Zimówka 

motto:

A jak Cię już dostanę,
To Cię utopię w Sanie.
Żebyś Ty wiedziała, hosadyna,
Żeś Ty moje kochanie...

3-10 lutego - Bieszczady. Ciekawe, co sobie myślał Szymer, zarządzając pierwszego dnia zimówki przekraczanie Sanu. Mogę się bez trudu domyślić, co myśleli kursanci, a szczególnie te niższe wzrostem kursantki, które poziom wody zmusił do radykalnego rozebrania się. Mnie tam na szczęście nie było.

Kiedy dojechaliśmy, powitał nas napis na szlabanie "Uwaga las!" i wykwintny obiad - trochę kuskusu z cebulą i jakąś zupą. Potem obrzydliwy, zapadający się śnieg. Mało zachęcająco. Na szczęście jeszcze tego samego wieczora "skręciłam" nogę, kursanci omal nie wysłali mnie na tamten świat, ale mimo różnych dziwnych pomysłów ("przeciągniemy cię na karimacie!") bardzo doceniam ich zaangażowanie emocjonalne. Szczególnie seria pocieszających tekstów ze Shreka była rozczulająco miła. Szkoda tylko, że nie za bardzo mogłam się śmiać...

Potem było tak różnorodnie, że trudno uwierzyć, że tyle może się zmienić w czasie jednego wyjazdu. Stan osobowy wahał się od 22 do 15 osób, pogoda raczyła nas to wiosennym słońcem, to zadymką. Byliśmy na pięknie zaśnieżonych połoninach i w mokrych jarach koło Uherców. Jedliśmy "Standardowy Kit Górski", ale i pączki, przywiezione przez Gosię i Księcia na Tłusty Czwartek. Spaliśmy w różnych miłych bacówkach i tradycyjnie pod namiotami.

Niezmienny pozostawał za to poziom dowcipu kursantów. "Złote Usta" dla wszystkich! Bohaterem wyjazdy stał się Faciej. Że Facieja ciężki los, wszyscy pewnie wiedzą. Nie wiedzą jednak, dlaczego:

Wychodzi rano Faciej z namiotu i mówi:
- Jaki piękny poranek!
A echo powtarzało:
- Jego mać, jego mać...

Teksty można z grubsza podzielić na dialogi i złote myśli. Z rozmówek zimowych przytoczmy np. ten dialog z kawiarni w Lesku:
-Spóźnimy się i kierownik nas ochrzani...
- Eee tam.
- Łatwo wam mówić, wy nie jesteście kursantami!

Inny dialog miał miejsce podczas obiadu i pozytywnie świadczy o stopniu wyprania mózgów kursantów:
- Kto ma zegarek?
- Godzina dwadzieścia (rekord wyjazdu)!

Podczas nocnej wędrówki przez błotniste pole Wojtek wywrócił się. Afryka pyta:
- Może chcesz się przebrać, wysuszyć?
- Nie, zostanę taki, jaki jestem.

Na postoju:
- I co z tym poczęstunkiem?
- Ja mam głęboko.
- Mnie też się nie chce wyjmować.

Złotych myśli też było sporo. Niektóre dotyczyły topografii i na pewno dały kursantom dużo do myślenia. Oto Wojtkowa wykładnia istoty panoramki:
- To co jest z lewej, jest bardziej z lewej w stosunku do tego, co jest bardziej z prawej...

I zaskoczenie, jak trudna bywa czasem sytuacja prowadzącego:- Z prawej masz jar i z lewej masz jar... Ale wygląda na to, że z przodu też masz jar!

Dowiedzieliśmy się też, jak to właściwie jest z tym ubraniem.
Michał N. (za plecami zwany Indianinem lub Muminkiem) ogłosił:
- Podczas przerwy termicznej można zmieniać tylko odzież.
- A będzie przerwa termiczna?
- Będzie, będzie...

A poza tym:
- Zawsze ubieranie powinno być wcześniej niż później.

O prowadzeniu w ogóle:
Piotr:
- Ja nie piję, bo prowadzę.
Indianin:
- Możemy buraczyć, ale gwiazdy będą zawsze nad nami (chyba rośnie następca pewnemu filozofowi z Królewca - przyp. red.).

I w szczegółach (np. dlaczego tak ciężko znaleźć północ):
- Kompas mi się spienił i bąbel mi rośnie.

Lub przyczynek do wiedzy metodycznej z tematu: "Jak zmotywować grupę do spania?":
- Dobra, to teraz wstańmy i się kładźmy...

i wstawania:
- Wstawajcie, bo trzeba iść po drewno!

I o tym, jak względny jest czas:
Na kirkucie w Lesku Piotr P. powiedział:
- Ja teraz opowiem pokrótce o historii Żydów w ogóle...
A Szymer spojrzał wymownie na zegarek.

