W dobę od Turbacza do Hali Krupowej

 

Pewnego sierpniowego dnia buszując w Internecie trafiłem na stronę schroniska na Hali Krupowej, które stoi na Hali Kucałowej (to taka mała zmyła, hihi!). Na tej stronie znalazłem ekscytujące ogłoszenie, że Kuba Terakowski, podróżnik z Krakowa, ogłasza nabór na tzw. marszon, czyli skrzyżowanie maratonu z marszem. Trasę od schroniska na Turbaczu do schroniska na Hali Krupowej trzeba było pokonać mniej więcej w dobę. Cóż, siedemdziesiąt pięć kilometrów, niemalże sto GOT-ów, ale pomyślałem: "Jak to, ja nie dam rady?", "Co cię nie zabije, to cię wzmocni", "Po wiosennym to już was nic nie ruszy", itp. Pokrzepiwszy się takimi oto złotymi myślami, chwyciłem za słuchawkę, wybrałem numer. No i stało się. Zostałem wciągnięty na listę uczestników czwartej edycji marszonu. 

* * * 

W pewną środę przybyłem do pewnej knajpy na ulicy Żurawiej, gdzie odbyło się tradycyjne, legalne i otwarte, aczkolwiek nieoficjalne, spotkanie SKG. Rzuciłem pomysł, abyśmy byli silniej reprezentowani na marszonie jako SKG i w ogóle Mazowsze. Na imprezie miały być prawie same krakusy albo, co gorsza, Ślązaki. Z takimi to przecież nawet gadać ciężko... 

Różne ludziska się odgrażały, że pojadą, ale ostatecznie wyzwanie podjęła jedynie Afryka. Kobieta ta znana jest z tego, że w marszu nie ustaje, a po grani Alp Rodniańskich, w czasie załamania pogody, biega w krótkich spodenkach i mówi, że jej ciepło. Mówiłem sobie, że będzie dobrze, w razie czego Afryka poniesie mi plecak albo chociaż podtrzyma na duchu dobrym słowem (np. "Co Piotrek, nie dajesz rady?"). 

W piątkowy ranek 12 września 2003 roku znaleźliśmy się wraz z Afryką w Nowym Targu. Co można robić w tym zacnym mieście, gdy pada, paskudne chmury wiszą tuż nad głową, a chodzenie w błocku nie jest tym, o czym marzysz? Można pójść do Muzeum Podhalańskiego (we wrześniu można było obejrzeć rzeźby Edwarda Sutora), zajrzeć do kościoła, wszamać ruskie w barze i to chyba wszystko. Po tak rozbudowanych obrzędach wstępnych, trzeba było w końcu przejść do tzw. adremu, tj. zarzucić wory na plecy i udać się w góry. Tak też zrobiliśmy. Po jakichś trzech godzinach niespiesznego marszu znaleźliśmy się w schronisku pod Turbaczem. 

Start


W środku dało się wyczuć atmosferę zdrowego podniecenia, z pewną dozą niepewności zmiksowaną z zapachem bengaya i temu podobnych specyfików. Parę minut przed godziną dziewiętnastą Kuba dał hasło do wymarszu. Jeszcze tylko zrobiliśmy sobie zdjęcie strażackie i z kopyta ruszyliśmy w drogę. Było nas osiemdziesiąt jeden osób. Zapisało się około stu trzydziestu, zatem brakująca pięćdziesiątka prawdopodobnie trzymała za nas kciuki przed szklanym ekranem. Kilku harpaganów, którzy prowadzili grupę (Kuba był zamkiem), narzuciło baaardzo zdecydowane tempo. Jako istoty inteligentne, przystosowaliśmy się bez problemów. Tu wypada wspomnieć, iż każdy z uczestników otrzymał harmonogram marszonu. Zostały tam wymienione miejsca postojowe (było ich trzynaście) wraz z planowaną godziną opuszczenia tychże. 

