Marlena z domu Motorówka Leszczyńska

Ostatnio nic specjalnego niestety się nie dzieje, wypraw coraz mniej (może latem coś się ruszy), więc postanowiliśmy wprowadzić kolejną prawie stałą rubrykę mianowicie wspomnienia z klubowych wypraw kaukaskich. Jeśli ktoś nie pamięta , to przypomnę, że w historii klubu były do tej pory cztery wyprawy kaukaskie. Były to mianowicie następujące wyprawy: PIPKANS '90, DUPKANS '90, CIPKANS '90 oraz FIUTKANS '91. Nie gorszcie się drogie dziatki, te wyprawy naprawdę się tak nazywały. Na poczatek tekst Motorowki o wyjeździe na Fiszt.

Redakcja

Prawie dla wszystkich był to pierwszy wyjazd w wysokie góry. Planowany na trzy miesiące wcześniej, organizowany za pośrednictwem dwóch klubów radzieckich, zapięty na ostatni guzik.

Do Moskwy dojechaliśmy pociągiem. Na dworcu przyjęli nas ludzie z moskiewskiego klubu górskiego, którzy starali się nas zabawić i zapewnili nocleg. Następnego dnia oglądaliśmy to dziwne miasto (Moskwę - przyp. red.) z pokładu samolotu. Po prawie dwóch godzinach lotu jesteśmy w Krasnodarze. Tu opiekę nad nami przejmuje szef Krasnodarskiego Klubu Alpinistów i Skałołazów - zawodowy alpinista Iwan Aristow. Jak przystało na zagranicznych turystów taksówkami jedziemy do hotelu, jemy kolację w luksusowej (jak na te warunki) restauracji, popijając czterema dzbankami wspaniałego kruszonu. Wynajętym autobusem jedziemy w góry do Guzaripla - małej wioski u podnóża gór, zwiedzamy muzeum Kaukaskiego Parku Narodowego i starożytne grobowce, z których niewiele pozostało.

Wreszcie po trzech dniach podróży naprawdę wjeżdżamy w góry. Zachwyceni wysokim komfortem wycieczki po jakimś czasie obawiamy się, czy nasi dwaj opiekunowie pozwolą nam chodzić na nogach i zmęczyć się trochę. Jakby czytając w naszych myślach kierowca zatrzymał się mówiąc, że dalej już nawet wiezdiechod nie dojedzie i musimy iść pieszo. I tak szczęśliwi (nareszcie w górach) i nieszczęśliwi zarazem (plecaki są bardzo ciężkie) ruszamy na spotkanie z przygodą. Na pierwszej polanie Walera - nasz drugi przewodnik z Guzaripla - robi panoramkę okolicznych szczytów. Między innymi wskazuje na dość łagodną, ośnieżoną górę Czugusz (ok. 3000 m n.p.m.). Niedawno penetrowała ją kilkudziesięcioosobowa grupa radzieckich turystów. Nagłe załamanie pogody, śnieg, wiatr spowodowały, że dwadzieścia osób już nie wróciło.

Po dwóch godzinach marszu zrobiliśmy krótki odpoczynek w pasterskiej chacie. Cieszy herbatka, czekolada, ale najbardziej widoki. Każdy cyka bez opamiętania. Jakże przydałby się szeroki kąt. Przed nami zastygłe fale Kamiennego Morza - z naszej strony ostre i niedostępne, a na górze podobno jest asfaltowa droga. Trudno jest uciec od cywilizacji. Ciężko jest zebrać się do drogi, ale Iwan pogania. Po południu ośnieżone, strome stoki to istna fabryka lawin - ten argument w końcu skutkuje. Już od pewnego czasu idziemy za Walerą, ścieżka już się skończyła. Jest coraz piękniej. Chciałoby się mieć oczy na całej głowie, żeby widzieć wszystko, ale byłoby to dość kosztowne zaopatrzyć każdą parę w okulary przeciwsłoneczne. W końcu widać Fiszt - olbrzymi masyw z wyraźnie zaznaczonym wierzchołkiem. Idealnie mieści się na matówce aparatu.

