Drukuj

Jakiś czas temu na jednym ze śmietników w centrum Warszawy jeden z klubowiczów, znalazł teczki z materiałami naszego Klubu z podpisem: "TAJNE. TYLKO DO UŻYTKU WEWNETRZNEGO". Poniżej drukujemy dokument z owej teczki, nie podając ani ich autora (inicjały: SBB), ani źródła, z którego pochodzą (inicjały źródła: KSG SKG). Sądzimy, że nasi czytelnicy domyślą się sami. Oryginał nosił tytuł: Poufne sprawozdanie z kursówki.

Wszystko zaczyna się niewinnie, ot po prostu jedna nie przespana noc w pociągu. Kursanci gadają do białego rana przy zapalonym świetle w przedziale. Około szóstej musimy wyskoczyć z ciepłego wagonu na zlodzony, owiewany mroźnym wichrem peron. Zazdroszczę tym, którzy mogą jechać ze swymi kursantami jeszcze kilka stacji dalej. Trzęsie mnie z zimna. Kursant wyznaczony na prowadzenie znajduje na szczęście szybko dworzec autobusowy. W poczekalni siadam przy piecu. Możemy tu siedzieć pół godziny. W autobusie mam mdłości, kierowca nie wie, co to choroba lokomocyjna i wchodzi w zakręty z prędkością ruskiego satelity.

Z krótkiej drzemki budzi mnie kursant, twierdząc, że musimy wysiadać; ufam mu całkowicie. Stoimy na drodze koło przystanku jakieś dziesięć minut (znów mnie trzęsie) bo nikt nie wie co dalej robić. Zmieniam prowadzenie i wychodzimy w góry. Po godzinie marszu przez jakieś chaszcze zarastające pobocze drogi docieramy na jakiś szczyt. Po chwili orientuję się gdzie jesteśmy, stanąłem blisko tabliczki, na której widnieje nazwa góry. Kursant zarządził postój (uff...) i śniadanie (nareszcie). Usiadłem na plecaku i powoli wracam do siebie po podchodzeniu. Po godzinie dostaję herbatę i kanapki. Zęby podzwaniają o kubek. Trzęsie mnie na całego. Dostaję dolewkę herbaty i jakieś ciastko. Kursant każe iść dalej. Dzień już wstał na dobre, zza chmur wyszło słońce, zrobiło się nieco cieplej. Kursanci dają ostro pod górę. Zaciskam zęby i gnam ile sił w nogach. Już cztery godziny upłynęły od śniadania, idę ostatni, przy ostrzejszych podejściach grupa niknie mi z oczu. Postanawiam coś z tym zrobić. Zarządzam rozpalanie ognisk, mam jakieś czterdzieści minut wytchnienia. Kursant częstuje mnie czekoladą, daje wody. Znów marznę. Idziemy dalej. Pytam kursantów gdzie jesteśmy, ale każdy twierdzi coś innego. Komu tu wierzyć. Niedługo zrobi się ciemno.

Zmieniam prowadzenie. Kursantka ogłasza postój i obiecuje obiad. Mam nadzieję, że oni mają coś do jedzenia. Po jakimś czasie, nie wiem jakim, bo już się pogubiłem w tych godzinach, kursanci zabierają mi menażkę i po chwili dostaję coś ciepłego do jedzenia, nie wiem co bo jest zupełnie ciemno. Wypluwam patyki i kawałki kory. To była proteina w sosie chińskim z ryżem. Dostaję herbatę, kawałek ciasta, pierniczka. Zimno. Już mam katar. Idziemy dalej. schodzimy w dół. Pytam gdzie jesteśmy i tym razem są bardziej zgodni, ale to chyba nie możliwe, byśmy tylko tyle przeszli od rana. Znów postój, czekolada i pierniczki. Podejście pod górę. Postój. Zejście. Postój. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu kursantka nie wie dokąd iść.

Patrzę na zegarek, dochodzi jedenasta. Zmieniam prowadzenie. Od razu lepiej, idziemy chyba konsekwentnie w jakimś kierunku. Podejście. Te podejścia mnie wykończą. Nogi ślizgają się po zmrożonych liściach. Dystans miedzy mną a ostatnim kursantem nieubłaganie rośnie. Wyjrzał księżyc. Teraz widać jak chmury dziko zasuwają po niebie. Dochodzimy do szczytu. To jakiś ważny szczyt, bo jest tabliczka. Postój. Czekolada. Ciasteczka. Postanawiam skrócić trasę. Zasypiam na plecaku. Zimno. Idziemy dalej. Zasypiam w drodze. Kursanci dyskutują o spektaklach teatralnych. Umawiają się do teatru, nie chwyciłem na kiedy, może mi powiedzą. Znów postój, sugeruję prowadzącemu zrobienie herbaty. Zasypiam na plecaku. Zimno. Trzęsie mnie. Dostaję herbatę, kanapki z dżemem i z mielonką, ciasto, krówkę.

Idziemy dalej. Zmieniam prowadzenie. Idziemy szosą. Co chwila zasypiam. Widzę w polu trzy średniowieczne kamieniczki. Znikają. Robi się zimno. Widzę psa, którego nie ma. Kursanci rozprawiają o robieniu ciast. Chyba się umówili na imprezę, nie załapałem gdzie, może mi powiedzą. Dochodzimy do noclegu, kursant sprawdził, że to tu, ufam mu całkowicie. Kursanci robią herbatę i kisiel. Patrzę na zegarek: jest po czwartej. Zasypiam. Budzi mnie krzątanina, jest jeszcze ciemno. Zasypiam. Kursant budzi mnie i mówi, że jest śniadanie. Szczekając zębami - jest chyba minus trzydzieści - wstaję i pakuję plecak. Dostaję herbatę, kanapki z serem i papryką zieloną, czerwoną i żółtą...

Zmieniam prowadzenie. Zimno. Idziemy przez wiele godzin. Kilka razy był postój, dwa razy herbata z ciastem. Kursanci przez całą drogę dyskutują o światowym kinie. Umawiają się do kina, ale nie chwyciłem na co i kiedy, może mi powiedzą. Robi się ciemno, na szczęście dochodzimy do drogi. W oddali widać światła wsi. Na przystanku czekamy ponad godzinę. Kursant załatwił herbatę w chałupie, zjadamy kilka czekolad. Siedzę na plecaku, kursanci dyskutują nie wiem o czym i grają w piłkę butelką po mineralnej. Autobusem jedziemy na dworzec kolejowy. Wsiadamy do pociągu. Po godzinie budzi mnie kobieta z wielką torbą, siada obok mnie tak, że nie mogę wygodnie usiąść. Drętwieją mi nogi. W przedziale robi się niemożliwie gorąco. Nie mogę spać. Kursanci śpią w najlepsze. Na Centralnym mówimy sobie cześć. Grupa idzie w jedną stronę, a ja w drugą. Jest trochę po siódmej, czeka mnie ciężki dzień i kilka następnych zanim dojdę do siebie po tych przejściach. Do domu dochodzę kulejąc.

Na następną kursówkę nie mogę pojechać, będę miał na pewno bardzo ważną pracę do zrobienia...