Wino, kobiety i śpiew...

... nie, to inny wyjazd. Coś mi się pomyliło...

tyt.jpgWielka drewniana ława, przy której siedzieliśmy, zapełniona była menażkami, kubkami, torbami z wszelkiego rodzaju jedzeniem i świecami dającymi niewielkie światło. Wszystkie kaloryfery poobwieszane były szczelnie mokrymi ubraniami, zaś rząd butów bronił dostępu do kominka, w którym ogień wesoło zabawiał się drewnianymi klockami. Gdzieś po sali krążył kubek z Beherovką, zaś Szymon - gospodarz bacówki pod Krawców Wierchem, w której właśnie byliśmy, w prawdziwym stroju góralskim i z prawdziwymi góralskimi instrumentami śpiewał prawdziwe góralskie piosenki. Na wszystkich twarzach było widać zmęczenie, ale i radość. Dla takich chwil warto wyjechać w góry.

Zaczęło się od targów organizacji studenckich w BUW-ie. Siedzieliśmy sobie z Kasią przy stoisku SKG i myśleliśmy, jak by tu ciekawie spędzić czas. No i wymyśliliśmy, że jedziemy w Beskid Żywiecki. Kiedy? Najlepiej w ferie. Stąd już niewiele brakowało do stwierdzenia, że trzeba by zrobić obóz. No i zaczęło się.

Niestety, przypadki chodzą po ludziach, kobieta zmienną jest, zaś serce nie sługa. Krótko mówiąc Kasi dość szybko się odmieniło i zostałem z pomysłem sam. Ale mięczak to ja nie jestem, więc miesiąc później znaleźliśmy się na Wschodnim pod informacją.

Grupę stanowiło dziesięć osób. Poza mną nie było żadnego aktywnego członka SKG, ale nie miałem na co narzekać, bo jak się wkrótce okazało, szybko się zgraliśmy, a z ochotą do chodzenia nie było najmniejszego problemu. Ba, niektórych to trzeba było nawet powstrzymywać. Poza tym z takimi kobietami (których z resztą była przewaga) to każdy górołaz by chętnie kilka szczytów załoił.

W Zawoi znaleźliśmy się wcześnie rano w niedzielę 1 lutego. Droga do Markowych Szczawin zajęła nam niewiele czasu. Tam porządnie się posililiśmy i przygotowaliśmy do ataku na Babią Górę. Półtorej godzinki później, zapewnieni przez GOPR-owców, że możemy bez stresu iść na szczyt, gdyż "co miało zejść, to zeszło wczoraj", ruszyliśmy przedeptamą drogą na przeł. Bronę. Stamtąd do samego szczytu towarzyszył nam straszny wiatr. Na Diablaku musieliśmy się wręcz trzymać tyczek, by się nie wywrócić. Niestety widoczność ograniczała się do członków grupy i kilku zasypanych śniegiem kamieni. Ale, jako że na najwyższy szczyt Beskidów nie wchodzi się codziennie (chyba, że jest się Wojtkiem Grochowskim), pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek pod murkiem. Ze szczytu zeszliśmy na tyle szybko, że z rozpędu zdobyliśmy jeszcze Małą Babią Górę, z której roztaczał się dosyć ładny widok na Pilsko i Worek Raczański, a także na Beskid Śląski i Mały. Wieczór w Markowych Szczawinach urozmaiciła nam wizyta w muzeum turystyki.

Drugi dzień wyjazdu byłby idealny dla kogoś chcącego nabawić się hydrofobii. Woda była wszędzie i pod każdą postacią. Mniej więcej do połowy uda leżał mokry śnieg, wszędzie dookoła latały sobie w powietrzu drobinki wody, które wciskały się w każdy zakamarek ubrania, zaś raz na jakiś czas spadał z nieba deszcz. Do tego nasza trasa była kompletnie nieprzetarta, gdyż zgodnie z zapewnieniami GOPR-u nikt tamtędy od dwóch tygodni nie szedł. Mimo to, tempo, jak na te warunki, mieliśmy dość dobre, więc jeszcze przed zmrokiem, omijając Mędralową, znaleźliśmy się na przełęczy Klekociny. W związku z zaistniałymi warunkami okazało się, że mamy w grupie terminatora. Na imię miał Andrzej i generalnie małą mu robiło różnicę, czy idzie po gołej ziemi, czy w śniegu po kolana, oczywiście jako pierwszy torujący, najlepiej przez cały dzień.

