Jarosław Smulski


Poranne czuwanie - godzina piąta; za oknem przesuwają się rozmazane plamy - ciepłe, pomarańczowo-żółtawe. Wschód słońca nad stepem; szaro-bajkowe zarośla spowite mgłą. Podzieliliśmy się na warty (strzeżonego Pan Bóg strzeże), losowanie - pierwsza warta Wojtek, druga, najgorsza - Grzesiek, trzecia moja (od godziny 430 do czasu bliżej nieokreślonego.

To wyjątek z dziennika podróży wyprawy, która zrodziła się w głowie Grześka Malewicza, ale jako swoista mutacja ruszyła dwa tygodnie po jego wyjeździe. Trzyosobowa, wypróbowana obsada - Grzesiek Sieczak, Wojtek Kowalewski i ja. Wyjechaliśmy w słoneczną niedzielę (26.07.1998 r.) z Warszawy, aby koło godziny ósmej następnego dnia rozsiąść się pod pomnikiem Gorkiego w Moskwie.
Pociąg do Akmoły (zwanej także Astaną), od lipca nowej stolicy Kazachstanu, wyjeżdża z Dworca Kazańskiego o godzinie 2135. Po dniu spędzonym na walce o bilety i zwiedzaniu centrum Moskwy (więcej w tak krótkim czasie się nie da), należy nam się odpoczynek.

Pociąg przypomina jakiś mały obóz zagłady, gdzie formą tortury jest ciepło, duchota i nuda. Od wewnątrz to wrażenie jeszcze się wzmaga przez tłok, brak prywatności, no i te prycze. Idąc do samowarka (wspaniałe urządzenie), trzeba minąć galerię bezwładnych nóg i stóp śpiących. Śpiączka jest zresztą najpopularniejszą chorobą trapiącą wagon-blok nr 6.
Za oknem - te same lasy, pola słoneczników, rachityczne zboże, drewniane wsie i miasta widma; można uwierzyć, że poruszamy się po ogromnym okręgu i jest to nasze dziesiąte a może dwudzieste okrążenie.

Po 58 godzinach jazdy: Akmoła. Miasto jakby żywcem przeniesione z jakiegoś afrykańskiego państwa, w którym wpływy przejął Kraj Rad. Po pustych, szerokich ulicach mocny, pustynny wiatr niesie tumany kurzu i piasku. Przed nami następne 28 godzin podróży pociągiem (nie robi to już na nas wrażenia).

Początkowo było tylko miejsce na nasze bagaże, później dało się także usiąść, a w Karagandzie mamy dostać leżanki. Za 28 godzin będziemy w Ałma-Acie.

Ponieważ przyjechaliśmy późnym wieczorem i to na dodatek w piątek, nie mieliśmy szans zarejestrować się w OVIR-rze. W sobotę wyskoczyliśmy w góry, doskonale widoczne z miasta.

Euforia, jesteśmy na przełęczy (3163 m n.p.m.). Widoki niesamowite - tak można opisać mój brak słów. Jest prześliczna pogoda, można się uczyć rozpoznawać chmury, pachnie dziką cebulą (to jeśli chodzi o inne zmysły) i słychać gdzieś wysoko szum wiatru.

Po powrocie do Ałma-Aty, udanej rejestracji i zdobyciu map (firma kartograficzna prowadzona przez Polaka), planujemy główną część wyprawy. Chcemy górami przejść z Ałm-Aty nad jezioro Issyk-kul. Wiemy już bowiem, że potrzebujemy wiz, aby wkroczyć do Kirgizji.

Siedzimy w namiocie na grzbiecie, który schodzi do miejsca połączenia potoku Kiol Ałmaty z duża górską rzeką Czong-Kemin (około 3100 m. n.p.m.). Dopadła nas burza, gradobicie i takie tam jeszcze inne numery. Wszystko jest mokre, na szczęście już się wypogodziło, nie pada. Grześka nie ma - ubrał się w mokre rzeczy i przechadza się, aby wyschły - oryginalny sposób.

W ciągu pięciu dni przeszliśmy potężne grzbiety poboczne Tien-szanu - Zailijskij Ałatau i Kungej Ałatau. Po to tylko, aby zobaczyć jezioro Issyk-kul, które bez wątpienia należy do cudów świata. Przywitało nas ono wręcz nieziemskim widokiem. Z mgły wyłoniło się jezioro, na które patrzyliśmy z wysoka, ale które zlewało się z niebem.
Za nami zostały dni spędzone w scenerii cyrków lodowcowych, olbrzymich lodowców, stromych turni i moren dennych zasłanych rumoszem. Dni spędzone na takich przeżyciach:

Powtórka z wczorajszego dnia - znowu ulewa. Jesteśmy w dolinie Czong-Kemin, przy jednym z bezimiennych dopływów. Jest to lodowcowy potok, jak na razie nie do sforsowania. Moja próba skończyła się tym, że w najgłębszym miejscu porwał mnie nurt i popłynąłem sobie w rozpaczliwym stylu jakieś 15 metrów. Wynik - w rozpoczynającej się ulewie wypełzłem na brzeg kompletnie przemoczony, poobijany i podrapany (siła takiego, wydawałoby się niepozornego potoku jest wręcz niesamowita).

Po powrocie do Biszkeku (trzy godziny w "Wołdze"), odpoczynek, szaszłykowo-szampańske uczty i wreszcie wyjazd do Moskwy - 72 godziny w pudełku. Wracamy przez pustynię Kyzył-Kum, przejeżdżamy przez teren Bajkonuru, mijamy okolicę jeziora Aralskiego (niestety cofnęło się tak daleko, że jest niewidoczne). Zbliżamy się do domu...

Już w Europie... Przejechaliśmy przez mosty na rzece Ural, za nami Orenburg. Nie wiem dlaczego, ale powoli czujemy się jak w domu. Może dlatego, że za oknem jest już las a nie step.

18 sierpnia przekraczamy granicę polsko-białoruską.

Udało się. Udało się bez przeszkód przekroczyć granicę, na której, jako na jedynej, stawiają pieczątki. Udało się - oby nie zapeszyć - udało się nam szczęśliwie przebyć tę wyprawę, bez wątpienia najciekawszą, egzotyczną i w sumie po prostu szczęśliwą.