Drukuj

Z Na wstępie wyjaśnić należy złowrogo brzmiącą nazwę rajdu. Po raz pierwszy została świadomie użyta rok wcześniej, gdy wykorzystując przedłużony weekend, w noc Wszystkich Świętych, zaraz po wizytach na rodzinnych grobach udaliśmy się w góry, w tym kontekście pochodzenie nazwy zdaje się samo narzucać. W tym roku znacznie lepiej w kalendarzu ułożył się weekend ze Świętem Niepodległości, chwytliwa nazwa jednak została.

Dla mnie cała ta impreza zaczęła się w sobotni poranek na krakowskim PKS-ie, gdzie razem z Ulą i Iloną wpakowałyśmy się do autobusu. Po 3 godzinach i jednej przesiadce udało nam się dojechać do Sromowców Niżnych. Tam nastąpiło spotkanie z resztą ekipy, która miała za sobą rozgrzewkę, bo dzionek rozpoczęła zdobyciem Trzech Koron i spacerkiem przez Wąwóz Szopczański. Powiększonym składem przekroczyliśmy kładkę na Dunajcu i znaleźliśmy się na Słowacji. Minęliśmy Czerwony Klasztor, weszliśmy w las i zaczęło się podejście. Niebawem zlegliśmy na postoju. Może siły nie wymagały jeszcze regenerowania, ale widoczki były całkiem zacne i warto było dłużej się pobyczyć. Każdy targał w plecaku mnóstwo żarcia i chciał się go jak najszybciej pozbyć, więc zaczęła się wyżerka. W ogóle nie można było poznać, że to listopad. Żadnego deszczu, mżawki nawet! Lampa niczym w sierpniu. Jakoś udało nam się poradzić z tą nieoczekiwaną sytuacją pogodową, pościągaliśmy polary i poodpinaliśmy nogawki.

Podczas dalszej drogi widoczki nas nie opuszczały, przewodnik Paweł starał się, żebyśmy kumali, co gdzie widać, a największą popularnością cieszył się niejaki Lubań. Zmierzaliśmy na kolejny popas, tym razem w słowackiej knajpie. Po pysznym i sytym obiedzie nastąpiły skomplikowane rozliczenia. Nie wiem jak, ale udało nam się połapać w tym, kto dał w złotówkach, kto miał korony i za kogoś zapłacił, kto komu ile będzie winien. Z pełnym brzuchem nie było nam lekko iść dalej, ale w kryzysowych momentach Marta vel Koksik niczym lokomotywa ciągnęła całą grupę.

Wdrapaliśmy się na grzbiet Małych Pienin i podążaliśmy w stronę Durbaszki. Na grzbiecie mocno wiało i upał jakby zelżał, więc przyszedł czas, żeby wdziać kurtki, a nawet rękawiczki. Po wzmocnieniu herbatą i czekoladą jakoś udało nam się dotrzeć do schroniska. Tu zanurzyliśmy się w luksusach w postaci łazienki z ciepłą wodą i suszarką, a w pokojach były łóżka z kołderką i pościelą. Posiedzieliśmy trochę w jadalni układając plany na następny dzień. Okazało się, że jest dość duża frakcja chcąca iść na niedzielną mszę do Jaworek. Ja, Aga i Koksik wspaniałomyślnie postanowiłyśmy zostać, żeby pilnować dobytku, a przy okazji dłużej pospać. Mając w perspektywie brak pobudki prowadziłyśmy dość długo babskie rozmowy o wszystkim, a Koksik robiła wieczorną gimnastykę. Pewnych umiejętności można jej pozazdrościć!

 

* * *

 

Następny dzień, jak na niedzielę przystało, był dość leniwy. Powoli wygramoliłyśmy się z wyrek, zjadłyśmy śniadanie i czekałyśmy na ekipę kościelną. Ich powrót się przedłużał, więc w międzyczasie wyniosłyśmy przed schronisko wszystkie plecaki i pogrążyłyśmy się w męczącej bezczynności połączonej z opalaniem. Było już po trzynastej, kiedy nasi wrócili i mogliśmy wspólnie ruszyć. Nasze wypoczęte kobiece trio wyrywało do przodu chcąc pozbyć się zgromadzonych nadwyżek energii. Kroku dotrzymywał nam jedynie Paweł. Rozpędem zdobyliśmy Wysoką, po czym z zaskoczenia podeszliśmy resztę naszej grupy od tyłu. Hitem kulinarnym dnia, a zarazem świetnym dopalaczem, był jabłecznik upieczony przez Ulę.