Na przełęczy czekał nas niemały zawód, gdyż schronisko, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, stało zamknięte. Pozostawało nam jedynie zejść na dół do Bystrej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. We wsi ugościł nas ksiądz, oddał do naszej dyspozycji chatkę za kościołem i drewno do napalenia w piecu, do tego poczęstował kwaśnicą i bigosem z ziemniakami, zaś rano jedliśmy ciepły chleb prosto z piekarni. Jakby tego było mało, grupa, która mieszkała przy kościele i codziennie dojeżdżała na narty do Korbielowa własnym autokarem, zgodziła się podrzucić nas do Krzyżowej. Stamtąd, po uzupełnieniu zapasów, ruszyliśmy w stronę Hali Miziowej.

Tego dnia po raz kolejny przecieraliśmy szlak i, mimo, że nie było już tak mokro jak dzień wcześniej, na halę doszliśmy wykończeni. Ale żadne zmęczenie nie było w stanie pomniejszyć naszego osłupienia, gdy obok starego schroniska ujrzeliśmy ogromny prom kosmiczny. Później dopiero okazało się, że to głośne ostatnio nowe schronisko. Jednak schroniskiem bym tego czegoś raczej nie nazwał. Był to raczej hotel dla bogatych narciarzy, bez górskiego nastroju i atmosfery. Niesamowicie z tym molochem kontrastowało stare schronisko, które niestety w czerwcu zostanie zamknięte. Mimo, że z zewnątrz nie wygląda ono zbyt zachęcająco, to atmosfera, którą tworzą gospodarze obiektu i goście, ilość i smak podawanego jedzenia, pies lawinowy Bruno i wiele innych rzeczy powodują, że nawet codzienny najazd armii narciarzy nie przeszkadza. Poza tym pierwszy raz w życiu spotkałem się w schronisku PTTK z tym, że gospodarz gotuje mi za darmo obiad z moich produktów, u siebie w kuchni. Nawet grzane wino nam zrobili.

W tak pięknych okolicznościach przyrody, i tak niepowtarzalnych dużo łatwiej było podjąć decyzję o jednodniowym odpoczynku na hali. Z resztą widoczność rano dnia następnego, a raczej jej brak, spowodowała, że jeszcze bardziej poczułem się związany z tym miejscem. Dlatego nasza aktywność ograniczyła się do suszenia, spania, jedzenia i innych błogich czynności (niektórzy coś wspominali o prysznicu, ale ja się na tym nie znam). Jedyną odmianę stanowił wypad we wczesnych godzinach popołudniowych, kiedy pogoda się nieco poprawiła, na Pilsko. Oczywiście szlak był kompletnie nieprzetarty, ale do tego zdążyliśmy już się przyzwyczaić. Niestety ze szczytu nic nie było widać, ale powrót na tyłkach lub na kolanach był sprawny i bardzo przyjemny. Z kolei wieczorem część grupy, co ciekawe złożona głównie z niewiast wybrała się do stróżówki GOPR-u na imprezę...

Kolejny dzień powitał nas dość przyjemną aurą, nawet przekonaliśmy się, że niebo nie zawsze jest koloru białego lub szarego, czasem ma jeszcze niebieskie ciapki. Nie muszę chyba dodawać, że szlakiem nikt przed nami przez wiele dni nie szedł, ale po całodziennym wypoczynku bardzo sprawnie dotarliśmy do bacówki pod Krawców Wierchem. Jedynym mankamentem tego dnia był fakt, że z dziesięciorga zrobiło się nas siedmioro. Ale cóż poradzić, niektórzy mieli własne obowiązki bliżej cywilizacji. Wieczór spędziliśmy pod znakiem ukulturniania się i poznawania miejscowego oraz bardzo zagranicznego folkloru, a to za sprawą gospodarza prezentującego instrumenty góralskie wraz z zastosowaniem, oraz jego kolegi przybyłego z Kamczatki, który potrafił z gitarą i swoim głosem wyczyniać takie cuda, że to chyba sprzeczne z prawami fizyki.

