120716_5104eMinął dokładnie rok od chwili zakończenia XXXI Kursu Przewodników Górskich. Wydaje się jakby to było wczoraj, a wspomnienia są bardzo żywe. Mogę śmiało powiedzieć, że decyzja o pójściu na kurs wiele zmieniła w moim życiu.

Cała historia zaczęła się pewnego zimowego dnia, gdy w Internecie przypadkowo trafiłem na stronę Studenckiego Klubu Górskiego. Spędziłem kilka godzin na jej penetracji, po prostu nie mogłem odkleić się od monitora. W konsekwencji na mój pierwszy wyjazd z SKG ruszyłem w kwietniu 2010 roku. Był to Rajd Gorce - Pieniny. Bardzo mi się podobało na trasie Przemka Witrowego, niemniej gdy po raz pierwszy usłyszałem o kursie, byłem nieco przerażony tym co się „tam wyrabia". Po dwóch wyjazdach do Rumunii, z Tomkiem Wexeyem na Bukowinę oraz Agatą Mętlak i Gosią Szczepanek w Fogarasze, zmieniłem zdanie. Ostatnie minimalne wątpliwości zniknęły po rajdzie jesiennym 2011 roku Michała Bekeya w Beskid Sądecki. Podczas kilkugodzinnej nocnej rozmowy w autokarze wiele dowiedziałem się o klubie i kursie; przemyślałem sprawę i podjąłem ostateczną decyzję, idę na kurs !

 

No i się zaczęło...

Nocą z 22 na 23 października ruszyłem z moją ekipą w mroki Puszczy Białej. Mój zespół składał się z trzech osób - Gosia, Joasia i mojej skromnej osoby. Mówiąc krótko i treściwie manewry nie poszły nam jakoś rewelacyjnie, niemniej udało nam się je zaliczyć w pierwszym terminie. Zaliczenie było warunkowe, ale jakoś nie zbierało mi się na płacz, że będę musiał jechać na 4 kursówki.

Zaraz potem zaczął się cykl cotygodniowych środowych wykładów, z których wyniosłem sporo bardzo przydatnej wiedzy. Po wykładach nierzadko wpadaliśmy na slajdowiska.

Z biegiem czasu środy kończyły się nieformalnymi spotkaniami. Przybywali na nie kursanci, członkowie i sympatycy SKG, powoli zaczęło rozkwitać życie towarzyskie.

Pierwsze wyjazdy

Moje cztery kursówki podzieliłem sobie na dwa posiedzenia. Wybrałem dwie wstępne w listopadzie i dwie bardziej zaawansowane w grudniu.

Zacząłem od eskapady w Beskid Niski z Mariuszem Drwalem w długi weekend listopadowy .

Operowaliśmy w zachodniej części Beskidu, w rejonie Gorlice - Zdynia. Pojechaliśmy w bardzo wąskim gronie: ja, dwie Gosie, Piotrek i Mariusz.

Chodzenie w blasku księżyca po leśnych ostępach Karpat było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Nie mogłem oderwać wzroku od cerkiewek, cmentarzy z I wojny światowej i tych łemkowskich, napotykanych w niezwykłych okolicznościach przyrody.

Z tej kursówki najbardziej wryło mi się moje nocne prowadzenie, łemkowski cmentarz, który nagle wyłonił się ze spowitego mgłą lasu oraz manewry ogniowe - jakaż to była frajda samodzielnie rozpalić ognisko i ugotować na nim jedzenie !

100_7484100_7527

 

Druga weekendowa wyrypa miała miejsce tydzień później w Beskidzie Wyspowym; rejon Tymbark - Lubomierz.  Jako że tym razem było kilkunastu uczestników mieliśmy dwójkę instruktorów i jednego praktykanta - obok Pawła Góreckiego „Księcia" i Tomka Wexeya „maglował nas" również Michał Bekey.  W Wyspowym miało miejsce śmieszno - straszne zdarzenie. Otóż prowadzący nas Maciek wpadł w sidła pijanego kompasu, co wykorzystał Książę do urwania części grupy. Jednakże jego chytry plan zawiódł, gdyż nieświadomie nasz prowadzący zatoczył koło  i  wpakował się prosto na przyczajonego w krzakach „podstępnego instruktora".

Z ciekawszych rzeczy mieliśmy jeszcze nocleg pod gołym niebem na polanie oraz przepiękny zachód słońca, jeden z tych, które zapamiętuje się na całe życie - wieczorne niebo umalowane w pastelowe barwy i morze mgieł okalające czubki gór; no i ta Babia Góra na dalekim horyzoncie.

