p1080529Piątkowy wieczór, środek ferii zimowych, mimo to na dworcu wschodnim relatywnie spokojnie. Dopiero w pociągu widać większe zagęszczenie, ale wszystko wskazuje na to, że głównie za sprawą nowej jakości, jaką oferuje spółka PKP Intersyfy w dopiero co przejętych pośpiechach- w „Karkonoszach" zmniejszono bowiem liczbę wagonów drugiej klasy z sześciu do czterech. Mimo to elegancko wcisnęliśmy się do przedziału. A to ważne- Karkonosze nie są bowiem najbliżej położonymi stolicy górami, a pociągi nie chcą się jakoś zbytnio rozpędzać- dość wspomnieć, że 124 kilometrowy odcinek z Wrocławia do Jeleniej Góry do ponad trzyipółgodzinna tułaczka z tak urokliwymi miejscami za oknem jak Wałbrzych. Wskutek takiej konfiguracji na każdą godzinę spędzoną w górach trzeba przeznaczyć statystycznie 52 minuty na dojazd w nie. No ale raz do rok można sobie chyba pozwolić na odrobinę szaleństwa.

 

Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi pociągowi udało się osiągnąć Jelenią Górę. To przepiękne miasto dane nam było jednak podziwiać tylko z perspektywy chodnika łączącego dworzec kolejowy ze stanowiskiem drugim, z którego odjeżdża autobus do Jakuszyc. Zebrała się nas w sumie dziewiątka- oprócz mnie na nartach ( z reguły) wędrowali: Magda, Kasia, Bartek, Paweł oraz frakcja alternatywna w składzie: Marek, Robert, Adam oraz dołączająca do nas szczęśliwie we Wrocławiu Asia. Już o 11:00, ochlapywani błotem pośniegowym przez pędzące krajową trójką samochody mogliśmy na poboczu przypiąć narty i wyruszyć na szlak. Plan był prosty, choć dość ambitny: zielonym szlakiem wdrapać się na Halę Szrenicą, a następnie przejść grzbietem aż do Przełęczy Okraj i zjechać do Kowar.

Pierwszych kilkaset metrów poszło nam elegancko, jednak już wkrótce nastały warunki każące zweryfikować ambitne plany. Z każdym metrem wysokości śniegu przybywało, wkrótce zrobiło się go ponad metr. Narty niewiele pomagały ze względu na przebieg szlaku- jakiś mądry specjalista prowadził go na przemian to jarem, to zwykłym rynsztokiem; w takich warunkach narty miały ograniczoną użyteczność: najczęściej wykorzystywaliśmy je jak kijki trekingowe- do podpierania się, skoro i tak już nieśliśmy je w ręku. Tym sposobem od frakcji pieszej różniliśmy się tylko tym, że my w ręku nieśliśmy narty a oni nie.

Piechurzy tymczasem podążali nieco inną trasą- czerwonym szlakiem ze Szklarskiej Poręby przez Kamieńczyk. Srogo musieli za to zapłacić- w budce przy wejściu do Parku Narodowego. Za to zobaczyli Wodospad Kamieńczyka (choć nie wszyscy) oraz akcję GOPR z połamaną narciarką w roli rekwizytu.

Tymczasem tzw. narciarze, po trwającej półtorej godziny morderczej walce z białym żywiołem zdołali się przybliżyć do celu o 3 goty. Wkrótce jednak opuściliśmy formy wklęsłe i mogliśmy zrobić z ciężkiego sprzętu właściwy użytek. Nie odrobiliśmy jednak straconego czasu i na Hali Szrenickiej byliśmy dopiero o 15:00. Po szybkim posileniu się wyruszyliśmy dalej. Wbrew obawom wiatr na grzbiecie nie był taki silny, tylko że śnieg był zmrożony. Niewiele pomagał czeski bieda-ratrak w postaci ciągnika ciągnącego za sobą zwały desek na łańcuchu. Wkrótce pociemniało, mgła zaatakowała z jeszcze większą zaciętością, więc i my zacisnęliśmy zęby i parliśmy do przodu. W okolicach Śnieżnych Kotłów, gdzie było już od dawna ciemno, mgły na chwilę się rozwiały i oczom naszym ukazało się morze świateł Kotliny Jeleniogórskiej- tzn. nie wszystkim oczom, bo chwila była tak krótka, że nie wszyscy zdążyli. Dalej jednak było już tylko lepiej- chmury rozwiewały się coraz bardziej aż wreszcie gwiazdy zaświeciły na firmamencie niczym w pogodną noc styczniową. Po polskiej stronie skrzyła się milionami światełek Jelenia Góra niczym Las Vegas, po prawej kurorty czeskie z oświetlonymi trasami oraz spektakl „chmury i góry", my zaś wiedzieni cały czas odkrytym grzbietem czuliśmy się jakbyśmy podróżowali samolotem. Tyle że nie było tak łatwo: stromizny się powiększały, wzrastało także oblodzenie; coraz częściej z podkulonymi ogonami odpinaliśmy narty i co trudniejsze momenty pokonywaliśmy pieszo.

Jednocześnie nie traciliśmy kontaktu z piechurami. Cały czas byli jakieś pół godziny drogi przed nami, nieraz nawet widzieliśmy ich połyskujące czołówki.

