Monika Natkowska

KAJAKOWY SPŁYW


Po pierwsze i najważniejsze - najważniejszy jest cel; a cel był oczywisty - dobra zabawa. Dokąd zatem ludzie z SKG mogą się udać w tym celu? Oczywiście - nad wodę: żeby było mokro inaczej; żeby pogoda była jak drut; żeby poleżeć na ziemi dłużej niźli litościwe 15 minut prowadzącego i tak dalej i tak dalej. Jak nietrudno się domyśleć każdy z nas służył w razie potrzeby własnymi celami i celikami, które bądź to były witane z entuzjazmem bądź to wybijane skutecznie delikwentowi z głowy.

Jako że określenie "jedziemy na Mazury" wydało nam się po iluś tam rozmowach jakieś mało precyzyjne, przeto bez sprzeciwu przystałyśmy na propozycję Miśka, iż spłyniemy Krutynią; niewątpliwie za przychylnym rozpatrzeniem wniosku naszego kolegi - oprócz zapewnień w stylu: "słyszałem, że..." - przemawiała uroczyście złożona deklaracja, iż on to podejmuje się przeprowadzić rozmowę telefoniczną z pracownikiem stanicy w celu zarezerwowania sprzętu pływającego czyli kajaków.

Po przezwyciężeniu wszelkich trudności natury osobistej i obiektywnej stawiliśmy się ostatecznie 8 lipca w liczbie sześciu osób (dwie Joanny, Magda, Ula, Misiek i ja) na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia. Prognoza pogody jak i ona sama (deszcz, deszcz, deszcz...) nie zrobiły na nas większego wrażenia, czego namacalnym dowodem jest typowo letnia torebka wydziergana na szydełku przez Ulę na trasie Warszawa - Sorkwity.

Zaznaczyć skromnie wypada, iż wybór terminu wyjazdu okazał się iście mistrzowskim posunięciem. Primo - potencjalny deszcz odstraszył potencjalnych turystów; secundo - potencjalny deszcz wystąpił w szczątkowej formie; tertio - w niemalże nie zakłócanej ciszy mogliśmy łapać hebanik (w zajęciu tym przeszkadzały niestety m.in. nachalne, syczące ptaszyska zwane powszechnie łabędziami).

Te piękne okoliczności przyrody nie umywają się oczywiście do towarzystwa, w skład którego wchodziło pięć dziewczyn i jeden Misiek. O tym jaki to z Miśka szczęściarz teoretycznie pisać nie trzeba. W praktyce wspomnieć nie zawadzi, chociażby ku frustracji co poniektórych panów. Jasną sprawą przeto jest, iż Miśkowa lambda* była rekordowa i do dnia dzisiejszego nie pobita. Oczywistością również pozostaje fakt, że chłopakowi nie brakowało okazji do wykazania się uczynnością, grzecznością - jednym słowem pozytywną inicjatywą. Koleżanki natomiast ze swej strony odwdzięczały się edukowaniem Rodzynka w takich podstawowych dziedzinach jak piling, lifting, depilacja itp..

Od czasu do czasu skrzywienie skgiewowskie dawało niestety znać o sobie i tak na przykład: dziwnym zrządzeniem losu nasze namioty regularnie stawały z dala od wszelkich cywilizacji, a my okrążywszy postawiony w ogniu kociołek (pięknie odrestaurowany przez konserwatora zabytków w osobie Joanny) mieszaliśmy w nim znajdowanymi w pobliżu patykami. Innym z kolei niezdrowym objawem była grupowa tęsknota za dźwiganiem czegokolwiek. W praktyce sprowadzało się to do odrzucania kuszących ofert przydrożnych nosikajaków i przenoszenia sprzętu wodnego (na drugą stronę tamy) we własnych rękach.

Z nowopowstałych tradycji warte odnotowania są, moim zdaniem, przynajmniej dwie. Pierwszą z nich był udoskonalany, a więc niemalże perfekcyjny, dwuodsłonowy system losowania: losowanie "poranne" rozstrzygające kto z kim i w jakim kajaku popłynie oraz losowanie wieczorne przesądzające kto z kim i w jakim namiocie będzie spał. Drugim natomiast zwyczajem stało się cowieczorne przyrządzanie pewnego specyfiku z goździków, cynamonu, miodu i czegoś jeszcze. Smaku opisać się niestety nie da; trzeba go po prostu spróbować.

I dla tego wszystkiego opisanego i nieopisanego należy się wybrać koniecznie nad wodę w wakacje 2001; do czego gorąco zachęcam w imieniu koleżanek i kolegi.

*dla niewtajemniczonych: skgiewowski wskaźnik stosunku płci do płci np. dziewczyn do chłopaków, chłopaków do dziewczyn