I tak, pierwszy odpoczynek to: "Schronisko PTTK na Starych Wierchach, godzina 21.20". Byliśmy tam jeszcze przed ósmą. Czekała nas więc półtoragodzinna integracja. Zaczęły się pytania. "A kto?", "A skąd?", "A po co?", "A czy ja dam radę?". Ktoś stwierdził: "O Boże, ale fajnie!". Dodam jeszcze tylko, że niektórzy z marszonowców przybyli do schroniska po dziewiątej wieczorem. Mieli więc przed sobą całe dziesięć minut odpoczynku. Tak było już do końca. Trzeba było wybrać: albo szybko idziesz i długo odpoczywasz albo idziesz wolniej i odpoczywasz krócej, względnie idziesz bez odpoczynków. To ostatnie tylko dla totalnych hardcore'owców. My staraliśmy się trzymać tej pierwszej grupy. Nie zawsze nam to jednak wychodziło, zwłaszcza pod koniec marszonu. Wspomniane półtorej godziny szybko minęło. Show must go on. W godzinach późnowieczornych przemknęliśmy przez Rabkę, aby o pierwszej trzydzieści zacząć podejście na Luboń Wielki (1022 m n.p.m.). Na mapie to trzy kilometry, do tego należy dodać pięćset metrów przewyższenia i mamy osiem GOT-ów, jak w mordę strzelił. Tak przynajmniej uczył mnie Książę na pierwszej kursówce. To było piękne podejście, bez żadnych tam wypłaszczeń, bez miejsc widokowych zachęcających do postoju, bez ławeczek i urokliwych polanek. Miodzio. Udało się bez postoju i myślę, że w bardzo przyzwoitym czasie. Oczywiście to nie było dla sportu. Na szczycie czekało na nas schronisko, a w nim ciepłe papu. 

Nie wiem jak Afryka, ale ja się tym podejściem nieco skatowałem. Co by się zregenerować zjadłem podwójny bigos, kilka kanapek, rybki i yumma, a ona piła tylko herbatę. No ładnie, myślę sobie, dziewczyna chyba za dużo przeszła i jest w szoku. Przyjdzie mi ją chyba owinąć NRC-tką i wołać GOPR! Na wszelki wypadek postanowiłem zadać jej kilka pytań sprawdzających: "Adres strony SKG?", "Ksywa Prezesa?" i najważniejsze: "Dokąd idziemy?" Uff. Kamień spadł mi z serca. Afryczka pamiętała adres strony i ksywę Prezesa. A to już coś. NRC-tkę schowałem do plecaka. 

Kwadrans przed piątą rano opuściliśmy gościnne progi schroniska na Luboniu Wielkim. Kuba liczył swoje owieczki i nie mógł się doliczyć, bo dwanaście z nich postanowiło nie kontynuować marszu. Mądre owieczki to te, które wiedzą, kiedy spasować. Pozostałe zaczęły zmierzać na północ, w kierunku przełęczy Glisne (634 m n.p.m.). 

Jak pisze Matuszczyk w swoim przewodniku, jest to jeden z najbardziej stromych szlaków w całych Beskidach Zachodnich. Zaiste, ma rację. Szczęśliwcami można było nazwać tych, którzy wzięli kijki. Mnie pozostało przysłowiowe plucie w brodę. Jeden z uczestników tak niefortunnie fiknął, iż konieczna była interwencja GOPR-u. Na szczęście nie był to żaden groźny wypadek. Oczywiście wybicie barku to na pewno nic przyjemnego, ale z tego co wiem chłopak ma się dobrze. 

Na przełęczy mogliśmy w końcu odsapnąć. Świtało. A ja właśnie wtedy zacząłem odczuwać skutki nieprzespanej nocy. Co by chociaż trochę odżyć, przyjąłem pozycję embrionalną i odpłynąłem. Afryka potem mówiła, że chodził po mnie jakiś kot, ale nie wiem czy mnie nie wkręca. 