Po dojściu na miejsce noclegowe pogrzaliśmy się trochę przy ognisku wlewając w siebie hektolitry herbaty, po czym wskoczyliśmy do namiotów. Kiedy 3 osoby śpią w dwuosobowym namiocie, znajomości ulegają dosłownemu zacieśnieniu, ale przynajmniej było względnie ciepło. Około piątej nad ranem musiałam się wygrzebać z namiotu i udać na wizytę w leśnej toalecie, ale spotkała mnie miła niespodzianka w postaci powracającego z zarośli Janka, niestety nieskłonnego do konwersacji.

 

* * *

 

Poniedziałkowe ogarnianie szło dość opornie, ale w końcu wszystkim udało się zebrać w sobie i zeszliśmy do Piwnicznej. Tam nastąpiło zderzenie z cywilizacją, które nieco nas oszołomiło i niczym dzieci z wypoczynku kolonijnego lataliśmy między GS-em a piekarnią, kupując różne smakowitości. Słoneczko wciąż przyjemnie przygrzewało, więc wielu z nas skusiło się na lody. Muszę jeszcze wspomnieć o zakupionym w GS-ie olbrzymim jabłku, najbardziej soczystym, jakie kiedykolwiek jadłam. No cóż, wszystko co przyjemne kiedyś się kończy, nasz czas wolny w mieście także. Paweł zarządził opuszczenie Piwnicznej i wyjście w góry.

Na szlaku przyjemnie mijał nam kolejny dzień z piękną pogodą, niezłymi widoczkami i mnóstwem słodyczy, od których zaczynało mnie mdlić. Doszło do tego, że musiałam odmawiać czekolady, co momentami spotykało się z agresją ze strony częstujących. Tak bardzo chcieli się pozbyć swoich zapasów, że niemal siłą wciskali mi jedzenie do paszczy. Na szczęście obyło się bez rękoczynów, a na złagodzenie obyczajów na pewno wpłynęły Tatry na tle wieczornego nieba dostarczające wrażeń estetycznych.

Jak to w listopadzie, zmrok zapadł wcześnie, do bacówki - naszego celu - był jeszcze kawał drogi, a niektórzy byli już zmęczeni. Przewodnik postanowił podnieść morale grupy wyciągając z plecaka blok czekoladowy. Wydawało się, że tym gestem uda mu się zdobyć naszą sympatię, ale szybko tę szansę zaprzepaścił prowadząc nas do jaru. W jarze było mokro, ślisko, krzolasto i straszyły jakieś zwierzęce szczątki, więc długo tam nie zabawiliśmy. Wydostanie się kosztowało nas niemało wysiłku i dostarczyło sporo emocji, ściana momentami była prawie pionowa, a ziemia osuwała się nam spod nóg. Coraz częstsze były pomruki niezadowolenia dochodzące zza zaciśniętych zębów, bunt zdawał się wybuchnąć lada chwila. Do wybuchu jednak nie doszło, pokonaliśmy mordercze podejście i będąc na grzbiecie mogliśmy cieszyć się jasną księżycową nocą. Znalazła się też upragniona bacówka, całkiem luksusowa, dwubudynkowa. Za sypialnię służyło nam wypełnione sianem pięterko pierwszego budynku, przy drugim zorganizowaliśmy część rozrywkową z ogniskiem.

Wieczór został umilony grzanym winem, które przytargaliśmy z Piwnicznej. Gdzie wino i kobiety, tam też śpiew. Był 10, właściwie prawie 11 listopada, więc pozwoliliśmy sobie na różne pieśni patriotyczne z „Rozmarynem" na czele. Stopniowo kolejne jednostki kładły się spać, a tymczasem repertuar przechodził w żeglarsko-harcerski. Napitek się skończył. Jakoś nikt się nie kwapił, żeby skoczyć do sklepu po kolejne butelki, więc impreza się nie rozkręciła. Około północy, wraz z ostatnimi niedobitkami, chwiejnym krokiem wdrapałam się po drabinie na legowisko i wpełznąwszy do śpiwora, pozwoliłam winu ukołysać się do snu.

 

* * *

 

Rano opuściliśmy gościnną bacówkę i udaliśmy się na Halę Łabowską, gdzie zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy herbatę z płatnego wrzątku. Nastąpił schyłek wyjazdu: zejście do Piwnicznej, pizza o wdzięcznej nazwie „Oddech chłopa", pożegnanie z resztą towarzystwa i powrót do domu. Było mi szkoda, że wyjazd tak szybko się skończył. Pozostaje mieć nadzieję, że impreza na stałe wpisze się w kalendarz SKG i w listopadzie 2009 r. w równie doborowym towarzystwie spotkamy się na „Aftergrobingu III".