Anna Nowakowska

W sercu Pirenejów

Kiedy wyjeżdżałyśmy z Polski nic nie wskazywało na to, że będzie to udana wyprawa. Nad Warszawą zawisła olbrzymia, czarna chmura i zerwała się straszna burza. Czekając na autobus bałyśmy się, że przystanek rozpadnie się na kawałki, taki padał grad. Zrobiło się tak ciemno, że kierowca w letnie popołudnie musiał włączyć światła. Stwierdziłyśmy jednak, że to dobry znak i nic naszej dwuosobowej ekipy, tzn. mnie i Kasi, nie powstrzyma. Pierwszym celem naszej wyprawy była Andorra, malutkie państewko, o którym niektórzy mówią: Serce Pirenejów.

Podróż odbyła się bez większych komplikacji. Najpierw stylowy Wiedeń, piękny Strasbourg, potem Perpignan. W małej francuskiej miejscowości Villefranche-de-Conflent czekała na nas niespodzianka. Otóż dalszą podróż miałyśmy kontynuować tzw. żółtym pociągiem - kolejką, która wyglądała mało profesjonalnie, wlokła się, a faktycznie była w kolorze bahama. Nagrodą za tę kilkugodzinną jazdę były jednak wspaniałe górskie widoki. Z tego zachwytu, biegając od okna do okna, robiłyśmy mnóstwo zdjęć. Ku naszej uciesze kilku Francuzów próbowało z nami rozmawiać po rosyjsku, po tym jak zobaczyli Zenita w naszych rękach.

Andorra

Z żółtą kolejką pożegnałyśmy się w Carol. Przesiadłyśmy się w autobus, którym miałyśmy dotrzeć do stolicy Andorry (w tym państwie nie ma linii kolejowych). Byłyśmy jedynymi pasażerami w pojeździe prowadzonym przez starego Hiszpana. Po drodze znów wspaniałe widoki, mnóstwo serpentyn, a na wysokości 2075 m n.p.m. niespodzianka - Pas de la Casa - najwyżej położony jarmark w Europie. Jakiż ogrom sprzedających i kupujących, sklepów i samochodów, ludzi biegających po ulicach z dziećmi, psami i pakunkami. A przy tym prawie 40oC ciepła. Powoli zaczęłyśmy rozumieć co to znaczy, że Andorra jest krajem bezcłowym. Zewsząd było słychać angielski, francuski, hiszpański i kataloński - prawdziwa wieża Babel. Zresztą kataloński i hiszpański są językami urzędowymi w tym kraju, będącym księstwem podzielonym na 67 parafii, z republikańską autonomią, pod zwierzchnictwem Francji i biskupa hiszpańskiego miasta Seo de Urgel.

Usiadłyśmy na chodniku i zaczęłyśmy studiować mapę. Zmęczone i niewyspane zwróciłyśmy uwagę starszego pana z psem. Sympatyczny Francuz postanowił nam pomóc. Tym razem zostałyśmy wzięte za Angielki. Drogę na camping opisał nam równocześnie po angielsku, francusku i hiszpańsku, wtrącając oczywiście parę katalońskich słów.

Dla nas to nie był jeszcze koniec dnia. Postanowiłyśmy zwiedzić tutejsze Stare Miasto i niezwykły parlament. Ku naszemu zdziwieniu starówka okazała się całkowicie wyludniona. Wąskie uliczki, kamienne schodki, małe fontanny w mrocznych zakamarkach, urzekający kościółek z kamienna wieżą. Było przepięknie. Niedaleko zaś dumnie stał tutejszy kamienny parlament - Casa de la Vell pochodzący z XVI w. W jednym z jego pomieszczeń obraduje obecnie Rada Generalna, w drugim tutejszy sąd, w podziemiach zaś znajduje się więzienie. Wszystko w jednym, co za oryginalność.

W górach

Kolejnego dnia opuściłyśmy stolicę postanawiając zwiedzić parafię Ordino. Tuż za granicami stołecznego miasta ukazał się nam inny świat. Mnóstwo zieleni, cisza, spokój, przepiękne góry, ludzie wydawali się bardziej serdeczni. W miejscowościach Ordino i La Cortimeda mogłyśmy zobaczyć prześliczne romańskie kościółki pochodzące z XII w., a także kamienne mosty, których w Andorrze jest bardzo wiele. Na noc zatrzymaliśmy się w Llorts, małej wiosce będącej świetnym miejscem wypadowym w góry. Tutaj obowiązywał już inny typ turysty. Większość dźwigała nie torby pełne zakupów, lecz duże plecaki. Dzięki sprzyjającej pogodzie zdobyłyśmy Pic de los Fontes (2748 m n.p.m.), zobaczyłyśmy cudowne wysokogórskie jeziora Estanys de l'Angonella. Jeden z etapów naszej górskiej wycieczki był międzynarodowy. Przyłączyło się do nas bowiem dwóch Hiszpanów i Włoch, bardzo zdziwionych, że dwie dziewczyny chodzą same po górach i w dodatku mają lepsze tempo od nich.

Kolejnego dnia zamierzałyśmy wejść na najwyższy szczyt andorrskich Pirenejów - Pic de Coma Pedrosa (2942 m), ale niestety załamała się pogoda. Nad rankiem zerwał się tak silny wiatr, że o mało nie porwał naszego namiotu. W ciągu paru minut spakowałyśmy się i tuż przed ogromną ulewą wsiadłyśmy w autobus. Z Andorry wyjeżdżałyśmy z pewnym niedosytem. Może tu jeszcze wrócimy? (Każdy Wieloryb/Pączuszek tak mówi - przyp. red.) To był koniec pierwszego etapu naszych iberyjskich wojaży. Czekała na nas jeszcze gorąca Hiszpania i urokliwa Portugalia...