TAJNE/POUFNE

Jak wiele osób zauważyło, wielu instruktorów SKG podczas licznych postojów wyciąga notesiki i coś w nich skrobie. Często zastanawialiśmy się, co też mogą oni tam wypisywać Dziwnym trafem wpadł w nasze ręce jeden z tajemnych zeszycików, podpisany inicjałami M.N. Oto, co w nim znaleźliśmy

Gorce, 8 lutego godz. 23:00. Stoję na rozświetlonej gwiazdami śnieżnej polanie. Właśnie doszliśmy do grzbietu. Wokół mnie gromadka kursantów z zapałem (?) spogląda w mapy. Ostatnie dwie godziny podchodziliśmy bliżej niezidentyfikowanymi jarami. Podchodzenie do góry i szukanie grzbietu - to dobry sposób na zorientowanie się, gdzie jesteśmy. Szkoda, że tym razem podchodziliśmy w przeciwnym kierunku niż miejsce, do którego chcemy dojść. Grzbietem biegnie wydeptana ścieżka. Właściwie nie powinno być wątpliwości ze zorientowaniem się gdzie jesteśmy, ale patrząc na zatopione w mapach nosy postanawiam nie sprawdzać. Jak się okaże, że nie wiedzą gdzie jesteśmy, to stracimy kolejne minuty na wyjaśnianie. Lepiej poczekam na decyzję prowadzącego - dam czas tym, którzy potrafią docenić urok gorczańskiej lutowej nocy.

Ruszamy. Zaczynamy podchodzić do ciemnego konturu lasu. Pod lasem ścieżka rozdziela się. Zgodnie z mapą szlak prowadzi do głównego grzbietu, w prawo natomiast prowadzi jak sądzę wyjątkowo atrakcyjny dla naszych planów noclegowych trawers. Ciekawe, co zrobi prowadzący? Gładko ominął rozgałęzienie i wybrał szlak. A niech to! Trzymanie się szlaku przedłuży chodzenie o jakieś dwie godziny, a znalezienie bacówki od grzbietu jest bardzo trudne, trawers natomiast wydaje się łączyć główny grzbiet z drogą, na której stoimy z ominięciem dwu wierzchołków i wyprowadzać w okolicę bacówek. Przyglądam się kursantom. Nikt nie podziela moich wątpliwości. Dla nich szlak jest wybawieniem. Miny pewniejsze niż pięć minut temu, gdy byliśmy na ścieżce, nie wiedząc, że to szlak. Widocznie w tej chwili dwie godziny podchodzenia wydają im się niewiele warte w porównaniu z rozterkami chodzenia bez szlaku. Prowadzący nie ma kłopotu z poderwaniem grupy do marszu. Idę do góry - no cóż przecież przyjechałem tu żeby sobie pochodzić... może będzie czekolada albo coś dobrego.

Na podejściu zaczyna trochę wiać. Na głównym grzbiecie zaczynamy szukać bacówki, tzn. prowadzący szuka a reszta stoi na szlaku. Robi się zimno. Byłem tu ze dwa razy i dość dobrze pamiętam okolicę. Jest o wiele za wcześnie na szukanie bacówki. Na szczęście postoje nie są zbyt długie, ale biorąc pod uwagę nasze zabawy w pociągu poprzedniej nocy, każdy postój należałoby liczyć podwójnie i ograniczać do minimum. Wreszcie decyzja - schodzimy ze szlaku. Uff... wybrał idealnie. Za 20 minut powinniśmy być na miejscu. Robię wszystko, żeby utwierdzić prowadzącego w przekonaniu, że jest na dobrej drodze. Mimo to zatrzymujemy się 15 metrów od skraju polany, na której jest bacówka. Prowadzący długo ogląda mapę. Czekam. Jak zawróci, to chyba przejmę prowadzenie. A jednak rusza w dobrą stronę. No... jeszcze raz się udało.

Godzina 3:00. Stoimy na progu bacówki i co dalej? Z grupy słyszę tylko pojedyncze słowa: nocleg, nareszcie, śpiwór, spać, koniec. Zaniepokojony sytuacją, pytam o ciepły posiłek. Brak odpowiedzi. Taki spadek sił po przyjściu do bacówki przeżyłem wiele razy i wiem, że to chwilowe, ale tym razem objawiło się coś nowego. W odpowiedzi na moje insynuacje kulinarne głos z grupy wyraził pogląd na temat, gdzie Pikuś ma jedzenie. Postanawiam nie zadzierać z Pikusiem. Decyduję, że kto chce coś zjeść, musi iść po opał, reszta może iść spać, byle nie utrudniało to dostępu do ogniska. Szybko wychodzę po drewno, może Pikuś da się ułagodzić. Na szczęście udaje mi się wyciągnąć większość po opał. O 5:00 po smakowitym obiadku i herbatce czas na sen. Jestem zbyt zmęczony, żeby czekać aż się wszyscy ułożą. Zajmie to pewnie z godzinę, a w dodatku przy ognisku po posiłku wraca chęć do życia i zabawy, wspólnie przeżyte przed kilku godzinami trudne chwile dają temat do rozmów i wspomnień. Decyduję się spać pod chmurką. Z przyniesionej przez kogoś zielonej choinki obcinam cienkie gałęzie. Na wschodnim stoku znajduję płytkie zagłębienie, w którym układam materac z gałęzi, płachtę NRC, karimatę. Plecakiem zabezpieczam się przed zsuwaniem. Z bacówki dochodzą odgłosy zabawy. A więc jednak potraktowali przebyte trudności pozytywnie. To dobrze. Negatywne podejście do wysiłku spowodowałoby, że obóz straciłby sens, a przecież tylko w terenie można nauczyć się orientacji, decydowania o wyborze trasy itd. Z zasuniętego śpiwora oglądam gwiazdy. Wielka fala światła przesuwa się bez początku i końca. Efekt niewyspania, zdjęcia zadymionych okularów, a może to już sen?