Kolejnym etapem naszej wędrówki było zejście do Glinki i przejście do Soblówki, gdzie w ostatnim domu we wsi przy szlaku na Wielką Rycerzową spędziliśmy kolejną noc. Miejsce to jest zdecydowanie magiczne. Nazywa się Stara Chata, warunki są bardzo ubogie, ale za to jest bardzo tanio, a gospodarze traktują turystów nie jak klientów, ale jak gości. Do dziś z resztą dostaję od nich maile z zaproszeniami na imprezy czy slajdowiska odbywające się w tym przemiłym miejscu. No i ten tort, którym nas poczęstowali...

Nasz wyjazd powoli dobiegał końca, ale pozostał nam jeszcze jedna ważna góra do zdobycia - Wielka Rycerzowa. Niestety na atak zdecydowały się już tylko cztery osoby - z trzech pozostałych jedna wyjechała dnia poprzedniego, jedna rano, zaś Andrzej Terminator stwierdził, że mu mało i wyskoczył do przodu, żeby jeszcze Wielką Raczę załoić. Po niezwykle ciepłym pożegnaniu z gospodarzami ruszyliśmy na szczyt. W bacówce pod Rycerzową spędziliśmy trochę czasu, jak i doznaliśmy niesamowitego szoku. Mianowicie po wyjściu z chaty spojrzeliśmy na niebo, które było... niebieskie! Chmury nie mogły wybrać sobie lepszego momentu na opuszczenie gór, gdyż na szczycie czekała nas prawdziwa uczta wizualna. Na południu rozciągała się Mała Fatra z Wielkim Rozsutcem na pierwszym planie, na wschód od niej przepięknie ośnieżone Tatry, znacznie bliżej nas Beskidzkie kolosy - Babia Góra i Pilsko, zaś widok zamykał Beskid Śląski. A żeby tego było mało, to całość oświetlało różowawe popołudniowe słońce.

Niestety nie mogliśmy pozostać tam wiecznie, trzeba było jeszcze dojść na Przegibek. Szło nam się bardzo dobrze, tym bardziej, że wciąż mieliśmy w pamięci niedawne widoki. W schronisku było mnóstwo narciarzy z dziećmi. Ulokowaliśmy się w pomieszczeniu na strychu i przystąpiliśmy do przygotowywania posiłku. I tu przewodnik w mojej osobie popisał się niezwykłą umiejętnością gotowania na gazie i zrobił chlup sosem o podłogę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w środku pływały suszone warzywa, więc całość po wylaniu wyglądała jak, mówiąc bez ogródek, paw.

W późniejszych godzinach dołączyło do nas trzech zataczających się dżentelmenów, którzy radośnie oznajmili pytani o dalsze plany: "iziemy na Wielchą Rasze". Jednak następnego dnia chyba zmienili plany, bo ich miny nie wyrażały ochoty do jakiejkolwiek aktywności fizycznej.

My zaś niestety musieliśmy powoli zacząć schodzić z gór. Dość szybko znaleźliśmy się w Rycerce Górnej, zaś godzinę później w Soli. Jednak, jako że mięczakami nie jesteśmy, postanowiliśmy przed udaniem się do Zwardonia załoić jeszcze Rachowiec. Co na to chmury? Stwierdziły, że sprawią, że nie będzie nam żal opuszczać gór i lunął deszcz. Ale nic to. Rachowiec padł, zeszliśmy do Zwardonia i udaliśmy się w odwiedziny do zaprzyjaźnionej z częścią grupy nauczycielki, która w tym czasie spędzała ferie wraz z uczniami na obozie narciarskim. Tam wypiliśmy dużo herbaty, doprowadziliśmy się do stanu używalności przeczekaliśmy pół nocy, po czym udaliśmy się na stację, skąd zabrał nas do Warszawki nieodżałowany Batory.

No i skończyło się. W sumie powinienem walnąć tu jeszcze jakieś zgrabne zakończenie, ale jestem w tym raczej kiepski. Jeśli chcecie podsumowań, zapytajcie się uczestników wyjazdu, dość często pojawiają się w środy.