tyt4.jpgNa Dworcu Wschodnim pojawiłam się grubo przed czasem, bo aż 50 minut... Czekało już na szczęście parę osób, ale po instruktorach (miało być dwóch) nie było śladu... Pojawili się dopiero chyba na 3 minuty przed planowaną zbiórką...

Dostałam zlecenie wypisania wszystkich uczestników posiadających sprzęt ogólno grupowy (namioty, wiadro do gotowania wody, garnek, apteczka, siekierki). Było straszne zamieszanie, bo ktoś tam wsiądzie na Centralnym, a ktoś dzwonił, że może się spóźni na zbiórkę. Na szczęście lista sprzętu była całkiem niezła - przynajmniej było w czym gotować. Gorzej jednak ze spaniem, bo okazało się, że wcale 36 osób, które zamierzało jechać (tyle się na wyjazd zapisało), nie pojedzie (ostatecznie wyszło 24 osoby) i akurat to te osoby, które zrezygnowały miały mieć namioty... Mieliśmy więc 20 miejsc namiotowych na 24 osoby, więc nie tak źle :) Trzeba było się upychać w dwuosobówkach po trzy sztuki... Ale było przynajmniej ciepło :D nawet była koedukacja?

tyt1.jpgKtoś poszedł kupić bilet grupowy, ale jakaś miła i uprzejma pani, gdy zobaczyła, że rezerwacja jest na 36 osób odmówiła wydania takowego biletu na sztuk 24. Eh... Wkońcu ktoś próbował przekonać panią, że na podstawie punktu 5. regulaminu o rezerwacji biletów grupowych należy nam się bilet za rzeczywistą liczbę uczestników - pani powiedziała że jej nie kazali tego czytać wiec ona o tym nie wie, ale końcu odpuściła na 10 minut przed podstawieniem pociągu.

Żeby nie było za łatwo to oczywiście z zajmowaniem przedziałów też były kłopoty - jakiś znowu miły pan rozsiadł się i powiedział, że go g..no obchodzi, że my jedziemy grupą i się nie przesiądzie...

Na szczęście zmieniliśmy wagon! Upchnęliśmy się w 6 osób do przedziału dla teoretycznie niepalących, gdzie siedział jeden bardzo sympatyczny pan Janek (taki ze 70 wiosen liczył) i jego pierwsze pytanie zabrzmiało: A ile będzie dziewczynek w przedziale? Jak usłyszał że 3 to się strasznie ucieszył i cały czas nam się do rozmów wtrącał! Nie to żeby był nieuprzejmy - wręcz przeciwnie - pełna kulturka! Zaczął niektórym prawić jakieś komplementy, że jaka to fajna dziewczynka siedzi w przedziale i że ma miłą maskę (co to oznacza - nie wiem!). Ciągle zaczepiał jakimiś głupimi pytaniami i ciągle cytował jakieś książki albo świętych... Wszyscy legli się przespać? to i Janek przestał gadać i rozwartą paszczą spał prawie na szybie. I cholera musiał jechać prawie do końca (i miał wracać tym samym pociągiem, co my), ale nie do Muszyny, tylko wysiadł na jakiejś wsi. Przy czym przed ?wysiądnięciem? napisał do liścik: ?Karolinko! Zajmijcie mi miejsce w drodze powrotnej na stacji z Żegiestowie, mój numer kom...... Jan.? O rany, co za koleś!tyt2.jpg

No i wreszcie byliśmy na miejscu! Podzieliliśmy się na dwie grupy, z których jedną (naszą - 12 osób) prowadził trochę ?szalony instruktor? Mikołaj, a drugą "ważna szycha klubowa" - Damian.

Na wstępie zostaliśmy poinformowani, że szlaków, dróg i ścieżek unikamy jak ognia, a jedyną i słuszną drogą jest grzbiet (nienawidzimy tych słów: chodzimy grzbietami!!!), czyli jakby nie patrzeć chodzimy na przełaj, przez środek lasu, po chaszczach itp. - słowem partyzantka! Już na początku władowaliśmy się w jakieś dawno nieskoszone pola i pod górkie! Było trudno przyzwyczaić się do tempa i tego, że te górki wcale nie są takie płaskie jak wynika z mapy... Zjedliśmy papu na jakiejś ładnej polance i wio.