II

Zwykle staram się nie wtrącać do prowadzenia, zwłaszcza gdy ktoś ma wizję, co robić dalej. Gdy zatrzymuję grupę bez wyraźnego powodu, kursanci przyglądają się sobie niepewnie. Zapewne wczorajsza zabawa w gotowanie menażki wody na czas powoduje przypuszczenie powtórki. Jednej z kursantek polecam usiąść na plecaku. Zadanie wydaje się proste: opatrzyć złamaną nogę i zorganizować transport chorej. Bandażowanie wypada całkiem sprawnie. Następuje etap drugi - wzywania pomocy. O zgrozo!... z lasu wyjeżdża zaprzęg konny. Szybko uściślam, że tego nie było w planach i musimy poradzić sobie sami. Miny zawiedzione - wizja konnego transportu powoli mija nas bokiem.

Po godzinie przy chorej powstaje misterny szkielet noszy. Obok znalazły się już kwiatki i krzyż. Nosze zbudowane są z dwu tyczek podłużnych i dwu poprzecznych, przy czym chorego ma podtrzymywać kilka sznurków. Nasza chora wygląda na zadowoloną: będzie dalej znoszona, zabiorą jej plecak... O naiwności! Pierwsza próba podniesienia spowodowała złamanie się suchych tyczek, z których składały się nosze. Ze śmiechu boli mnie brzuch. Śmieją się wszyscy z wyjątkiem chorej... może coś jej się stało?

Szkielet następnych noszy przypomina porządną drabinę. Nie zazdroszczę chorej. Poprzeczne wzmocnienia ułożono na wzdłużnych tak, że opieranie się na nich musi być koszmarne. To chyba tłumaczy, dlaczego przestała być tak wesoła jak na początku. Prowadzący co chwila przygląda mi się, pytającym wzrokiem domaga się polecenia, żeby iść już dalej. Jestem jednak ciekaw, jak daleko udałoby się przenieść chorą. No cóż... drugie nosze wytrzymały około 25 metrów. W międzyczasie na szlaku pojawiła się para turystów. Udając brak zainteresowania usiedli na plecakach traktując nasze działania jak kino. Za chwilę na szlaku pojawiła się większa grupa turystów, którzy zaproponowali pomoc w transporcie i nie wiedzieć czemu nie chcieli uwierzyć w nasze pozorowane manewry. Ogólne zaniepokojenie konkurencyjnej grupy wzmogło zwłaszcza gromkie wzywanie pomocy przez naszą chorą. Gdy spytali: "Czy w śpiworze jest blondynka?", zacząłem nabierać podejrzeń, że chcą odbić naszą chorą, która zresztą nie przestawała wzywać pomocy.

Pośpiesznie owinąłem chorą anorakiem tak, żeby nam się nie wymknęła. Przewlokłem kij pod suwakiem anoraka i śpiwora w ten sposób, że niesiony zawieszony był na jednej poprzeczce. Zadowolony z siebie poleciłem wypróbowanie tego najprostszego chyba sposobu transportu. Zejście trwało tylko minutę. Po kilkunastu krokach niosący z przodu nosze pośliznął się na błocie i w klasyczny sposób wywinął kozła, pociągając za sobą nosze z chorym. Widok był to nieoczekiwany i niezwykły. Część obserwowała rozwój wypadków, leżąc na ziemi i wydając dziwne charczące dźwięki - pewnie robili to na znak solidarności z chorym. Uznając solidność materiałów, jakie przygotowano na budowę następnych noszy oraz wielość wariantów transportu chorego, jakie opracowano podczas trzech godzin prób stwierdziłem, że zadanie zostało wykonane. Na dowód, że ratowana przeżyła udzielanie pomocy, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z chorą. Kończąc manewry sanitarne odniosłem jednak wrażenie pewnego zaniepokojenia w grupie - kolejna próba dobiegła końca, ale co jeszcze może wymyślić nasłany przez SKG instruktor ku pognębieniu kursantów?