lato_84Jest piękny jesienny wieczór. Bacówka na Jasieniu. Rajd Jubileuszowy z okazji 25-lecia SKG i wieczorne rozmowy przy ognisku. Także o tym, czy coś po nas „starych" przetrwało do czasów obecnych. I Prezes opowiada - właściwie to już chyba legendę - o pewnych manewrach na przejściu letnim, które zostały rozstrzygnięte w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...

A ja w tym momencie wracam pamięcią do swoich manewrów sprzed osiemnastu lat, które na przejściu letnim w 1983 roku odbyły się trochę inaczej, niż powinny. I chociaż pamięć jest już zawodna i z całego kursu pamiętam niewiele, to manewry tkwią jeszcze gdzieś głęboko. Może dlatego, że nigdy nie powiedzieliśmy wszystkiego do końca publicznie, jak również nigdy nie zostaliśmy rozgrzeszeni z naszego postępowania

Ale może od początku

Kurs roku akademickiego 1982/83 był jednym z pierwszych kursów SKG, po którym kursanci zdawali egzaminy przodownickie przed Komisją Turystyki Górskiej PTTK. Aby zaliczyć cały kurs należało zaliczyć dwie wycieczki kursowe (w tym jedną górską), obóz zimowy w Suchej Dolinie (tam nauczyłem się jeździć na nartach) oraz obowiązkowo przejście letnie. Przejście wiosenne w Beskidzie Żywieckim (z uwagi na jeszcze wtedy leżący śnieg raczej zimowe) było mile widziane.

No cóż, kurs jak kurs, ale to przejście letnie...

Prowadziły je dwie osoby wywodzące się z SKPB i mające za sobą twardą szkołę w tej organizacji, tj. BBJ (Bogdan Bereza Jarociński) i Julita Marczuk. Dodatkowo wędrował z nami Wąż oraz dwoje pomocników instruktora, tj. Ela Szufa i Lech Sałkiewicz.

Tamto przejście to była swoista instytucja. Własny czas przejściowy (zegarki przesunięte dwie godziny do przodu, aby kursant wstając np. o godzinie czwartej rano nie musiał się stresować - wszak zegarek wskazywał już godzinę szóstą), charakterystyczni prowadzący i ta atmosfera...

Choćby kursant nie wiem jak się starał, o pochwale lub choćby bardziej przychylnym traktowaniu ze strony kadry nie miał nawet co marzyć. W ogóle pochwała w trakcie przejścia była towarem deficytowym i właściwie nie występowała samoistnie. Za to wszystkie, choćby nawet najmniejsze, potknięcia urastały wręcz do katastrofy, w wyniku której mogło zdarzyć się wszystko co najgorsze, do śmierci uczestników wycieczki włącznie. Każdy, kto z powodu zmęczenia lub utraty orientacji zrezygnował z prowadzenia, mógł właściwie pakować plecak, gdyż na drugą szansę trudno było liczyć. Kto nie spełniał w zadowalającym stopniu wymagań kadry, to samo. A wymagań było sporo. Panoramki, konieczność odpowiadania na znienacka i podstępnie zadawane pytania w stylu „gdzie jesteśmy?", „co to za góra?", itp. Oczywiście cerkiew zachodnio- i wchodniołemkowska oraz ikonostas - bezbłędnie, chałupa łemkowska również, manewry w trakcie przejścia, itd.

Dlatego też wśród kursantów trup słał się gęsto

Agnieszka, mająca za sobą solidną praktykę w harcerstwie, prowadziła wyśmienicie, tak metodycznie, jak i orientacyjnie. W efekcie po raz pierwszy i jeden z ostatnich doszliśmy na wyznaczone miejsce bez jakiegokolwiek błądzenia i o całkiem przyzwoitej porze. Niestety, na samym końcu, już po dotarciu w okolice wyznaczonego punktu, wysłała dwie osoby ze swojej grupy na poszukiwanie dogodnego miejsca do rozbicia namiotów. Ponieważ osoby nie wracały, wysłała kolejne dwie na ich poszukiwanie, po czym sama poszła ich szukać. I to wystarczyło. Nie liczył się cały dzień bezbłędnego prowadzenia i doskonałe panoramki, ale tylko te nieszczęsne ostatnie pół godziny. Kadra miała takie używanie, że dziewczyna załamała się i następnego dnia opuściła przejście.

Kasi, która odparzyła nogi i miała bąbel na bąblu, po prostu podziękowano, bo przecież przodownik nie może mieć takich bąbli. Tadkowi - wykładowcy z Politechniki Warszawskiej, który na przejście zabrał swojego piętnastoletniego syna - również podziękowano, gdyż syn nie nadążał za grupą. Zbyszkowi, który również prowadził rewelacyjnie (dwa razy), nie zaliczono, bo musiał tydzień wcześniej wyjechać z przejścia.