Tak było na zimówce. Przetrwają jeszcze dwa powiedzonka. Wdzięczna prośba Wariata:
- To teraz siostry Klaustrofobie niech coś nam zaśpiewają!
I nieoficjalne motto kursantów, aktualne, jak sądzę, na każdym kursowym wyjeździe:
Co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Bal przebierańców, czyli ostatki u Gosi Preuss 

12 lutego - Kabaty. Idea imprezy powstała na damskim spotkaniu przed zimówką i została wcielona w życie z niespotykanym zaangażowaniem. Przybyli prawie wszyscy, przebrali się, wyluzowali i bawili się tak dobrze, że niektórzy do dziś wspominają, jaka to była super impreza.

Oprócz tego, na ostatkach miało miejsce niezwykłe wydarzenie, mianowicie kursantom tak się spodobało na zimówce (!), że gremialnie zapisali się do Klubu. Uzyskali entuzjastyczne poparcie, zwłaszcza ze strony Faziego, i po odczekaniu stosownego okresu, zostali przyjęci do SKG.

Jajeczko Klubowe

27 marca. Nowa Tradycja Klubowa żyje, z czego jestem bardzo dumna. Tym razem główną atrakcją Jajeczka był fotograf w osobie Łukasza (brata Prezesa), który krążył wśród ludu i uwieczniał nasze nieśmiertelne oblicza. Dla porządku podam nowych członków Klubu, którzy zawitali w jego szeregi hurtowo i fasonem. Alfabetycznie będą to: Bartosz (imię chłopskie) Jarosiewicz, Piotr Kwitowski, Bartłomiej (imię szlacheckie) Lechowski, Ola Nieuważny, Agnieszka Niewczas (po ludzku mówiąc Afryka), Piotr Platta, Monika Szpigielska, Bogusia Szymanowicz i Maja Waltenberger. Jak to się mówi, witajcie w Klubie!

Czwarta kursówka, tzw. trzydziestosześciogodzinna

15-18 marca - Beskid Niski. Komisja Szkoleń postanowiła pokazać, co potrafi. Instruktorzy wcale nie są zreumatyzowanymi staruszkami, o nie, i wcale nie jest tak, że nikt nie ma czasu na wyjazdy, bo praca i dzieci płaczą. W związku z tym leader Marcin Szymczak ogłosił nabór na kursówkę dla chętnych i wprawił (przynajmniej niektórych) w zdumienie wiadomością, że nie bierzemy śpiworów. To znaczy, noclegu nie będzie. Ot, taki przedsmak wiosennego.

Kursówka kondycyjna, ochrzczona roboczo "W labiryncie ludzkich spraw", od początku wydawała się zakręcona. Żeby się nie zawężać do zoologii, zrezygnowaliśmy z ciekawej trasy Wróblik Szlachecki-Królik Polski i chcieliśmy po prostu dojechać do Krosna. Na dworcu zjawiła się oszałamiająca liczba czterech kursantów. Piotr pobił tym samym rekord frekwencyjny, czego pewnie Afryka trochę żałuje. Po krótkich perypetiach z wyborem pociągu (przez chwilę prowadzącego bardzo kusił wyjazd do Poznania), po długiej nocy, kiedy różnica temperatur w naszych przedziałach wynosiła pewnie ze dwadzieścia stopni, wylądowaliśmy w końcu na szosie... i zaczął się wyścig z czasem. Leader po raz kolejny w swojej instruktorskiej karierze nie docenił kursantów. W skrócie powiem, ze tempo było nieziemskie, odpoczynki krótkie i niechętnie wydzielane, a posiłki ekspresowe. Kiedy Szymer, rozleniwiony miłym ciepłem ogniska, zasugerował prowadzącemu:

- Możemy tu jeszcze posiedzieć...na pewno spodziewał się przynajmniej godziny odpoczynku. Niestety, kursant zarządził:
- Dobra, to za piętnaście minut wychodzimy!
I tyleśmy sobie poodpoczywali.

Trasa nie była prosta, ale zdarzyło się nam tylko jedno małe buraczenie, w krytycznych godzinach tuż przed świtem. Zgubiłam wtedy moją ukochaną czołówkę, ale na wiosennym po nią wróciliśmy! Znalazł ją Michał, okazało się, że latarka przetrwała półtora miesiąca w nienaruszonym stanie. Ukłony dla pewnej firmy znanej z produkcji latarek. W każdym razie wylądowaliśmy w Komańczy o dwunastej, zamiast za kwadrans siedemnasta. Reszta kursówki upłynęła więc na podziwianiu uroków Sanoka, zakupach, jedzeniu itd. Wszyscy mieli co prawda nieco przytępiony dowcip i zwolniony refleks, ale udawali, że jest OK. Ponieważ zajmowaliśmy się głównie chodzeniem i patrzeniem w mapę, tekstów, z których słyną tegoroczni kursanci, było mało. Wyjątek stanowi kawał o wędkarzu z pointą "robaki muszą być ciepłe!"

Rajd Hardcore

13-14 kwietnia - Beskid Żywiecki. Chłopaki (Piotrek Bogucki i Paweł Witkowski) pokazali klasę, zrobili dobry rajd i jestem z nich dumna. Tyle mojej opinii, a szerzej o rajdzie w środku numeru. Powiem tylko, że tym razem tradycyjne rajdowe proporcje, czyli 2/3 klubowiczów, 1/3 ludzi z zewnątrz uległy całkowitej zmianie, chyba z korzyścią dla wyjazdu. Pojawiła się nowa jakość i naprawdę było nieźle.

