XXI Kurs przewodnicki SKG

Tekst ten ukazał się również w biuletynie SKG nr 17
pod tytułem: Z pamiętnika młodej kursantki

Manewry

Fot. Michał Kalisz Czarna, głucha, październikowa noc. Samo serce ogromnego lasu, puszczy, kniei, dżungli... a z resztą nazywajcie to sobie, jak tylko chcecie. W każdym bądź razie wszędzie wokół mnie bardzo wysokie drzewa. A wśród nich małe, zabłąkane grupki żądnych wrażeń, strudzonych wędrowców.

 

O północy miał wyjść księżyc, ale najwidoczniej zaspał. Być może o nas zapomniał. Wszędzie czarno, choć oko wykol.

Przesieka czwarta pomyliła nam się właśnie z piątą. A może to była trzecia? Nie. Przecież nie mogłyśmy przeoczyć tak szerokiej drogi. Na pewno nie mogłyśmy? Latarki wysiadły już kilka godzin temu. Praktycznie na samym początku. Czułam się jak ranny rozbitek, który czekając w mrocznej, obślizgłej jaskini na ratunek obserwuje płomyk ostatniej dopalającej się świecy. Razem z nim wygasa jego nadzieja. To była chyba jednak czwarta, tylko trochę zarośnięta. W takim razie do celu zostały jeszcze dwie. Blisko, bliżej, coraz bliżej...

Cholera, a to co? Dlaczego stoję prawie po kolana w wodzie? Nie, uff, to TYLKO błotnista kałuża. O, jest i szósta. A mówili, że po drodze nie będzie bagien. I ufaj tu ludziom! Dobrze, że nie nalało mi się do butów.

No, wreszcie jesteśmy u celu. Tylko gdzie jest ta głupia kartka? Bez światła jedyną metodą jej odnalezienia jest własnoręczne obmacywanie każdego drzewa. Na szczęście po kilku wcześniejszych punktach mamy już wprawę.

Dobrze. Teraz mapa. Kupka suchych liści, zapałka i ...voila! Trzy w prawo, a potem dwie na wprost. Ruszamy. Tylko dlaczego psy we wsi, przez którą będziemy zaraz przechodzić, muszą tak głośno szczekać?

Wyjazd kursowy w Beskid Niski

Początek listopada. Sobota wieczór. Chociaż właściwie północ minęła już jakiś czas temu, więc niedziela. Niedziela wieczór. Idziemy. Idziemy zagubieni w górach Beskidu Niskiego. Idziemy tak od rana. Plecaki zdążyły już do nas przyrosnąć, więc przynajmniej nie czujemy ich ciężaru. O głodzie też nikt już nie pamięta. Idziemy. Choć do kalendarzowej zimy jeszcze daleko, temperatura musiała spaść poniżej zera. Błoto na drodze zamarzło. W sumie to nawet dobrze, bo nie będziemy w nim pływać.

Bawełna-tex na naszych ciałach już dawno przestał trzymać ciepło, za to oddycha doskonale. W dodatku nie ma się przy czym ogrzać. Idziemy. Stop. Źle. Wracamy. Dlaczego nie kontrolujemy na bieżąco mapy? Odpowiedź: A dlaczego Paweł zdążył zasnąć na plecaku w czasie postoju trwającego zaledwie pięć minut?

Tik, tak, tik, tak... Zegar w mojej głowie odlicza kolejne, nieprzespane godziny. Idziemy dalej. Wszystkie normalne istoty ludzkie zakopały się już dawno pod ciepłymi pierzynami, i to najprawdopodobniej w duetach. No i nie pielęgnują wspomnień smakującego lateksem obiadu.

Idziemy. Bim, bom. Wybiła trzecia. Co? Znów się wracamy? Dobra, z prowadzącym porozmawiamy jutro rano. Jak prawdziwi mężczyźni. Podobno powinniśmy się cieszyć, bo się nie przypalił, ani nie wylał. Ten obiad, oczywiście. Tym razem nikt już nie rysował przed nami wizji czekających na mecie hostess z tacami pełnymi pączków. A szkoda. Chętnie bym znów się na nią nabrała.

Mały drewniany domek, zwany czasami bacówką. Z ociosanych bali, o tym domu w górach, o lesie... Nie. Słowa tej piosenki ewidentnie do niego nie pasują. Z pewnością nie jest tu ani trochę przytulnie. Brakuje kilku desek, a wewnątrz z ust unosi się para. Leżę. Zimno, zimno, zimno, zimno (...) Kiedy wreszcie nadejdzie rano i będę mogła wstać?

Kursówka

Tym razem jest już koniec listopada. W okolice Spiszu Pani Zima przybyła na kilka dni przed nami. Nie próżnowała. Rozsypała po świecie miliardy malutkich, bialutkich gwiazdeczek o przeróżnych kształtach. Udekorowała nimi ziemię, drzewa, kamienie, a nawet wiejskie chałupy. Małe strumyczki pokryła warstwą cienkiego lodu, a przy drogach utworzyła wysokie zaspy. (Ale my nie chodzimy przetartymi szlakami. My chodzimy grzbietami - przyp. aut.)

Po całym dniu zmagania z ostrą zawieruchą, zapadając się po kolana w śniegu dobrnęliśmy do celu. Obóz rozbiliśmy w lesie, na rozstaju dróg, tuż pod szczytem. Pięć małych namiocików tonących w białym puchu. Jeśli nie widziałeś nigdy wcześniej przytulonej do siebie gromady małych ogników, błyskających wesoło między przybranymi w śnieżne czapy choinami, to ich niezwykły czar nadal pozostanie dla Ciebie tajemnicą. No, chyba, że jesteś jednym z górali, którzy w swej tradycyjnej mowie słali nam pozdrowienia i oddawali w opiekę Bogu.

W malowniczym, drewnianym kościółku zebrała się grupa starszych kobiet. Swoje głowy okryły kolorowymi, kwiecistymi chustami. Jedna z nich trzymała w rękach różaniec. To ona rozpoczynała kolejne modlitwy. Pozostałe dołączały do niej po kilku pierwszych wersach. Słowa ich pieśni są powszechnie znane, i chyba dlatego wiedziałam, o czym śpiewały. Biła z nich prawdziwa, nieskończona wiara.

Ojcze nasz, bądź wola Twoja, i odpuść nam nasze winy, ale nas zbaw ode złego...
I oby nigdy w górach nie spotkało nas nic przykrego. Amen.