To nasz drugi wyjazd na Daleki Wschód. Zeszłoroczna wyprawa była typowo turystyczna, natomiast tegoroczna bardziej naukowa i spędzona pracowicie, daleko od gór (co nie przystoi prawdziwym członkom SKG!).
Pomimo że znaliśmy trasę podróży, a tydzień w pociągu kolei transsyberyjskiej nie był już tak emocjonujący, to i tak ze względów poznawczych bardzo ciekawy. Mieliśmy okazję zobaczyć to co pominęliśmy w ubiegłym roku.

Po przebyciu Uralu, Syberii, Bajkału, Zabajkala, Chabarowskiego Kraju, dojechaliśmy do Kraju Primorskiego nad Morze Japońskie (9288 km od Moskwy). Powitał nas deszcz, nisko zawieszone chmury, 100% wilgotność powietrza przy temperaturze 24 stopni. Przez miesiąc usiłowaliśmy dostrzec choć kawałek niebieskiego koloru nieba, a o słońcu prawie że zapomnieliśmy. Trafiliśmy na okres tajfunów i pory deszczowej.

Celem mojego wyjazdu było zebranie materiałów o losach władywostockiej Polonii. Na ile czują się oni Polakami, dzięki komu i czemu przetrwała w nich świadomość przynależności narodowej i w czym się ona wyraża.

Rysiek oprócz udziału w prowadzonych przeze mnie badaniach, w tym wielogodzinnego ślęczenia w archiwach, pełnił wiele innych równie ciekawych i ważnych funkcji: towarzysza podróży; ochrony osobistej; tragarza; łowcy rozgwiazd, krabów i innych morskich żyjątek; wczasowicza; zjadacza moich i swoich obiadów.

Oprócz bardzo napiętego planu - archiwum, rozmowy, telefony, archiwum, rozmowy, telefony, archiwum.... oraz spotkania z życzliwymi, serdecznymi ludźmi, staraliśmy się zobaczyć i zwiedzić to, na co w zeszłym roku nie starczyło już czasu.

Kąpaliśmy się na Wyspie Popowa we wspaniałej zatoce, łowiąc rozgwiazdy, gwiazdki, kraby, gdzie już 10 metrów od brzegu zaczynał się bajkowy, podwodny świat. Byliśmy w Nachodce "na końcu świata", mieście jeszcze dalej położonym na wschód niż Władywostok. Tam mieliśmy okazję podszkolić się w zakładaniu zamków w drzwiach, co poprzedziliśmy złamaniem klucza w zamku przy niezaprzeczalnym udziale gospodarza. Popłynęliśmy na Półwysep Jankowskiego, nazwany imieniem Polaka, zesłańca z 1863 roku, który zapamiętamy z wieczornych polowań na kraby a potem uczt do późnej nocy, żmij grasujących wokoło namiotu i wspaniałej Zatoki Tabunnej, gdzie z uporem wypatrywaliśmy stada koni Przewalskiego. Łapaliśmy olbrzymie mandżurskie motyle - Machałony, oglądaliśmy drzewa korkowe, objadaliśmy się smażonymi łososiami, krabami i ośmiornicami.

Nasz powrót do Polski niespodziewanie przedłużył się o kolejne wrażenia. Przez 5 dni płynęliśmy Wołgą z Samary do Moskwy trzypiętrowym białym statkiem, razem z wczasowiczami, emerytami szukającymi możliwości taniego spędzenia wakacji, z Astrachania nad Morzem Kaspijskim do Moskwy, i z powrotem. Wieczorem mogliśmy posłuchać pieśni patriotycznych sprzed 50 lat, albo zabawić się w dyskotece na górnym pokładzie. Podziwialiśmy Wołgę - wielką, szeroką, nieporównywalną z rzekami w Polsce. Niesamowite zachody słońca, rozgwieżdżone niebo, mijane 12-metrowe śluzy i cerkiewki (już bliżej Moskwy). Po drodze zwiedziliśmy Ulianowsk - mekkę komunizmu, Kazań - stolicę Tatarstanu, Czeboksary - stolicę Czuwaszii, Gorki - stare kupieckie miasto, Jarosław - z mnóstwem starych cerkwii.

I teraz, już po powrocie mam wrażenie, że Władywostok, Nachodka, Ussuryjska tajga jest bardzo blisko i mogę tam wrócić w każdej chwili. Za moment zdaję sobie jednak sprawę, że prawdopodobnie nie wrócę tam już nigdy, nie zobaczę się ze wszystkimi poznanymi Polakami, których gościnnością, serdecznością i przyjęciem obydwoje byliśmy zażenowani i o których nigdy nie zapomnimy.