I tak dalej...

Dlatego z blisko dwudziestu kursantów, którzy pojechali na przejście, do jego zakończenia dotarła niespełna połowa, a na zaliczenie szansę miało tylko sześć lub siedem osób: Agnieszka Suwalska, Marcin Wąsowicz, Irek Robak, Mariusz Krawiec, Zbyszek Niewiadomski, piszący to wspomnienie i być może ktoś jeszcze, o kim pamięć nie przetrwała próby czasu.

Ich manewry

I kiedy wydawało się już, że pozostało nam tylko kilka dni spokojnego chodzenia, kadra wymyśla kolejne, chyba czwarte, manewry, które niby miały jeszcze coś rozstrzygnąć. Dla nas, którzy po blisko trzech tygodniach chodzenia po Beskidzie Niskim, po zrobieniu kilkuset panoramek i po trzech wcześniejszych manewrach znaliśmy już na pamięć wszystkie szczyty wraz z pipantami, a także byliśmy w stanie trafić na nie bez mała z zawiązanymi oczami, pomysł kolejnych, trzydziestosześciogodzinnych manewrów był pomysłem bez sensu, obliczonym co najwyżej na nasze fizyczne unicestwienie. A poza tym, co to za manewry dla trzech zespołów.

I wtedy, na stokach Uherca zrodził się szatański plan...

Manewry się rozpoczynają, kadra wyznacza nam trasy, my na te trasy dzielnie wyruszamy, oczywiście każdy we właściwym kierunku. Po czym... szerokim łukiem obchodzimy Uherec i spotykamy się w umówionym miejscu, czyli pod cerkwią w Świątkowej. Zajęło to sporo czasu, bo obejść Uherec, to jednak kawał drogi. Ale pierwszy punkt planu został wykonany.

Czas na punkt drugi naszych manewrów

Siedząc pod cerkiewką i posilając się kupionym od gospodarzy mlekiem oraz zagryzając suchą bułką, nanosimy wszystkie przydzielone nam punkty na jedną mapę. Następnie całe manewry rozgrywamy na tej mapie, analizując dokładnie trasy poszczególnych zespołów i czasy ich przejścia, w tym zwłaszcza godziny dotarcia każdego zespołu na wyznaczony punkt. Tak określone czasy wpisujemy na karteczki, które zwykle zostawia się na punkcie. Jeżeli na jednym punkcie ma się spotkać kilka zespołów, wpisujemy się, każdy zespół swoim długopisem i charakterem pisma, w kolejności, w jakiej dotarlibyśmy na ten punkt. Oczywiście wszystkie te czasy wpisujemy również do naszych kajecików - że niby będąc na szczycie spisaliśmy coś ze znalezionej tam karteczki. Był to najtrudniejszy i bardzo czasochłonny element planu. Obszar wyznaczony przez wszystkie punkty naniesione wcześniej na mapie, z określonymi już w przybliżeniu czasami przejścia poszczególnych zespołów, dzielimy na trzy sektory. Kryterium podziału jest oczywiście skupienie punktów, ale i kolejność ich odwiedzania, aby karteczka znalazła się tam o godzinie zbliżonej do tej na niej zapisanej (aby kadra kontrolując punkty nie była w stanie się zorientować).

Po ostatecznym opracowaniu całej strategii rozdzielamy karteczki na zespoły, które zaniosą je na szczyty (punkty) w poszczególnych sektorach (składu zespołów wyznaczonych przez kadrę nie zmieniamy), umawiamy się następnego dnia rano na kolejne spotkanie (przy cerkwi w Wołowcu) i podsumowanie zadania, po czym wyruszamy na nasze, już własne trasy manewrów.

Etap trzeci to realizacja

Podczas wędrówki, zwłaszcza polnymi drogami w odkrytym terenie, bardzo dokładnie rozglądamy się dookoła, gdyż spotkanie kogokolwiek z kadry, zwłaszcza w miejscu, w którym nigdy nie powinno nas być, mogło zniweczyć nasz wspaniały plan, a także doprowadzić do oblania przejścia. Pytamy więc wszystkich napotkanych baców, harcerzy i innych turystów, czy nie widzieli takiego lub innego pana albo pani, podając przy tym bardzo dokładne rysopisy naszej kadry. Każdy zauważony w oddali osobnik staje się podejrzany.

Po zauważeniu Lecha Sałkiewicza leżymy z Irkiem Robakiem przez blisko godzinę w chaszczach na brzegu strumienia, do połowy w wodzie i czekamy aż przejdą. Agnieszka, która zobaczyła Lecha (z Elą), też trochę czasu spędziła w chaszczach.