* * * 

Po stanowczo za krótkim odpoczynku ruszyliśmy na Szczebel (976 m n.p.m.). Nim się dobrze obudziłem byliśmy na szczycie. Następnie zielonym szlakiem zeszliśmy do Lubienia i rozbiliśmy obóz przy sklepie spożywczym. Był to obraz nędzy i rozpaczy. Ludzie zaczęli zdejmować buty, a co gorsza ściągać skarpety. Można było podziwiać różnorakie odparzenia, odciski, bąble, obtarcia i opuchnięcia. Plastry, bandaże, opaski elastyczne i cudowne maści poszły w ruch. 

* * * 

A przed nami było jeszcze drugie tyle dystansu. Pożegnaliśmy kilka owieczek, które w tym miejscu postanowiły się odłączyć i zaczęliśmy żmudne podejście na Zembalową (858 m n.p.m.). Po zdobyciu tej góry, udaliśmy się do Jordanowa. Nie będę tu ściemniał, doszedłem tam chyba jedynie siłą woli. Po prostu głupio było mi odpaść, gdy już tyle przeszedłem, zwłaszcza, że inni jakoś kuśtykali. W Jordanowie nasza kilkudziesięcioosobowa grupa rozkładająca się na rynku stanowiła nie lada widowisko. A teksty nam się jakoś dziwnie zmieniły. Zaczął się mianowicie, długo oczekiwany koncert życzeń na temat tego, kto co by zjadł, co wypił, a czego to on nie zrobi po powrocie do domu, itp. Jeden z kolegów zaczął nawet marzyć o łóżku wodnym i półnagiej hostessie z tacą pełną pączków. Tylko po co mu te pączki? 

* * * 

Marzenia marzeniami, ale marszom jest po to, żeby chodzić. Bezlitosny Kuba przypominał o zbliżającej się godzinie wyjścia. Z głowami w chmurach podreptaliśmy na Górę Ludwiki (653 m n.p.m.). Po drodze mogliśmy podziwiać pasmo Babiej Góry, a na horyzoncie dojrzeć maszt przekaźnikowy stojący na szczycie Lubonia. 

* * * 

Po zejściu do wsi czekało nas jeszcze siedem kilosów po asfalcie, czyli jeszcze jeden gwóźdź do trumny. To tak, aby ostatecznie zmasakrować sobie stopy. Krótki odpoczynek pod Świętą Figurą i marsz do schroniska. Bagatela, do podejścia zostało jedynie sześćset pięćdziesiąt metrów, co by się dobrze spało. 

Meta


Przez prawie cały marszom byłem w czołówce, a tu proszę, przez wszystkich byłem wyprzedzany. Niby nic wielkiego - pęknięte bąble na piętach, a podejście stało się mordęgą. Po sakramencko długim czasie doszedłem wreszcie do schroniska. Dobrym słowem podtrzymała mnie na duchu Afryczka, która w schronisku była już co najmniej przez pół godziny. Było to coś w stylu: "Oj Piotrek, nie wiedziałam, że jesteś takim cieniasem...". Cienias, nie cienias, ale po dwudziestu czterech godzinach byłem na mecie. Żyłem i miałem się dobrze, a ze środka schroniska dobiegał cudowny zapach bigosu. Nie musieli mnie dwa razy zapraszać do konsumpcji. I chociaż wszyscy padali ze zmęczenia, to oczy im się błyszczały, a gęby nie zamykały. Można było w końcu wyluzować się i jeszcze raz przeżyć cały marszom przy kubku gorącej herbaty. Każdy miał swoją historię i musiał się nią podzielić. Atmosfera była fantastyczna. I tak czwarty marszon na Halę Krupową powoli przechodził do historii. Jeszcze tylko losowanie nagród rzeczowych, tradycyjna wymiana koszulek, adresów oraz maili i można było się udać na zasłużony odpoczynek. Niektórzy podobno brali jeszcze prysznic... 

* * * 

Najbliższy marszon odbędzie się prawdopodobnie w czerwcu. Obiecuję dać znać na forum klubowym. I już teraz polecam serdecznie.