Wreszcie oczom naszym ukazał się obiekt na grzbiecie: tonący w rzęsistym świetle kompleks okazał się jednak luksusowym hotelem po czeskiej stronie. Nasz cel to niestety to nikłe światełko po lewej. Do schroniska udało się nam szczęśliwie dotrzeć jeszcze przed 22:00. Oj, co to było za schronisko! Wchodzimy do gigantycznej sieni a tam ciemnica i hulający wiatr. W świetle czołówki wypatrujemy drzwi, uchylamy, przecieramy pajęczyny z twarzy, a tam jeszcze większa i ciemniejsza sień. Dochodzimy wreszcie do monstrualnych gabarytów westybulu, w którym pełnowymiarowy stół pingpongowy wygląda jak taboret, wdrapujemy się po schodach i dochodzimy wreszcie do bufetu. Ogólnie przemykając mrocznymi i długimi korytarzami oczekiwaliśmy w każdej chwili spotkania co najmniej z rodziną Adamsów. Tymczasem w ogrzewanym bufecie (+8 st. C) mimo późnej pory doczekaliśmy się obiadu (np. kopytka z bigosem) oraz pochłonęliśmy gigantyczne ilości wrzątku- czajnik przez dwie godziny się nie wyłączał. Wreszcie udaliśmy się na spoczynek: zajmowaliśmy dwie, nieogrzewane izby (temperatura spadła do ok. 5 st. C.). Po chwili dał się wyczuć mocny zapach dymu z kotłowni- co dało nam nadzieje na ocieplenie, ale okazało się, że ze smrodem nie wiązało się ciepło.

Trzeba jednak nadmienić, że jakkolwiek schronisko Odrodzenie, czy też raczej Odmrożenie rzeczywiście nie należy do najcieplejszych miejsc na świecie, zwłaszcza zimą, to w morzu krytyki znajdują się jakieś pozytywy: w pokojach i w łazience nie jest tak znowu strasznie, w kranie była nawet ciepła woda (może by ją jakoś przełączyć do kaloryferów???), a obsługa bardzo miła i życzliwa. No i wrzątek bezpłatny jest, naprawdę w każdych ilościach.

Jakkolwiek miło by nam tam nie było, nim nastał ranek należało się zwlec. Przed nami kawał drogi. Początkowe podejście z przełęczy Karkonoskiej nie było zbyt łagodne, więc tym razem wszyscy szliśmy pieszo. Potem szlak nieciekawie (z punktu widzenia narciarzy) trawersował zbocze, a że oblodzenie było spore... Na szczęście pogoda poprawiła się znacznie, prawie w ogóle nie wiało, wyszło słońce i znacznie poprawiła się widoczność. Dopiero dzisiaj można było w pełni podziwiać uroki Karkonoszy. Mimo pięknej lampy czuć było surowość górskiej zimy: oblodzenie wszystkiego co wystaje nad powierzchnię ziemi, śniegowe kalafiory i skute lodem zgięte w pół drzewa stojące niczym pokutnicy nie zachęcały do dłuższych postojów.

Na równi pod Śnieżką zrobił się już niewyobrażalny upał: rozgrzane powietrze aż falowało nad śniegiem, krótki rękawek to standard. W schronisku ustaliliśmy, że nie damy rady w takim tempie dojść na Okraj, a ponadto nie wszyscy chcą przeć na Śnieżkę. Tak więc, w okrojonym składzie i na lekko, udaliśmy się w kierunku rzeczonej. Podejście nie było łatwe- a to ze względu na zlodzenie i stromizny. Na najwyższy szczyt Sudetów maszerują prawdziwe rzesze ludzi, prawie jak na Giewont, nam udało się spotkać panią w butach na wysokim obcasie oraz eleganckiego dżentelmena w garniturze i z neseserkiem. Ścieżka jest więc wypolerowana jak tor łyżwiarski Stegny, tyle że mniej płaska. Wejście jakoś się udało, zejście również, nie wiem tylko co się stało z grupą sympatycznych Niemców, którzy coś kombinowali z sankami.

Na szczycie pięknie prezentowały się budowle w zimowej szacie. Kontrowersyjne „talerze" restauracji były jakoś odkute, ale pozostałe obiekty (w tym i kaplica) pokryte były malowniczą warstwą lodu. Widok również nas umiarkowanie urzekł, ale czasu było mało więc trzeba było zawracać. Wkrótce pogoda się pogorszyła i zaczęły nachodzić mgły. My spokojnym tempem zeszliśmy do schroniska Samotnia, gdzie po krótkim zasileniu kontynuowaliśmy marsz w dół aż do Karpacza. Jeszcze tylko chwila refleksji pod Świątynią Wang i dalej już bezrefleksyjny galop po oblodzonych chodnikach Karpacza w kierunku przystanku.

W Jeleniej Górze czekała już na nas tradycyjna, zakończeniowa pizza oraz pociąg. A w nim- zapowiadany od wczoraj panel dyskusyjny. Co prawda zasadniczy wątek: „rozwój Internetu- śmierć turystyki?" nie został poruszony, ale liczne i palące inne watki były maglowane aż do Częstochowy, o Panie!

I jak zwykle w takich wypadkach- nastało czułe pożegnanie w poniedziałkowy poranek na Dworcu Centralnym i każdy ze spuchniętymi powiekami, ale raczej zadowolony udał się w kierunku swoich codziennych znojów zwanych powszechnie pracami i szkołami.

p1080468

p1080470

p1080480

p1080489

p1080489

p1080494

p1080500

p1080507

p1080507

p1080513