Wiosenne

28 kwietnia-4 maja - Beskid Niski. Przebiegało pod hasłem: "Więcej ludzi niż kursantów..." i było bardzo słoneczne. Kursanci zintegrowali się do tego stopnia, że w powrotnej drodze urządzili prowadzącym i waletom mały seans "rogaty", bardzo trafnie naśladujący sądne chwile rozdawania zaliczeń przejścia.

Jak zwykle, nie brakowało im inwencji. Przykładem niech będzie natchniony poemat Wariata, zaimprowizowany po powrocie z manewrów:

Całej zawiłości
Tej rzeczywistości
Nie oddaje mapa
Papa rapapapa
Jednego Apapa
Połknąłem se z rana
Zjadłem jak banana...

Afryka zaabsorbowana mapą i drażliwymi pytaniami Księcia, typu: "Ale czy to na pewno jest właściwy grzbiet?", spostrzegła nagle, że ludzie posnęli na plecakach i wygłosiła następujący tekst:

- O rany, a gdzie moja grupa? Paweł mnie zagadał, a ja was olałam...

Wiadomo, kiedy u boku prowadzącego kroczy jego wierny kumpel Adrenalin, różne rzeczy mogą się wydarzyć. Mistrzyni ludzkiego podejścia do grupy świeciła jednak osamotnionym blaskiem. Na ogół grupę traktowało się lekko, przyjechali, to niech mają za swoje, więc ganiali nas po różnych krzaczorach, trochę po jarach, czasem pionowo na Kamień, czasem spiralą wokół znikającej przełączki... Furorę zrobiło hasło: "Macie na to 30 sekund!". Na przykład na odpoczynek przy podejściu na Piotrusia, oczywiście bez zdejmowania plecaków!

Na manewrach też podobno było fajnie, Piotrki i Wojtek widzieli mnie i Księcia na przełęczy pod Garbkami, a zaręczam, że darowane nam 24 godziny uczciwie przeleniuchowałam. Afryka natomiast ganiała w sandałach za długonogimi Bartkami, oni za to pozwolili jej się wykąpać. Kiedy kursanci się męczyli, "instruktorów suszyła rura" i "sprawdzali przy ogniu, czy ich kiełbasy są równe".

Hasłem wyjazdu stał się tekst Księcia: "amatorszczyzna...", a da się nim określić i prowadzenie, i za mało ekstremalną pogodę, i pomysł robienia obiadu koło wypalarni węgla drzewnego. Jak zwykle, warto zapamiętać tekst Wojtka, tym razem o korzystaniu z udogodnień technicznych:
- Na kompas należy patrzeć, kiedy ma się potrzebę.
I nieśmiertelne:
- Nalać komuś do kubka?

A w Zagórzu na dworcu najmocniej kontuzjowani najżwawiej wskakiwali do jadącego pociągu, by ofiarnie zająć nam miejsca. Wróciliśmy do Warszawy opaleni, chyba nawet przegrzani, z obrazem cudnej beskidzkiej wiosny pod powiekami. Teraz przed nami już chyba tylko wakacje, chyba, że ktoś weźmie na serio radę instruktorów o wyjeździe doszkalającym we własnym zakresie.

Impreza klubowa

22-23 czerwca - okolice Warszawy. Tradycyjna czerwcowa "impreza u Magdy na działce" odbyła się tym razem u Izy Kruszewskiej i była połączona z urodzinami kolegi Miśka (jeszcze raz wszystkiego najlepszego!!!). Lato sprawiło nam piękny prezent i podarowało dwa dni cudownej pogody. Słońce rozgrzało niczym piekarnik piaszczystą drogę i można było robić orły w piasku, jak na śniegu. Wieczorem działkowy ogród zapłonął małymi świeczkami, co podobno wyglądało z dala jak Taize. Jak zwykle była beczka piwa, dużo dobrych rzeczy do jedzenia (np. smalec z majerankiem Pana Kruszki), w roli upiększaczy występowały rusałki bagienne z brudnymi stopami i w matrixowskich okularach. Było romantycznie, smacznie i pięknie. Chłopcy grali w piłkę, znów wygrali "starzy" (niektórzy chyba nigdy nie załapią się do "starych", nawet wbrew metryce). Muszę też zaznaczyć pojawienie się nowej dyscypliny imprezowej - szachów, co dodało Klubowi intelektualnego blasku. Obydwa mecze uwiecznili fotografowie, a powinniście jeszcze wiedzieć, że pasjonaci dorwali się do szachownicy jeszcze przed niedzielnym śniadaniem.

Tym, co chciałabym z tej imprezy zapamiętać, to ulotne, zupełnie wakacyjne poczucie wolności, które pomogło mi przetrwać w Warszawie ostatnie, burzliwe dni czerwca.