Chodzenie grzbietami wychodziło nam już bokiem, ale jakoś doszliśmy do końca świata, czyli do Leluchowa - małej wsi na granicy, gdzie mieliśmy oglądać kościół w dawnej cerkwi greko-katolickiej. Nawet niezłe widoki, ale śmierdziało strasznie środkiem do konserwacji zabytków i był zakaz fotografowania (niekoniecznie przestrzegany).

Potem miało być pięknie - prostą asfaltową drogą do drugiej cerkwi oddalonej o jakieś 4 km... Francja elegancja - doszliśmy bez problemów, tylko trzeba było się nadzierać, żeby ktoś zwolnił, ktoś szedł szybciej, a ktoś poszedł poszukać człowieka we wsi, który posiada klucz do kościoła... Grupa pod moim przewodnictwem ogłosiła bunt jedzeniowy i domagali się chleba i igrzysk. Dałam radę tylko z pierwszym postulatem i zrobiliśmy sobie duuuużo kanapek, tylko że cholery tak długo jedli, że się ściemniło? Miałam doprowadzić grupę na przełęcz, tylko że po ciemaku to na nawet nie bardzo widziałam gdzie jest dolina... Wkońcu doszliśmy idąc na pseudo-azymut ? nie było źle ? myślałam żeby ich zostawić w cholerę w tym lesie i wiać, ale jakoś sobie poradziłam. Zmiana przewodnika i rolę przejął kolega Marcin. Ja nie wiem czy to jest tam normalne ale wszędzie gdzie my mieliśmy iść tam rosły niezliczone krzaki dzikich jeżyn, które pięły się tworząc pułapki na biednych kursantów. Ze szczytu jak to ze szczytu, czyli z górki na pazurki wabieni już myślą, że niedługo zjemy coś ciepłego i usiądziemy przy cieplutkim ognisku... Nawet wizja spania w przymarzającym namiocie podnosiła morale grupy i wszyscy już chcieli być na dole. Gdy doszliśmy na zaplanowane przez instruktorów miejsce, to okazało się, że:
A: Jest tam okropne błoto
B: Okoliczny potok nie nadaje się do czerpania wody pitnej
C: Grupa Damiana nie zdąży tu dojść i spotkać się z nami (wedle założeń)...

tyt3.jpgNo to kurde super - mieliśmy wybór - zostać i się rozbić bez nich, albo spotkać się z nimi gdzieś daleko nie wiadomo gdzie. No to co? No jasne, że się rozbijamy tu, teraz, natychmiast! Znaleźliśmy trochę mniej podmokły teren, a po wodę poszliśmy do pobliskiej wsi...

Wreszcie się rozbiliśmy, tzn. wyglądało to tak, że część walczyła z namiotami, a część udawała, że nie jest głodna i patrzyła na ręce przygotowującym posiłek. Wszyscy mięsożercy ustalili wspólnie z koleżanką-wegetarianką, że ona sobie szybko odłoży porcję ryżu, warzyw z puszki (czyt. kukurydza) i sosu "z papierka" (tu akurat myśliwski) zanim dorzucimy do tego tuńczyka... Wszystko fajnie, ale gdzie kucharek sześć, tam.... dwanaście cycków :D i ryż był gotowany na kostce rosołowej? W takich warunkach połączenie tuńczyka z ryżem, sosem i kukurydzą to niebo w gębie! Wszyscy tylko mlaskali z zachwytem. Do tego herbatka - pełna kulturka ? rzecz jasna z patykami!

