- Do do...mu wró...cimy w piecu napa...limy... - śpiew co chwila przerywany jest potężnym wstrząsem na tyle autobusu. Asfaltówka z Ułan Bator dawno się już skończyła, teraz jedziemy wyboistym stepem obok niedawno wybudowanej drogi, którą trzeba oszczędzać. Siedzący koło nas pasterze mongolscy ubrani w tradycyjne stroje - delie i dżinsy wracają ze stolicy do swoich jurt. Wspólnie podskakujemy na pustych beczkach po kumysie i workach pełnych mąki, którymi zapchany jest cały autobus. Mimo, że nie znamy mongolskiego, a nasi towarzysze podróży jedynie parę słów po rosyjsku, jakoś dogadujemy się. Kumys, napój w końcu alkoholowy, i wspólne śpiewy ułatwiają porozumienie. a odkąd pierwszy napotkany Mongoł usłyszawszy, że jesteśmy z Polski, bezbłędnie skojarzył: "Czietyrie tankisty i sabaka", od tytułowej piosenki rozpoczynamy bratanie się. Tak mijają kilometry.

Za oknami na stepie obok pasących się stad koni i wielbłądów pojawia się długi, biały mur naszpikowany wieżyczkami. Wśród pasażerów poruszenie. Dowiadujemy się, ze to święte miejsce, klasztor buddyjski założony przez Czyngis-chana w miejscowości Charchorin. Zza rzędu suburganów, czyli stup wyłaniają się pagodowe dachy świątyń. Już zmierzcha, nie możemy się zatrzymać. Tymczasem trwa dyskusja w niezrozumiałym języku i nasi rozmówcy stwierdzają w końcu: "Czyngis-chan, nie Budda".

Powtarzając sobie w myśli tak prostą formułę będziemy się tłuc pozostałe do końca podróży 90 kilometrów przez sześć godzin, podczas których obijanie się o podłogę i dach autobusu przerywane będzie jedynie na dolanie wody do chłodnicy.

Jak się potem dowiemy, rzeczywiście Czyngis-chan nie był buddystą i nie wybudował tych świątyń, lecz to zapewne już on, a z pewnością jego syn Ugedej postawił stolicę swego imperium w miejscu zwanym Karakorum, co po turecku znaczy "czarne piargi". Z dawnej świetności pozostał jedynie kamienny żółw stojący niegdyś u bram pałacu. Materiał kamienny posłużył bowiem do budowy najstarszego w Mongolii zespołu klasztornego - Erdeni Dzu. Ufundowany w XVI wieku przez potomka wielkiego chana - Abataja przez stulecia był perłą architektury i ważnym centrum buddyzmu tybetańskiego w tym teokratycznym kraju. Tutaj dzień i noc 10000 lamów śpiewało święte sutry, tu przechowywano i przepisywano starodawne teksty, szukano drogi do wyzwolenia.

Potem nadeszła rewolucja, która wyzwoliła ludzi ze światopoglądu fideistycznego i przy okazji zmiotła z powierzchni ziemi prawie wszystkie klasztory z mnichami. Lecz Erdeni Dzu częściowo zniszczone, pozostało.

W miejscu po zburzonych pawilonach wyrosła trawa, w pozostałych urządzono muzeum. A w Karakorum, czyli Charchorin postanowiono zbudować wzorcową socjalistyczną wieś. Towarzysze z bratnich krajów wywiercili studnie i wykopali kanały. Ale Mongoł jest człowiekiem wolnym i nie może żyć przywiązany do ziemi. Powoli zwycięża step.

Dwa tygodnie wędrówki po górach Changaj szybko minęły. W drodze powrotnej wykorzystujemy stary numer z "Czterema pancernymi" i kierowca specjalnie dla nas zatrzymuje się przed Erdeni Dzu. Niestety z powodu wakacji muzeum było zamknięte. Nie możemy zobaczyć wspaniałych złotych posągów, kolorowych tybetańskich ikon, straszliwych bóstw. Może innym razem, może w innym wcieleniu.

P.S. Wyprawa z 1993 roku. Uczestniczyli: Misiek, Tupta, Warino, Fazi i Ja.