Drukuj

Rozważania poparte osobistym doświadczeniem

Po długich trudach, mękach i torturach przychodzi nareszcie ten dzień: koniec kursu! Każdy normalny człowiek, odznaczający się zdrowym spojrzeniem na życie, zakrzyknąłby, zacierając z radości ręce: "Nigdy więcej chodzenia po nocy! Nie trzeba już będzie prowadzić! Precz z błotem, bacówkami i proteiną!". Po czym człowiek ów z westchnieniem ulgi pozbyłby się wszelkich alpinusów, mellosów, janysportów i innych tym podobnych paskudztw zakupionych w wiadomym sklepie pod hipnotycznym wpływem wiadomej osoby sprawującej swe niecne praktyki pod przykrywką (cha! cha! cha! - kto by się na to nabrał?!) wykładu dla kursantów! Odzyskawszy w ten sposób niezależność i równowagę, człowiek rozsądny spakowałby się czym prędzej w walizkę i z kapeluszem słomkowym na głowie oraz lodówką turystyczną w ręce czmychnąłby przy pierwszej lepszej okazji nad morze, by tam w promieniach słońca, na ciepłym piaseczku...

Taaak... Takie postępowanie wydaje się być najbardziej zgodne z logiką, zdrowym rozsądkiem, ludzką naturą i przyzwoitością. I nie ma wątpliwości, że wszyscy byśmy już na tych leżaczkach czy piaseczku wspominali to, co było jak zły sen, a klub nasz miły stałby się jeszcze milszy po zmianie nazwy na SKP (Studencki Klub Plażowiczów), względnie na SKW (Studencki Klub Wczasowy), gdyby nie... Właśnie! Tu dochodzimy do sedna sprawy: w trakcie kursu jego uczestnicy przechodzą gruntowne pranie mózgu, a ciężkie przeżycia, jakim są poddawani, odciskają piętno na ich wrażliwej psychice - tak, że już nigdy nie będzie im dane odzyskać owego spokoju ducha i właściwego spojrzenia na rzeczywistość, z jakimi zjawili się niegdyś - ku swojej zgubie - w tak przecież niegroźnie wyglądającym lokalu przy ulicy Stawki. A gdy się raz zjawili - odwrotu nie ma. Machina zniewalania umysłów ruszyła. I tak w ciągu niespełna roku zmienia się porządnych, dobrze zapowiadających się na przyszłość młodych ludzi w ogarniętych maniactwem, spaczonych i nieprzydatnych społecznie masochistów.

I znów nadchodzi październik.. Szaleni ci ludzie pojawiają się wtedy w rzeczonym lokalu przy ulicy Stawki, a ich zachowanie świadczy aż nadto o prawdziwości powyższych rozważań. Nie patrzą oni bowiem ze smutkiem ani współczuciem na świeży narybek (czyli nowych kursantów), nie płaczą nad ich losem, nie próbują ich przestrzec. Nie! Oni - o zgrozo - im zazdroszczą! Przychodzą - choć nikt im nie karze - co środę i wyczekują pod drzwiami nie wiadomo na co, wspominając z rozrzewnieniem (!?!), jak to było na poprzednim kursie, dwa kursy temu, trzy kursy temu...

A w listopadzie szaleństwo ogarnia ich już całkowicie. Dzieją się wtedy rzeczy niepojęte, jedne z tych, o których nie śniło się filozofom: wielu domaga się mianowicie, aby brać ich na kursówki, I najczęściej się ich bierze, bo nikt nie ośmieliłby się sprzeciwić komuś tak nieobliczalnemu, jak były kursant.

Taki człowiek, który z własnej, nieprzymuszonej woli jedzie gdzieś z kursem, to właśnie walet.

A jak mu jest na kursówce? W pociągu i w dzień wspaniale: kursanci myślą o wszystkim, nic nie trzeba robić, można bez przeszkód delektować się górami. Żyć, nie umierać! Kryzys przychodzi w nocy. Do bacówki daleko, a kursant prowadzi w nieznanym kierunku, zimno, w butach chlupie, oczy się zamykają, nogi plączą i znów te halucynacje... Ohyda! Walet zaczyna sobie złorzeczyć. Co go opętało? Przecież nie musiał jechać! Jak mógł zapomnieć? Już nigdy więcej! To tylko chwilowy przebłysk świadomości. Waleci mają krótką pamięć. I już za dwa tygodnie radośnie biegną na dworzec, by znów jechać na kursówkę.