100_7578100_7587

 

W grudniu wybrałem się powtórnie w Beskid Niski. Los zrządził, że trafiłem na Jędrka i Asię Ochremiaków, co bardzo sobie chwaliłem. Towarzyszyła im „prawa ręka" Michał Strzelczyk „Strzelec". W serce Beskidu Niskiego wraz z siódemką innych kursantów kręciliśmy się m.in. w rejonie Bartnego. Wędrowaliśmy już w na poły zimowych warunkach po skrzypiącym pod butami śniegiem. Tutaj najciekawsze były przydrożne kamienne krzyże i kapliczka w nieistniejącej łemkowskiej wsi Nieznajowa, cerkiew w Bartnem oraz ukryte w lesie pozostałości po I wojnie światowej - cmentarz i okopy.

100_7621100_7630

 

W trakcie ostatniej kursówki miałem przyjemność gościć na styku Beskidu Niskiego i Sądeckiego operując z ósemką takich jak ja w rejonie Tylicz - Krynica Zdrój. Nadzorowali nas Paweł Marciniak i Marta Cobel - Tokarska oraz praktykant Michał Bekey. Oprócz tego gościnnie zawitała do nas Gosia Szczepanek. Mieliśmy przedsmak zimówki, bo zima była już w pełni, tylko temperatura była nieco inna niż w lutym ...

Co wryło mi się w pamięć ? Specyficzny, ale bardzo fajny sposób komentowania Pawła i Marty. To właśnie na tym wyjeździe najwięcej się śmiałem i to właśnie dzięki temu duetowi.

Fajne było też to, że w czasie panoramki przybyły do nas miejscowe psy, które nawet zapozowały z nami do grupowego zdjęcia.

100_7692100_7657

 

Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, który wyjazd był najfajniejszy, wszak z każdego wyniosłem jakąś wiedzę i nabyłem doświadczenie. Tutaj zawierałem pierwsze kursowe znajomości. To właśnie wtedy zaczął kształtować się trzon XXXI KPG, który coraz mocniej zżywał się ze sobą. 

My się zimy nie boimy!

Zima 2011/2012 była długa i mroźna. Najtęższe sięgające w nocy blisko 30 stopni mrozy przypadły akurat na termin naszego wyjazdu, czyli pierwszą połowę lutego. Wędrowaliśmy przez środkową cześć Beskidu Niskiego oraz po drugiej stronie granicy na północy Pogórza Ondawskiego.

Warunki były takie, że trzeba było stosować tak zwane torowanie, bo śnieg sięgał nam powyżej kolan, a jeden raz już na Słowacji dosłownie potopiliśmy się w dwumetrowej zaspie na zejściu do Jedlinki. Mimo tego nikt nie opuścił nas przed czasem i cały skład dotrwał do końca wyjazdu.

Nigdy nie zapomnę szoku, jakim był dla mnie pierwszy nocleg. Było już dobrze po zmroku, gdy brodząc po kolana w śniegu, weszliśmy na jakiś mniej zadrzewiony pipant i zapadła decyzja o rozbijaniu namiotów. Ale jak to ?! - pomyślałem, będziemy się TU rozbijać ?

Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia zabrałem się do rozkopywania łopatą śniegu, ale tak by pod namiotem została „poduszeczka". Potem zabrałem się za to, co lubię najbardziej - czyli rąbanie drewna.

Okazało się, że da się przeżyć w namiocie nawet w tęgi mróz. W ogóle muszę stwierdzić, że ani razu nie zmarzłem na zimówce pod namiotem. Co innego w terenie podczas przedłużającej się panoramki. Nie było takich problemów w czasie marszu, bo rozgrzewał nas intensywny ruch. Nikt nie nabawił się odmrożeń.

Jeśli chodzi o noclegi to Paweł zadecydował zrobić o jeden więcej „ciepły"  czyli w cywilizacji. Bilans noclegowy wyszedł więc 50/50.

Z lutową eskapadą wiąże się moje chyba najprzyjemniejsze wspomnienie z kursu. Otóż na ostatnim ognisku przed zejściem do mety w Dukli planowałem urządzić swoje urodziny. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po wyjęciu czekoladek do poczęstunku w powietrze wzbił się tuman konfetti i zagrały trąbki. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę obchodził urodziny w tak wspaniałej atmosferze i takich okolicznościach przyrody.

Z Beskidu wróciliśmy dumni, że dotrwaliśmy do końca i zrelaksowani po sesji.

ZdjC499cie0244Zimowka032

Wiosno, tak długo na Ciebie czekaliśmy, a ty przyszłaś taka piękna zielona, pachnąca ...

