Kilka lat temu skończyłem studia. Czułem, że w czasie ich trwania pewne rzeczy mi umknęły. Znajome osoby, wyjazdy, spotkania odgrywały dużą rolę w moim życiu, lecz stanowiły również ograniczenie. Męczyły mnie, tłamsiły, deptały. Powodowały, że poszukiwałem wyzwolenia z ich więzów. Próbowałem nadrobić stracone etapy. Spełnić marzenia.

Pierwsza próba jeszcze w trakcie studiów nie powiodła się. Pierwsza wizyta na wykładzie kursowym w SKPB zakończyła się chorobą - atakiem wyrostka robaczkowego. Przepadł pierwszy wyjazd, parę środowych spotkań. Zrezygnowałem.

Przez ten rok dużo wędrowałem po naszych górach. Przyszło lato i konieczność wykorzystania w pełni ostatnich, być może tak długich, wakacji. Wybór padł na Czarnohorę. Ostatnie przygotowania, ostatnie zakupy. Wizyta w Pakerze, jeszcze na ulicy Twardej. Krzyś Skrocki opowiedział nam o Ukrainie, o klubie, o kursie. Plakaty już w lipcu były rozwieszone.

Spędziliśmy kilkanaście wspaniałych dni w Beskidach Ukraińskich. Próbowaliśmy wędrować bez szlaków, bez schronisk. Tylko przy pomocy kompasu, mapy i przewodnika. Różnie to nam wychodziło, ale szczęśliwie docieraliśmy do celu.

Jeszcze kilka dni nad morzem i wakacje niespodziewanie skończyły się. Praca. Ale nie tak angażująca, aby zrezygnować z reszty. Pierwsze tygodnie zarabiania na życie były zupełnie nowym doświadczeniem. O klubie zapomniałem.

W połowie października Ewa przypomniała o kursie. Może byśmy się wybrali? - zaproponowała. Teraz wiem, że marzenia wymazałem z pamięci ze strachu. Bałem się, lęk zawładnął mną całkowicie. Udało się go jednak przełamać.

Nie pamiętam jaki był temat pierwszego wykładu. Może sprzęt turystyczny. Dużo młodzieży studenckiej z różnych uczelni, licealiści. Z drugiej strony instruktorzy, przewodnicy, klubowicze, często w podobnym wieku. Ale stali w tym czasie za murem, niedostępni, przynajmniej dla mnie.

Z manewrów niewiele sobie przypominam. Całkiem nieźle mi poszły, głównie z tego powodu, iż Andrzej, z którym byłem w parze, chodził po wyznaczonych trasach tydzień wcześniej.

Na wykładach byłem wszystkich. Latałem po bibliotekach, czytelniach, księgarniach. Chłonąłem wiedzę. Egzaminy zdałem bez problemów.

Kursówki. Niezapomniane wędrówki po posypanych puchem Beskidach. Pierwsze noclegi w bacówkach, samodzielne prowadzenie. Poznawanie nowych ludzi w ramach grup autorskich.

Niepisaną tradycją jest przygotowanie Wigilii klubowej przez kursantów. Tak też było i u nas. Spotykaliśmy się w akademiku na Żwirkach. Tworzylismy wspólnie program artystyczny. Wypadło nieźle. Kolędy przy zapalonych świecach. Śpiew z akompaniamentem gitar i fletu. Niezapomniane chwile.

Zimówka, wiosenne i letnie stopniowo wiązały nici w różnych kłębków. Pogłębiały relacje, integrowały ludzi.

Po kursie były wspólne wyjazdy, imprezy, spotkania. I wspólne plany. Tak narodził się Kaukaz ‘97. Zorganizowany głównie siłami naszego kursu. W trakcie kolejnych spotkań dołączali inni klubowicze. Zebrało się nas 22 osoby. Liczba ta stała się później dla nas magiczną. Spędzaliśmy razem wiele wspaniałych chwil, zdobyliśmy Elbrus, wypoczywaliśmy w Soczi, przepłynęliśmy statkiem Morze Czarne, zwiedziliśmy Turcję.

Co było później? Dwa lata temu pojechaliśmy do Ameryki Południowej. W tym roku odwiedziliśmy Azję Środkową. A w międzyczasie były wspólne beskidzkie wyjazdy, pokazy slajdów, spotkania. Nowi ludzie, nocne rozmowy i grzane wino. Fascynacje i rozczarowania. Radości i smutki. Ale jedno wiem na pewno - przyjaźń jeszcze długo będzie trwała. Zawsze.