Gdy dochodzimy do schroniska, spod śniegu wita nas tylko dach i okna strychu. Do wejścia trzeba schodzić po wykutych w zmarzniętyn śniegu stopniach. W środku czeka trzech Rosjan i kompot. Cudowne! Cały gar! (Rosjan czy kompotu? - przyp. red.) Po chwili wyciskamy z niego ostatnie krople. Do wieczora zapoznajemy się z podstawową topografią okolicy: kibelek za skałką, zjeżdżalnia - skałka obok, w przeciwnym kierunku strumyczek i mycie, w lasku drzewo na opał. O świcie zabieramy raki, czekany i wyruszamy w górę na przełęcz Białorieczeńską. Jest to wycieczka aklimatyzacyjna. Po drodze oglądamy śliczną jaskinię na dość stromym stoku. W środku mienią się lodowe dekoracje: stalaktyty, stalagmity, draperie o przeróżnych kształtach. Całość wygląda jak komnata Królowej Śniegu. Z jaskini zjeżdżamy na czekanach i wchodzimy na przełęcz. Tutaj właśnie przebiega granica między dwoma kontynentami. To śmieszne uczucie stać jedną nogą w Europie, a drugą w Azji. W budce tuż obok odpoczywamy i każdy tuląc się do innych, próbuje rozpuścić w ustach zmarzniętą kostkę mlecznej czekolady. Do schroniska wracamy tą samą drogą. Przygotowujemy się do jutrzejszego ataku.

Jest ciemno, zimno, nogi po wczorajszym spacerze trochę zmęczone, w brzuchu skacze śniadanie i jedyna rzecz na którą mam ochotę to sen. Na szczęście pierwsze promienie słońca przywracają dobre humory. Siadamy na starym lawinisku u podnóży Fisztu, a dokładnie Czerwonych Skał i zakładmy raki. Lśniąca Góra (tak nazywają Fiszt autochtoni) rzeczywiście błyszczy w słońcu, niebo wokół niej jest tak błękitne, że bardziej już nie może, a nad dostojnym Osztenem wiatr jak zwykle unosi obłoki śnieżnego pyłu. Idziemy za Iwanem, który ostrzegł nas przed niebezpieczeństwem lawin i sam wybiera jak najlepszą drogę.

Dochodzimy do kotła pod szczytem, robimy odpoczynek. Widoczność jest coraz gorsza, a wiatr coraz większy. Mimo to próbujemy ataku. Wchodząc na grań prowadzącą na szczyt jesteśmy przewiani do szpiku kości, zakładamy na siebie wszystko, co się da założyć. Od razu widać, kto jest doświadczonym górołazem - Iwan wyjmuje z plecaka maskę na twarz zrobioną z karimaty. Wygląda w niej dość śmiesznie, ale jest lepszy patent na ochronę twarzy niż gruba warstwa "Dermosanu". Nasze policzki i nosy są już od dłuższego czasu purpurowo-sine, a zimny wiatr nie słabnie. Zresztą to już nie wiatr, a zawieja. Gogle, puchówki i szaliki nie wystarczają. Wolno stawiamy kroki - Iwan poszedł przodem, jest już na grani, jednak wraca. Niestety, nie dziś! Wszyscy bardzo chcieliśmy, ale obawa, że mogłoby nas przewiać na drugą stronę zadecydowała. Pokonani wracamy tą samą drogą do domku. Przez resztę dnia wylegujemy się w słońcu - na dole pogoda jest cudowna. Znów słyszymy dźwięki walerowej radiostacji "Tu gribok dziewietnadcat'" i sprawozdanie z dzisiejszej wyprawy. Jesteśmy tu strzeżeni jak oczko w głowie.

Przez radiostację Walera zamawia liny, uprzęże, karabinki. Jeżeli i jutro będzie tak wiało, to ze sprzętem mamy większe szanse.

Znów ta sama droga, tym razem każdy idzie swoim tempem. Dochodzimy do kotła: nikogo nie ma. szukamy wzrokiem Iwana - jest na szczycie. Jednak można! (tutaj Motorówka zatraciła ciągłość i niestety nie wiadomo, co było dalej. Z dobrze poinformowanych �ródeł wiemy jednak, że dalej była wycieczka dookoła masywu Fisztu). Mijamy czerwone skałki - tu skręca się na Fiszt. Dziś idziemy prosto. Mijamy piękną poszarpaną grań. Pytamy Walerę o nazwę. W Polsce każda turniczka miałaby swoją nazwę i kilkanaście wariantów wejścia. Tu to po prostu grań boczna Fisztu.