Gdy śniegi stopniały, a na drzewach pojawiły się młodziutkie zielone listki, przyszedł czas na przejście wiosenne. Dla „odświeżenia" góra zadecydowała, że pojedziemy w Bieszczady Zachodnie.  Podczas około tygodniowej wędrówki przemierzyliśmy dzikie tereny od Zagórza po okolice Cisnej. Podobnie jak na wszystkich dotychczasowych wyjazdach właściwie nie było opadów deszczu. Przełom kwietnia i maja był ekstremalnie ciepły, temperatury dobijały do około 30 stopni. Naszą kadrę stanowili: Przemek Witrowy, Michały Bekey i „Strzelec".

Wiosenne było, jest i będzie najcięższym wyjazdem na kursie. Nie inaczej było tym razem, mniej więcej gdzieś trzeciego dnia ludzie zaczęli zasypiać na każdym postoju w najdziwniejszych pozycjach. Tą „drogę krzyżową" wynagradzały nam piękne okoliczności przyrody. Ech, cóż to był za pejzaż ...

Morze młodej, intensywnej zieleni przetykane białym i żółtym kwieciem na tle porażająco błękitnego nieba. Noce z nieboskłonem usianym niedającą się ogarnąć ilością gwiazd. Nie zabrakło i zwierzyny, tej drobnej, jak salamandra czy lis oraz większej jak sarna i żubr. Dodajmy do tego cerkiewki i zagubione w Bieszczadach wsie i miasteczka, a otrzymamy obraz, który skłoniłby chyba każdego do opuszczenia tłocznego miasta i ruszenia w Karpaty.

Choć zmęczenie dawało mi się we znaki, nie marnowałem ani chwili i na każdej przerwie robiłem notatki. Spontanicznie zaczęła powstawać relacja, która obecnie „wisi" na stronie SKG.

Sił dodawały mi poranne ptasie trele, szum gotującej się w garze wody i marsz „noga w nogę" za resztą. W miarę upływu czasu czułem, że zrastam się z naturą. Coraz bardziej odzywały się pierwotne instynkty - słuch i wzrok zaczął dorównywać poziomowi naszych przodków. Czułem jak krzepnę, nawet oddychać zaczęło mi się nieco inaczej pośród karpackiej buczyny. Dodatkowym czynnikiem motywującym do działania był lekki, ale jednak stres, bo przecież to nasz pierwszy wyjazd egzaminacyjny.

Największym przeżyciem duchowym było dla mnie to, co zaszło pod cerkwią w Łopience.

Pod murami tej bielutkiej jak śnieg świątyni „Strzelec" przeczytał nam fragment powieści Zygmunta Kaczkowskiego „Mąż Szalony". Gdy na chwilę zamknąłem oczy, ujrzałem żywy obraz XVIII wiecznej Łopienki, cały jej barwny folklor oraz wieloetniczną pstrokaciznę, jaka zjeżdżała tu na odpusty. Te kilka chwil zdało mi się wiecznością, w trakcie której widziałem barwne stroje, słyszałem różne języki i czułem przeplatające się ze sobą zapachy. Obiecałem sobie wtedy, że jeszcze tu zawitam. I rzeczywiście tak się stało we wrześniu 2013 ale to już inna historia ...

Z kolei za najistotniejsze przeżycie fizyczne uznaję całodobowe manewry. Przyszło mi je odbyć z Piotrkiem. Poszło nam mówiąc najogólniej średnio na jeża między innymi, dlatego że załatwiło mnie słońce. Na wstępie, jeszcze w nocy, zaliczyliśmy sajgoniarskie zejście i przejście rzeczki na rympał - nie miałem sandałów, więc zrobiłem to na boso, nawet z kijkami mało co się nie skąpałem ! Na podejściu pod nagi szczycik Horbu dostałem chyba czegoś w rodzaju udaru słonecznego. Paść na wznak nie padłem, lecz przez kilka następnych godzin wlokłem się niemiłosiernie. Sytuacja zmieniła się późnym popołudniem, gdy odzyskawszy żwawość, spięliśmy się i z rezerwą czasową doszliśmy do ukrytej w gąszczu bazy namiotowej w Łopience, gdzie na koniec trzeba było zagotować menażkę wody. Uczyniwszy to, padliśmy jak kłody w naszych namiotach.

Niestety, jak to zwykle bywa, wszystko co dobre szybko się kończy, w tym wypadku w miejscu, gdzie Wetlinka wpada do Solinki. Na otarcie łez mieliśmy widok na Jezioro Solińskie i otaczające ją góry. To co wtedy zobaczyłem, poraziło mnie tak, że nie mogłem „odkleić" się od szyby busa mknącego do Sanoka. Butelkowo-zielona Solina, krwisto zielone góry wokół niej i soczyście niebieskie niebo z pewnością będę wspominał jeszcze na bujanym fotelu.

