy i wymieszać! Palce lizać. Zamiast menażki. Wyobraźcie sobie dużo suchej i zimnej kaszy z sosem, jakąś padliną i śniegiem. Ale człowiek głodny nie jest wybredny, więc jakoś się to dzieło kulinarne zjadło. Nigdy więcej.

* * *

Znowu powrócę do przejścia wiosennego. Wracaliśmy z manewrów (tak, tak, wtedy odbywały się manewry; nie tak jak w tym roku) po prawie dwudziestoczterogodzinnym łażeniu. Pełni nadziei (oczywiście jeśli ktoś był jeszcze przytomny) oczekiwaliśmy na to, że może instruktorzy przygotują coś dobrego do jedzenia. Ależ niespodzianka czekała na nas. Wspaniałe danie. Makaron z ryżem. Wszystko przypalone. To było dawno, więc sprawcom wybaczyłem, ale nazwisk kucharzy nie wspomnę.

Various

Tak naprawdę to chyba jest tak, że to co jemy wspominamy jako dobry czy zły posiłek nie dlatego, że coś nam smakowało czy nie, ale w jakich okolicznościach ucztowaliśmy i z jakimi ludźmi wtedy przebywaliśmy, czy iskrzyło między nami to nieuchwytne “coś”, które nie zdarza się przecież na wyjazdach zbyt często.

* * *

Na zagranicznych wyjazdach klubowych bardzo szybko znudziły mi się te wszystkie kaszki owocowe (bardziej zjadliwe) i mleka w proszku z musli czy rodzynkami i suszonymi owocami (mniej zjadliwe). Wiem, że to wszystko jest lekkie, pożywne, ma dużo kalorii, wielu zwolenników, itp. Ale po paru tygodniach miałem tego dość. Rozumiem, że można raz na jakiś czas, ale żeby dzień w dzień (chodzi mi oczywiście o jedzenie)? Dlatego spodobał mi się pomysł, aby część obiadokolacji zostawiać sobie na śniadanie. Spróbujcie.

* * *

Za proteiną sojową nie przepadam. Powiem więcej, staram się jej na wszelkie sposoby unikać. Wiem, że jest lekka, pożywna... Granulat jakoś akceptuję. Parę lat temu z resztek, które zostały po Kaukazie, zrobiłem w domu kotlety. I nawet kot je zjadł, bo myślał, że to mięso. Kostki sojowej nienawidzę. Pewnie z wzajemnością. Ale i kostkę się zje, jeśli nie ma nic innego albo gdy poleży sobie przez pół doby namoczona w sosie.
A te wszystkie pasty, pasztety sojowe i ziarenka soi, które można kupić w sklepach, uwielbiam.

* * *

W Klubie kiedyś krążyła legenda o tym, jak podczas któregoś z wyjazdów w góry Rosji jedna z uczestniczek zrobiła pierogi. Jak racuchy można przygotować, to i pierogi też.

* * *

Dobrym pomysłem jest wzięcie ze sobą na dalekie i wielodniowe wyprawy liofilizatów. Jest to żywność pakowana próżniowo, z której specjalne urządzenia odsączyły wodę. I wrzuca się potem liofilizowane mięso, liofilizowane truskawki albo liofilizowany zestaw obiadowy (np. makaron, mięso, warzywa, sos, przyprawy) do menażki, zalewa wrzątkiem i masz wyjazdowy rarytas. Cholerstwo jest długowieczne. Znam przypadek, że po bodajże czterech latach liofilizat był zjadliwy.

* * *

Wiosna 2000 roku. Klubowy Rajd Retro. Grupa uczestników spoza Klubu podchodziła do schroniska na Hali Łabowskiej. W pewnej chwili prowadzący rajdowiczów klubowi przewodnicy: Marcin i Krzysiek zarządzili posiłek. Ludzie robili kanapki, chłopaki rozpalili ognisko, wyciągnęli wiadro, wrzucili do niego zleżały śnieg i ugotowali wodę na herbatę. Konsternacja. Uczestnicy byli zszokowani. Tylko parę osób odważyło się napić herbaty z tak przygotowanej wody. Wędzonej i z igiełkami. Czyż taka herbata nie jest najlepsza i najbardziej pamiętana?

* * *

Jestem zwolennikiem próbowania potraw kuchni kraju, po którym się podróżuje. Dlatego też dziwią mnie takie sytuacje, gdy w Stambule idzie się do McDonald’sa albo w Santiago de Chile na kurczaka z ryżem. Czy w tych krajach nie ma innego jedzenia?

* * *

A czy się gotuje w kociołkach, garnkach lub wiadrach to mi jest naprawdę wszystko jedno.