Dochodzimy do przełęczy. Na sąsiednim stoku momentami przebija coś na kształt drogi. To stary kupiecki szlak.

Na przełęczy zasłużony odpoczynek. Walera rozkłada radiostację. Jesteśmy pełni podziwu. Podczas gdy my nosimy w plecaku śpiwór, kurtkę, aparat i coś do żarełka, Walera oprócz tego dźwiga ok. 10 kg żelastwa. Iwan trzyma nad głową rozciągnięty drut, a Walera jak zwykle krzyczy "Tu gribok dziewietnadcat'". A my wylegujemy się na słońcu od czasu do czasu sięgając ręką po garść wysokokalorycznej mieszanki prażonych płatków owsianych z bakaliami made by Plasti. Gdy przewodnikiem jest Walera, Iwan pilnuje tylko, żeby nie wejść w teren lawiniasty. Momentami jednak nie mamy wyjścia - wtedy pędzi nas jak baca owce. Po południu docieramy jakoś pod ścianę Fisztu. Dech zapiera nam w piersiach. Z tej strony jest po prostu nie do zdobycia. Brązowozłotoczerwona ściana zakończona ostrymi turniczkami fantazyjnie powyginanymi. Mniej więcej w połowie wysokości jasny placek wielkości kilku metrów. Zdaniem Walery niedawno oderwał się stąd kawał skały. Poczuliśmy się średnio bezpiecznie, mimo to długo syciliśmy się pięknym widokiem. Tuż przed zmierzchem dochodzimy do dużej polany. Spod śniegu wystają dachy pasterskich szałasów - tu będziemy spać. Odkopujemy wejście do najbardziej wystającego domku i przystosowujemy podest do spania. Nie wszyscy - jeden ze śmiałków postanowił wykopać jamę śnieżną i w niej spać. Tak też uczynił.

Wieczorem długo gotowaliśmy przeróżne potrawy. W końcu znużeni zapachem spalonej benzynki, z pełnymi brzuchami bez trudu zasnęliśmy. Wyjątkowo pobudka była po świcie. Pierwsze co zrobiliśmy, to sprawdziliśmy, czy nasz dzielny kolega Paweł jest bryłką lodu czy nie. Przywitał nas z uśmiechem. Bardzo ciepło mu nie było, ale nic też nie odmroził. ("Pamiętam to dokładnie: było zimno jak cholera" - oznajmił Plasti 12.06.1994 r.). Wspaniałe słońce towarzyszyło nam tym razem w drodze przez przełęcz Biełorieczeńską do schroniska. Fiszt powoli zmieniał swoje oblicze, łagodniał, bardziej przypominał ten wierzchołek, który zdobywaliśmy. Był to dzień z łezką w oku - ostatni dzień - pożegnanie z Fisztem.

Znów piękne panoramki, wyraźne grzbiety, cisza, harmonia. Wszystko, co zostało gdzieś tam daleko w mieście, w domu wydaje się takie małe, nieistotne. Nad wszystkie uczucia wybija się pragnienie wtopienia w krajobraz. Idąc natykamy się na ślady niedźwiedzia. Coś wyrwało go z zimowego snu - może niosący się w powietrzu zapach nadchodzącej wiosny, może po prostu burczenie w brzuchu. W tym momencie zazdrościłam mu życia w tym świecie, on tu jest u siebie - my przyjeżdżamy na chwilę, delektujemy się urokiem gór, wchłaniamy dobre, zdrowe powietrze i wracamy do domów, szkół, do tzw. normalnego życia, choć przez ten tydzień to właśnie wydawało się tak normalne. Dochodzimy do przełęczy Biełorieczeńskiej, dalej drogę już znamy - tu zaczęła się nasza przygoda z Fisztem i tu się kończy. Wczesnym popołudniem dochodzimy do domu. Wita nas Piotr. Romek leży nadal w śpiworze - wyposażenie apteczki, które wrzucił w siebie - nie pomogło (złożeni chorobą powrócili do bazy wcześniej - przyp. red.) Teoria z przeziębieniem też chyba była fałszywa - to coś przypomina ospę.