W Sanoku przyszła chwila prawdy. W pokoju zwierzeń każdy z nas dowiadywał się, czy zaliczył ten wyjazd. Moje prowadzenia nie były na tyle dobre, bym znalazł się w gronie szczęśliwców, ale jakoś to przeżyłem tak jak pozostali „nieszczęśnicy". Zaliczyło około połowy składu.

wiosenne3_2012.jpgwiosenne5_2012.jpg

P1370088DSCN4330

P1360927

Rumuński finał

Zgodnie z odwiecznym cyklem po wiośnie nastało lato, a wraz z nim ostatni wyjazd kursowy.

Tym razem odbył się on w Rumuni, w zachodniej części Karpat Południowych, pod batutą „Księcia". Podobnie jak na poprzednim wyjeździe i tu było nas kilkanaścioro, ale tym razem podobni jak w maju było kilkoro waletów, w tym i ja.

Inaczej niż na wszystkich pozostałych wyjazdach tutaj dopadł nas deszcz, na szczęście ostatnie 2 - 3 dni. Mimo tego budzenie się obok dryfującej menażki nie było fajne, no chyba że ktoś chciałby zgłosić nową dyscyplinę olimpijską - nurkowanie w namiocie.

Innymi wyróżnikami była wysokość i charakter gór. Beskidy są wszak o połowę niższe i właściwie nie posiadają takich skalistych grani. Dodajmy, że nie prowadzi się tam wypasu owiec czy innych zwierząt, natomiast w Rumunii jest to nagminne. No i jeszcze jedna ważna sprawa - obecność sporej liczby dzikiej zwierzyny - w tym niedźwiedzi - wymusza wystawienie wachty na zalesionym terenach.

Rumuńska eskapada obfitowała w nagłe zwroty akcji. Kontuzja kursanta wymusiła jeden dzień postoju wykorzystany na wycieczkę na lekko. Z kolei innym razem silny wiatr, który jednej z waletek porwał karimatę, skłonił nas do zejścia z grzbietu do szałasu pasterskiego. Dalsza niekorzystna zmiana pogody opóźniła spotkanie z zespołem naszych, eskortujących do cywilizacji poszkodowanego kolegę, któremu mimo pantomimicznych cudów nie udało się załatwić osiołka u pasterzy (na przeszkodzie stanęło nagłe pojawienie się ich burakowatego szefa).

Co jeszcze ? - życzliwi pasterze w górach, którzy dziwili się, po co my tu z plecakami się telepiemy, nie tak groźne jak w legendach psy pasterskie oraz piękny Siedmiogród, który dane mi było odwiedzić po raz wtóry.

Wisienką na torcie były przybierające niesamowite kształty drzewa, które ożywały każdego wieczora w blasku wąskiego kręgu tańczących płomyków ognia, chmury na niebie przybierające dziwaczne kształty i kolory.  No i oczywiście perła Transylwanii, czyli „disnejowski" zamek Macieja Korwina w Hunedoarze.

Jakie były największe przeżycia ? - warta przy ognisku z siekierą i nożem pod bokiem oraz kubkiem herbaty i notesem w garści. I ten fałszywy alarm ...

A było to tak. W tym samym miejscu tyle że parę godzin wcześniej, wróciwszy z kąpieli, zabrałem się za rąbanie drewna. Nagle usłyszałem z pobliskiego jaru donośny krzyk. Skoczyłem za przewodnikiem, tak jak stałem rozebrany do pasa z siekierą w ręce.  Okazało się, że to walet wrzasnął w wyniku ... polania zimną wodą. No i cóż, mówiąc najkrócej, nie zostałem bohaterem.

Tym razem wyjazd zaliczyli prawie wszyscy, "Książe" był z jego przebiegu wielce rad.

 

120719_5609e120716_5104e

120723_6184eDSCF3258

DSCF3348DSCF3320

DSCF3587

***

Po kilku miesiącach wyjazdów z kursem odważyłem się wypuścić na moją pierwszą samotną wyprawę. Po planowym rozejściu się z towarzystwem z letniego w Budapeszcie przystąpiłem do zwiedzania stolicy Wegier, a dnia następnego Słowacji. Z Bratysławy przedostałem się pod granicę z Polską i przeszedłszy Beskid Żywiecki, dotarłem do Zakopanego.

Zamiast zakończenia

Kurs sprawił, że nauczyłem się radzić sobie w terenie, zwiększyła się moja wytrzymałość psychiczna i fizyczna, uległa poszerzeniu wiedza krajoznawcza, ale przede wszystkim zyskałem większą pewność siebie

To właśnie tu tkwi kamień węgielny mojej obecnej samotnej wyprawy w Góry Czerchowskie i Tokajsko - Slańskie. Zapewne przed zetknięciem się ze szkoleniem SKG nie odważyłbym się na taki krok ...

Pisano w Budapeszcie 17 VIII 2013