Mikołaj dobrze wiedział, co robi i zaraz po obiadokolacji poszedł kimać do namiotu... A my gdzie tam! Siedzieliśmy przy ognisku, nawet próbowaliśmy zaśpiewać "hej sokoły" albo "płonie ognisko" ale tak sobie wyszło :P no dobra - wyszło tragicznie! Spać poszliśmy chyba coś koło północy, a pobudka jak w wojsku o 6! I teraz była akcja stulecia... Dwie dziewczyny (weganka i Alicja) pożyczyły sobie od gościa z grupy Damiana już na Wschodnim namiot... Zadowolone, że mają gdzie spać nosiły go, nieświadome, co mają w środku... Jak zaczęliśmy rozbijać namioty, to pierwsze pytanie brzmiało: a jak się to rozbija? Owszem namiot jest, ale nie ma ani śledzi, ani stelaża! Nie dał im całej konstrukcji! Jedyne czym dysponowały - podłoga i tropik - nie za bardzo pozwalało na komfortowy odpoczynek :)))) No i co tu zrobić? Trzeba było się upchnąć do pozostałych namiotów... Poszkodowane weszły w skład koedukacyjnego namiotu z kolegą, więc nikt nie narzekał. Tylko że jak się pakowaliśmy do tych naszych dwuosobowych namiotów w trzy sztuki, to się okazało że nie ma co zrobić z plecakami, a przecież zostawić je tak same, biedne na pastwę losu na mrozie to nie była dobra myśl... Wreszcie wpadliśmy na pomysł żeby wykorzystać "TEN" namiot, który odtąd pełnił rolę magazynu plecakowego i dostał wdzięczną nazwę TEN! :D Każdy wiedział gdzie jest TEN namiot i który to TEN kolega od TEGO namiotu. A słówko TEN prawie że wymawiane było z pewnym namaszczeniem :D

tyt4.jpgI wreszcie pakowanie do psiworków :) Było zimno!!!! BRRRRRR ale ani żaden kursant nie pozostał mrożonką :D Na dodatek nasz namiot (nazywany przez nas cziłała, bo nazwa Quechua - keczuła nam nie przechodziła przez gardło) na ochotnika miał wstać rano, rozpalić ognisko, zrobić herbatkę i gotować wodę na kaszkę "z mleczkiem" (a raczej z wodą) - bleh! Wstałyśmy a jakże, pół godz. przed wszystkimi, ogień był, kaszka była, herbatka tyż! Ale z wyjściem było gorzej... Nie paliło się nam jakoś do opuszczania legowiska! Dwie godziny się zbieraliśmy... Drugiego dnia znowu "idziemy grzbietami" :P i przez te wszystkie chaszcze, jeżyny itp. itd. Atrakcji jakoś nie było oprócz liściozjazdów czy jeżdżenia tyłkiem po mokrych liściach spowodowane potknięciem vel. ślizgiem... Znowu zmienialiśmy przewodników i znowu nabijaliśmy się ze słów "Chodźmy, nikt nie woła" jak to kiedyś Mickiewicz napisał...

W pociągu przesiadaliśmy się z wagonu do wagonu chyba ze cztery razy, bo coś komuś nie pasowało - oczywiście grupą wężową trzymaliśmy się razem... No i powrót - minął jak to w wężowej grupie z uśmiechem od ucha do ucha. Tylko w Żegiestowie była chwila przerwy na rozejrzenie się po peronie czy przypadkiem pan Janek zaraz nas nie nawiedzi. Chłopaki powiedzieli, że będą bronić dostępu do naszego przedziału przed Janem Dręczycielem i udało się - huh... Jak chciałyśmy wyjrzeć z Dorotą przez okno i sprawdzić obecność Janka na peronie, to myślałam, że moja głowa zostanie w Żegiestowie, a korpus pojedzie dalej, bo Dorota w panice chciała mi ją odciąć jak tylko dojrzała naszego "prześladowcę" :D

tyt5.jpgKolega Mariusz wszystkich częstował karotką i krówkami (chrzest pociągowy) zakupionymi w ramach szoku cywilizacyjnego, a potem to już tylko spał na dwóch łamignatach (= karimatach) na półce w przedziale, a my prawie jedno na drugim na siedzeniach. Obudziliśmy się na pół godziny przed Zachodnim, wszyscy wysiedli na Centralnym. Podziękowania od instruktorów za fajny wyjazd i rozchodzimy się?

 

11-13.XI.2005