Korzystając ze słońca wylegujemy się przed domkiem. Ze strychu słychać: "Tu gribok dziewietnadcat'". Walera informuje o szczęśliwym powrocie z obchodu Fiszta i zamawia na jutro wiezdiechod i autobus do Krasnodaru. Panowie dla żartu domagają się dwóch skrzynek piwa i basenu, a sympatyczny przewodnik puścił te groźby w eter już nie na żarty. Do późnej nocy siedzieliśmy przy herbacie i mleku skondensowanym, opowiadając dowcipy. Rosjanie mają niesamowite poczucie humoru. Po pewnym czasie śmieliśmy się nawet z tych żartów, których nie rozumieliśmy. Następnego dnia z ciężkimi worami udaliśmy się w drogę powrotną. Panowie rozłożyli zawartość Romkowego plecaka pomiędzy siebie. Jego właściciel czuł się niestety coraz gorzej. Dopiero w Polsce okazało się, że Romek już zdobywając Fiszt przechodził pierwsze stadium odry. A wysiłek i wysokość nie były w tym przypadku najlepszymi lekarstwami. Na polanie skąd zaczęliśmy nasz marsz 8 dni temu czekał już na nas wiezdiechod, którym dojechalismy do Guzaripla. Na dole wiosna w pełnej krasie i już cywilizacja. Dojechaliśmy do centrum wioski. Tu mieszkał lekarz. Szczęśliwie się złożyło, że naprzeciwko był sklep z rzeczami różnymi. Podczas gdy Romek z Iwanem poszli do wracza, my "napadliśmy" na sklep wynosząc kilka słoików soku pomidorowego i gruszkowego - z resztek jedzenia urządziliśmy ucztę na trawie. Czekając na autobus napychaliśmy brzuchy.

Nie wszyscy wierzyli w przyjazd autobusu. Po dwóch godzinach zaniepokojeni Iwan i Walera znający tutejsze realia zapakowali nas do wiezdiechodu i wyjechaliśmy na spotkanie oczekiwanego środka transportu.

Podróż tą machiną w upalny dzień po zakurzonych drogach to ciekawe przeżycie. Na początku jazdy żądni widoków jechalismy z odkrytą plandeką. Było ekstra, jednak po pewnym czasie miejsca przy klapie stawały się coraz mniej atrakcyjne, a siedzący tam ludzie bardziej przypominali górników po kilkudniowej pracy niż turystów. Po drodze spotkaliśmy nasz autobus, więc warunki znacznie się polepszyły. Wieczorem dotarliśmy do hotelu w Krasnodarze. Upragniona kąpiel. Niestety - bar nieczynny, a piwo jest nie w skrzynkach, a w dużych słojach. Planowana wielka biba na zakończenie nie wypala - wszyscy ze zmęczenia zasypiają na stojąco.

Rano Iwan odwozi nas na lotnisko. Okazało się, że żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć (sobota - wczesny ranek), więc on całą noc remontował swój zepsuty samochód, żeby to zrobić. Pożegnalny uścisk ręki, podziękowania, wymiana adresów, odprawa i kierunek Moskwa. Tam MacDonald's, Dworzec Białoruski i "Polonezem" do domu.

* * *

Fiszt to już wspomnienie - wszystkie przygotowania, wyjazdy kondycyjnie zostały uwieńczone sukcesem. Patrząc z perspektywy był to jeden z najwspanialszych dotychczasowych wyjazdów. Wspaniale dobrana ekipa, rewelacyjna organizacja ze strony Krasnodarskiego Klubu Alpinistów i Skałołazów. Ze szczegółów organizacyjnych warto dodać, że polskim kierownikiem wyprawy był Roman "Łaskawca" Karpiuk, wyjazd doszedł do skutku dzięki staraniom i znajomościom Andrzeja Karpiuka, a w skład wspaniałej ekipy wchodzili: Romek Karpiuk i jego brat Andrzej, bracia Piotr i Paweł Dewiszkowie, Paweł Janyst, Bożena Mazur, Rysiek Nakonieczny, Misiek Domeradzki, Tomek "Lelo" Lelonkiewicz, niżej podpisana oraz alpinista radziecki Iwan Aristow i Walera. Im wszystkim chciałabym zadedykować te wspomnienia.