Czterodniowa wycieczka w okolice Babiej Góry 

Wysiedliśmy w Chabówce. Bar dworcowy był nieczynny, ale Prezes częstował swoją herbatą z cynamonem. Zupełnie niezła. W tym czasie kursanci (Mieszko Janiszek i Tomek Okrzos) mieli zorganizować transport do Podwilka dla instruktora (Marcin Szymczak) i czwórki waletów (Ania Styczek, Ania Nowakowska, Marcin Zarzycki i autorka). Trochę czasu upłynęło jednak zanim udało się przejechać te kilkanaście kilometrów. A to dlatego, że dwie waletki, które oddelegowano do złapania stopa, tak nieporadnie udawały nimfy górskie, że nic nie chciało się zatrzymać. 

* * * 

Jeszcze przed wyjazdem w góry wymyśliłam sobie, że jadę na wyjazd pod tytułem "Wiosno, gdzie jesteś?!". Droga z Podwilka na Madejowe Łoże uświadomiła mi jednak bardzo szybko, że się troszkę rozpędziłam z tą wiosną. Ścieżka bowiem była oblodzona i zdradliwie przysypana śniegiem, wietrzysko spore. A wokół tylko biel. Bazę ujrzałam po raz pierwszy. To, co wtedy odczułam, to była mieszanina zdziwienia i radości, że takie miejsca istnieją, że nagle wyłania się w lesie samopilnujące się schronisko, że kładka nad potokiem cierpliwie czeka przez pół roku. I nie tylko kładka. 
Kursanci dzielnie poprowadzili nas przez Madejową grzbietem na zachód, do Zubrzycy Górnej. Śniegu było... dużo. Na przełęcz Krowiarki żaden autobus nie mógł nas podwieźć, więc zrobiliśmy sobie długi spacer. Do niebieskiego szlaku na Markowe Szczawiny dotarliśmy o zmierzchu. Wprawdzie nie był przetarty, ale śniegu było mniej niż w okolicach Madejowej. Ktoś wpadł na pomysł, by iść do schroniska przez szczyt Babiej - czerwonym, przetartym szlakiem. Na szczęście większość z nas nie przyjechała tu w celach samobójczych i skutecznie odwiodła śmiałka od szalonych pomysłów. Czyje życie zostało w ten sposób uratowane? Samego Prezesa (ciekawe dlaczego? - przyp. red.). 

* * * 

To było moje drugie zimowe wejście na Babią Górę. Kiedy cztery lata na grudniowej kursówce zdobywałam ją po raz pierwszy, nie zauważyłam momentu, w którym weszliśmy na szczyt. Przeszkodziła nam mgła. Ostatecznie przekonało mnie ptasie mleczko, czy jakiś inny rarytas, którym ktoś zaczął nagle częstować. 
Tym razem jedliśmy na szczycie kanapki z pasztetem o smaku pomidorowym. Pycha! Widoki też były przepyszne. Początkowo wchodziliśmy we mgle, na przełęczy Brona wiało niemiłosiernie. Oszronione drzewa w ogromnych białych czapach jednym kojarzyły się z baśnią o Królowej Śniegu, innym - ze Żwirkiem i Muchomorkiem. Kilkanaście minut powyżej przełęczy mgła ustąpiła i zobaczyliśmy Babią w zimowej okazałości. Nie bardzo umiem opisać ten widok. Trzeba by tam pojechać i przeżyć go samemu, doświadczyć zamurowania z zachwytu oraz radosnego biegu w górę, aby zobaczyć jeszcze więcej. W drodze na szczyt czekała nas jeszcze jedna przemiła niespodzianka - piękna panorama Tatr wyłaniających się z chmur. I tak już nam one towarzyszyły do samego szczytu, mrugając porozumiewawczo w słońcu. Niby takie sobie duże kawałki skał, a przecież z duszą, owszem - tajemniczą, ale żywą... 

* * * 

Profesjonalnie przygotowany obiad w bardzo ładnym i dogodnym miejscu na "przedmieściach" Zawoi zakończył kursówkowy etap wyjazdu. Pięcioro uczestników pojechało autobusem do Suchej Beskidzkiej, aby w tamtejszej pizzerii czekać na pociąg. Reszta pomaszerowała dzielnie pod górkę - do samego krańca drogi w Zawoi Mosornem, gdzie najpierw zaszczekał duży biały pies, potem był skręt w lewo, aż wreszcie herbatka z cukrem i cytryną u pani Emilii (tam odbył się słynny klubowy sylwester w 1997 roku i odbędzie się tegoroczny - przyp. red.). 

* * * 

Poniedziałkowe przedpołudnie rzeczywiście zasłużyło na tytuł: "Wiosno, gdzie jesteś?!". Woda w końcu była pod inna postacią niż tylko śnieg i lód. Z drzew kapało, ptaki śpiewały, słonko przygrzewało, a w dole szumiał Mosorczyk. Wszystko wokół żyło. Od czasu do czasu urządzaliśmy sobie postoje pod hasłem: "Łapiemy hebanik". Jednak gdzieś w okolicach Kiczorki, powyżej 1000 m n.p.m., zima wróciła. Sama Kiczorka była jedną wielką tonącą w śniegu świątynią, której przepysznie towarzyszyła sama Babia - można ją było pokontemplować raz jeszcze. 
Szczęśliwie czerwony szlak na wschód był lekko przetarty. Śniegu masa - wymalowane na drzewach oznakowania szlaku bywały czasem na wysokości kolan. Kiedy schodziliśmy z Policy, zaszło słońce, a księżyc-maruda wyjrzał łaskawie na kilka minut i szybko schował się za chmurami. Tylko daleko na południowym horyzoncie mrugały jakieś światła przypominające autostradę do nieba. 

* * * 

Rankiem właściciel schroniska na Hali Krupowej poradził nam zmienić plany o 180 stopni i, zamiast na północ do Skawicy, pomaszerować na południe do Sidziny Wielka Polana. Żadnych widoków nie oglądaliśmy, gdyż mgła wszystko dokładnie ukryła. Rozrzedziła się dopiero niżej, w lesie. Schodziliśmy śladami skutera śnieżnego - bardzo wygodnie, poza miejscami oblodzonymi. Marcin zamarzył o sankach. Owszem, przydałyby się. O 11.05 z przystanku Sidzina Wielka Polana odjeżdżał autobus do Jordanowa, na który wypadało zdążyć. Żeby było ciekawiej, po drodze zgubił mi się motylek pożyczonego kijka do nart. Trzeba się było odrobinkę cofnąć, ale przecież nie ma to jak poranny jogging (redakcja o tym doskonale wie - przyp. red.). Na przystanku byliśmy o pięć minut za późno. Albo zatem mieliśmy dużo szczęścia, albo może nasi Aniołowie Stróże są profesjonalistami, bowiem znalazł się leśniczy o dobrym sercu i dość pojemnym samochodzie, dzięki któremu udało się dotrzeć do Jordanowa na czas, skorzystać z toalety gościnnego Urzędu Miasta i zabrać się autobusem do Krakowa.
Na zakończenie wycieczki - w autobusie do Krakowa - Prezes częstował herbatą, tym razem z tymbarkiem oraz myślenicką kremówką. Tylko mój rozdzwoniony telefon nie bardzo pasował do całej reszty, ale na szczęście szybko rozładowała mu się bateria i w Krakowie nie było już problemu. Za to była "Chimera", objadanie się sałatkami, gołębie na Rynku i pociąg do Warszawy.