brebenieskul

Wokół (podobno) góry, góry i góry... No i co z tego, jeżeli autobus kursujący na trasie Stanisławów - Nadwórna jest tak zatłoczony, że szpilki nie da się wcisnąć, a co dopiero szesnaście osób z bagażami. Pominę przy tym fakt, iż bagaż piszącego te słowa cuchnął niemiłosiernie z tego prostego powodu, że całą trasę Warszawa - Stanisławów zalegał w oleju napędowym, którego zapas ukraińscy kierowcy przewożą w luku bagażowym; szkoda tylko, że całkiem luzem.

W Stanisławowie stał się jednak cud (a może to tylko zadziałali prowadzący tego dnia Adaś i Andrzej) i ściśnięci jak sardynki, w nieludzkim skwarze ("okna ne otkrywaj, czto, kondicjonier nie rabotajet?") dojechaliśmy do Pniowa, prosto pod ruiny zamku Kuropatów, skąd po oględzinach onego, okazją dotarliśmy do Rafajłowej. Tuż po obejrzeniu wszystkiego co się dało obejrzeć, tzn. jednego cmentarza, jednej cerkwii i jednego kościoła - sklepu udaliśmy się na zasłużony wypoczynek, by następnego dnia dziarsko wyruszyć na Doboszankę (1754 m n.p.m.).

Jak postanowili, tak zrobili. Natura zbytnio nas nie pieściła i dała temu wyraz rozpętując wokół nas burzę - piekło. Zewsząd praskało żabami, grzmoty zagłuszały rozmowy prowadzone z odległości dwu kroków, a pioruny biły tak blisko, że można je było chwytać za groty i chować do plecaków. Burzę przeczekaliśmy pod drzewami, a co?

Gdy przyszła pora posiłku demokratycznie przeprowadzone głosowanie wyłoniło ochotników, którzy mieli iść po wodę. Padło na waletów. O tym jak kiepski był to pomysł, może zaświadczyć fakt, iż w drodze powrotnej jeden z bukłaków na znak protestu popełnił samobójstwo rzucając się w przepaść.

Późnym popołudniem wszem, wobec i każdemu z osobna ogłoszono, iż stoimy na szczycie Doboszanki. O naiwności ludzka!!! Któż mógł wiedzieć ile czasu upłynie nim słowo stanie się ciałem. Wcześniej czekały nas takie atrakcje jak przedzieranie się przez kosówkę w kierunku w dół i skoki po gorganie różnorakiej gradacji w kierunku przeciwnym. W porównaniu z tym dalsza droga przez Połoninę Douchą była kaszką (tfu!) z mlekiem. Ach, te widoki na Świdowiec!

Po zejściu do doliny doszliśmy do pierwszej na naszej drodze klauzy i tu okazało się, że nie jest to wcale zagroda dla owiec (zainteresowani wiedzą o co chodzi). Piękną opowieścią uraczyła nas wybitna znawczyni tematu koleżanka Beata.

Na noclegu pod Tatulskim Gruniem Butold stwierdził, że ponieważ dni kursowe trwają dłużej niż 24 godziny, ktoś musi wrócić wcześniej do Rafajłowej, odebrać prowiant i zmienić termin rezerwacji miejsc w hotelu. Wylosowano dla odmiany waletów (pojechali obaj; było może niezbyt metodycznie ale jakże sportowo - zainteresowanych szczegółami odsyłam do W.W.)

Na temat tego co działo się w owym czasie w peletonie doniesienia są sprzeczne. Faktem natomiast jest, że gdy powrócił on po długiej tułaczce do Rafajłowej, czekała nas pyszna kolacja.

O manewrach sanitarnych, które odbyły się na okolicznym pagórze nie wspomnę ze względu na pamięć przodków.

Jak niebezpiecznym sportem jest turystyka górska świadczyć może przypadek kursanta Adama N. Ów młody człowiek spożył w miejscowym sklepie tajemniczą miksturę, co sprawiło, iż pokryty zimnym potem, zaległ w swym śpiworze tak skutecznie, że nie pomagały prośby ani groźby samego Butolda. Ponieważ przejście to nie zlot samarytański, a życie musi toczyć się dalej, chorego pozostawiono pod troskliwą opieką znanych już skądinąd waletów. Ci początkowo próbowali pozbyć się problemu a to poprzez zacinanie szpadlem, a to poprzez zadzierzgnięcie, a gdy nie przyniosło to oczekiwanych efektów zastosowali kurację polegającą na podawaniu w dużych ilościach sulfaguanidyny i ciepłej, mocnej herbaty. Kurację na tyle skuteczną, że następnego dnia ozdrowieniec mógł wejść w skład grupy pościgowej. Po drodze czekała go atrakcja w postaci przejażdżki barakowozem poruszającym się po torach i chwile zadumy na przełęczy Legionów (Cześć ich pamięci!).

Dwa dni od chwili rozłąki znów wszyscy byliśmy razem. Dodać należy, że był to już czas, gdy obowiązywał podział na grupy i kolejny nocleg - na Niemieckiej Polanie - grupa, która przybyła tam pierwsza wspomina najmilej: 24 godziny błogiego lenistwa (z tej prostej przyczyny, że kursodzień innych grup trwał 36, a nawet 48 godzin).

Z Niemieckiej Polany Wicherek po krótkim, dwugodzinnym rozpoznaniu terenu poprowadził ową gromadkę w kierunku Popadii. Po drodze mieliśmy okazję podziwiać ukraińskie pojazdy służące do robót leśnych. Wielkie i silne jak wielki i silny jest kraj któremu służą.

Przejście powoli dobiegało do końca i w powietrzu czuć było ogólne rozprężenie zaawansowane tak dalece, że ostatniego dnia kierownictwo ogłosiło amnestię i zezwoliło na doprowadzenie się do celu w sposób lekki, łatwy i przyjemny tzn. drogą biegnącą dnem doliny. Ale jakiej doliny: dzikiej, o zboczach pokrytych przedwiecznym borem, ze śladami działalności człowieka, który wyniósł się stąd przed wielu laty. Droga doprowadziła nas do klauzy - muzeum i tu Beata po raz drugi rozwinęła skrzydła. Jej opowieść sprawiła, że pojawiły się podejrzenia, jakoby w całym swoim życiu nie robiła nic innego tylko spławiała drewno tutejszymi rzekami.

Nadeszła chwila rozwiązania (przejścia). Kierownictwo z grona kursantów wyłoniło trójkę przewodników bezwarunkowych i dwójkę warunkowych (lub odwrotnie), pozostałych zaprosiło na przejście za rok (po tym co przeszli?) oraz ogłosiło wyniki rozlicznych konkursów, skrytykowało jedzenie (niesłusznie) i podziękowało waletom (słusznie).

Nowo wybrani przewodnicy prawdziwą, asfaltową drogą doprowadzili nas do Miżgirie (Wołowe), skąd po drobnych, słownych utarczkach z obsługą dworcowych komnat otdycha (wszędzie ta korupcja) i niezapomnianej nocy udaliśmy się do Lwowa, który zwiedzano lub nie.

P.S. Skład przejścia:
Kierownictwo: Ania, Butold, Rafał.
Kursanctwo: Ala, Ania, Basia, Beata, Karolina, Kasia, Adaś, Andrzej, Paweł, Wicherek, Wiktor.
Waleci: Fazi i K.B.Lek.