Drukuj

Jak przez mgłę pamiętam z dzieciństwa odwiedziny u rodziny w świętokrzyskich Bielinach. Stawy po przeciwległej stronie szosy, w których wujek z zapałem łowił ryby, szybko z powrotem wypuszczane do zmąconej mułem wody. Pola rozścielone na łagodnie opadających grzbietach, widziane zza okien naszego maluszka mknącego dziurawą drogą wśród tych perełek - podkieleckich wsi, przypominające mi szachownice utkane niczym sweter na drutach mamy. Olbrzymie połacie truskawek, do których zbierania nigdy nie miałem serca, ale do ich chłonięcia - owszem. Różnej wielkości i odmian drzewka czereśniowe, do których zawsze wieczorem się zakradałem i próbowałem coraz wymyślniejszych urządzeń do zrywania ich owoców, bez wchodzenia na rozłożyste gałęzie. Krzaki czarnych i czerwonych porzeczek, słodkich i kwaśnych jednocześnie, rosnące tuż za płotem czereśniowego gaju. A to spiętrzenie wody na miniaturowym strumyczku, misternie wznoszone przez miejscowe dzieci, nazywane przez nie „naszym basenem"? I mecze piłki nożnej, z których zawsze wracałem z opuchniętymi kostkami i olbrzymimi siniakami, gdyż przecież jako „miastowy" nie mogłem odpuścić.

Znajdowałem się w sercu Gór Świętokrzyskich, niedocenianych przez wielu „pagórków", gdzie wielu zaczynało swoje turystyczne życie, ucząc się miłości i szacunku do gór. Polna droga, którą czasem pokonywałem na grzbiecie taty lub traktorem, kończyła się dla mnie w lesie, ale wiem teraz, że prowadziła dalej, wśród niemych świadków Puszczy Jodłowej, hen, hen daleko, może nawet na Łysicę. Gdzieś daleko majaczył maszt przekaźnikowy stacji na Świętym Krzyżu - pogańskiej Łysej Górze.

Ale najbardziej intrygowały mnie te pagórki wyrastające wokół gospodarstwa wujostwa, wydające mi się tak olbrzymie, wręcz niedostępne. I trzy krzyże (a może wtedy tylko jeden, nie pamiętam) na szczycie jednego z nich. Strzeliste niczym kielecki wieżowiec, w którym spędziłem większość dotychczasowego życia.

- Może pójdziemy z Marcinem do krzyży? - pewnego dnia ktoś rzucił pomysł. Nawet nie pamiętam, kto to powiedział. Zaniemówiłem z wrażenia. Nie pamiętam też drogi na szczyt. Utkwił mi tylko ich widok z dołu, ze wsi, i spojrzenie na szczycie, w górę, gdy stałem obok nich.

Minęło dwadzieścia kilka lat. Przez kilka dni świątecznego wypoczynku wałęsaliśmy się z moim bratem po przytulnych uliczkach kieleckiego centrum, wspinaliśmy się po krętych schodach na wieżę klasztoru na Karczówce, mknęliśmy do utraty tchu rowerami po odnowionych świętokrzyskich szosach. W wielkanocny poniedziałek pojechaliśmy w odwiedziny do rodziny. Nagle spojrzałem na krzyże. Były podobne do swoich krewniaków z podwarszawskich Palmir. Przypomniały mi się umglone obrazy z dzieciństwa. Wydobyły się na powierzchnię i zachęciły do działania.

- Skoczymy - postanowiłem. Tym razem drogę zakodowałem w pamięci. Najpierw wędrowała ścieżką, która nagle skończyła się gospodarską zagrodą i ujadaniem psów. Później wiodła przez strumyk, który pamiętałem z dzieciństwa i przez krzaczaste zarośla. Prowadziła między ornymi polami i bijącymi wiosenną zielenią łąkami. Przy kulminacji wzniesienia bawiła się w kotka i myszkę z dołami, a może resztkami wojennych okopów. Jeszcze kilka kroków i je zobaczyliśmy. Stały doniośle, wypięte ku błękitowi nieba. Ale wydawały się niższe niż poprzednio, jakby zapadłe głębiej w podłoże. Położyłem się przy nich. Z poziomu ziemi wyglądały inaczej. Jak wtedy.