Ale w sumie etap realizacji przebiegł bez większych zakłóceń, choć nie wszystkie zespoły dotarły na umówione spotkanie o umówionym czasie, m.in. my. Wrażeń jest jednak co niemiara. Opowieści o noclegu na cmentarzu (co się okazało się dopiero rano), o psach, które mało nas nie zagryzły, o spaniu w stogu siana (z drągiem w środku), o niezauważeniu (ze zmęczenia) dziewczyny w stroju topless wymagają osobnego opisu.

Jednak to wszystko opowiemy sobie dopiero później, bo teraz trzeba szybko biec na Uherec, gdyż kończy się limit czasu, w którym musimy się zmieścić, aby zaliczyć przejście. Oczywiście znowu strategia - kto z której strony ma wejść do obozu i w jakim odstępie czasu po sobie. W międzyczasie niezbędne było ustalanie jednego alibi dla wszystkich, m.in. którędy szliśmy, gdzie byliśmy, itp. Ponieważ jednak limit czasu się kończy, po drodze ustalamy, że dwa zespoły muszą wejść razem. Wymyślamy kolejną historię, gdzie i w jakich okolicznościach się spotkaliśmy, a następnie jeden zespół idzie, a dwa zalegają w chaszczach na co najmniej godzinę (lub odwrotnie).

Śledztwo kadry

Po dojściu na miejsce zdajemy kadrze relację (wcześniej ustaloną) i rozliczamy przejście. Z pozoru wszystko przebiega normalnie, więc liczymy na zasłużony odpoczynek. Okazuje się jednak, że kadra skontrolowała kilka punktów i nabrała jakiś podejrzeń, więc zaczyna nas przesłuchiwać. Każdy indywidualnie musi opowiadać - bez mała minuta po minucie - jak i którędy szedł, jak wchodził na szczyt, o której godzinie, którędy schodził, gdzie spał, dlaczego wziął śpiwór (a wszyscy wzięliśmy), czy i gdzie spotkał drugą grupę...

Z odpoczynku nic nie wyszło, bo przesłuchania trwały do późnego wieczora. Jeżeli były jakieś rozbieżności pomiędzy członkami jednego zespołu kadra natychmiast to wychwytywała i usiłowała drążyć jeszcze głębiej. Np. Lech wszedł na jeden z punktów i znalazł kartę z czasem naszego zespołu o około dwadzieścia minut późniejszym, niż wynikało to z jego zegarka, co stanowiło główny dowód przeciwko nam. Kadra wyjawiła to znienacka i od razu próbowała nas zgnębić. W tym momencie Irek Robak z niewinną miną zapytał: „A którą macie teraz godzinę?", po czym ze spokojem pokazał swój zegarek, na którym czas był przesunięty o pół godziny do przodu tłumacząc, że miał problemy z zegarkiem i czas ustawił „na oko". Zawsze chciałem zapytać Irka, jak udało mu się niepostrzeżenie przestawić wskazówki zegarka.

Myślę, że kadra do końca podejrzewała nas o jakiś niecny czyn, ale niestety, z braku dowodów musiała to przejście zaliczyć.

Po kilku dniach przejście skończyło się już bez problemów, większość z nas zdała później egzaminy przodownickie, ale o naszym niecnym czynie nie opowiadaliśmy, również i dlatego, że na prośbę Piotra Zaremby, któremu uchyliliśmy rąbek tajemnicy, zdarzenie to mieliśmy zachować w mniejszej lub większej tajemnicy. Na pewno nie powiedzieliśmy o tym następnemu kursowi. A później skończyliśmy studia, każdy poszedł w swoją stronę. Dom, rodzina, dzieci.

Dlatego piszę o tym dopiero teraz, na wyraźną prośbę Prezesa i ku pamięci potomnych oraz obecnych klubowiczów, którzy wtedy, osiemnaście lat temu, byli gdzieś na przejściu pomiędzy żłobkiem i przedszkolem. Niewątpliwie jest to pierwsza, tak dokładna relacja z tych manewrów. Pozostaje tylko wierzyć, że nowi kursanci nie przeczytają tych wspomnień i nie będą próbować zaliczać w taki sposób manewrów na kolejnych przejściach. Zresztą diabeł tkwi w szczegółach, a tych w tym tekście nie jest za wiele.

A co do manewrów rozegranych w jakiejś knajpie, gdzieś w Beskidzie Niskim...

Zdarzyło się to rok później, na przejściu letnim następnego kursu, na którym ja, jako świeżo upieczony przodownik GOT, byłem pomocnikiem instruktora. Knajpa była w Wysowej, a cała reszta nieudolną próbą podobnego rozegrania manewrów, która jednak dość szybko się wydała (głównie z powodu niedopracowania przez kursantów szczegółów). Ale to już zupełnie inna historia, którą może ktoś jeszcze opisze...

PS Dziękuję Agnieszce za przypomnienie kilku faktów z tych manewrów.