×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: [ROOT]/images/galerie/wyprawy/gruzja2005.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder:

Spis treści

Sarpi Batumi

03m.jpgTurysta w Gruzji polegać musi na pomocy miejscowych i na swoim własnym rozsądku. Wielu napotkanych Gruzinów rzeczywiście chce zaoferować bezinteresowną pomoc, znajdą się jednak i tacy, którzy szybko wykorzystają chwilową niewiedzę i dezorientację. Kiedy tylko znaleźliśmy się po gruzińskiej stronie podszedł do nas taksówkarz i zaoferował podwiezienie do Batumi, odmówiliśmy, a po chwili siedzieliśmy w dziesięć razy tańszej marszrutce.

Marszrutka gdyby chcieć zdefiniować cóż to takiego sprawa byłaby nadzwyczaj prosta. Jest to mały autobusik przeznaczony do przewozu osób, jakich wiele spotkać można chociażby w Zakopanem. Czegoś w tej definicji jednak brakuje i sama nie wiem czy chodzi o panujące w środku ciepełko, które sprawiało, że przyklejaliśmy się do siedzeń, czy finezyjnie popękaną przednią szybę (niepowtarzalne pajęczynki), czy towarzystwo dziwnym trafem zawsze obok kogoś z nas siadała dosyć duża pani i zabawiała rozmową, czy może o brawurową jazdę kierowców i emocjonujące wyścigi marszrutek po dziurawych drogach. Prawdą jest, że marszrutki to najbardziej popularny środek transportu w Gruzji, który łączy ze sobą praktycznie wszystkie miasta i wioski, i którego pod koniec pobytu mieliśmy serdecznie dość.

Za oknami autobusu szybko przesuwały się całkiem nowe dla nas krajobrazy. Składały się na nie palmy, figi, magnolie i eukaliptusy rosnące w równych rzędach przy drodze. Tylko przyroda zdawała się działać według ustalonego porządku. Nie można tego bowiem powiedzieć o śladach działalności człowieka. Właściwie nie wiedzieliśmy co powiedzieć i jak skomentować przesuwające się obrazy zabudowań, które często straszyły swoim wyglądem. Odpadające tynki, straszące ruiną pustostany. poniewierające się śmieci i dziurawe drogi te widoki uświadomiły nam, że kraj, do którego wjeżdżamy nie uporał się jeszcze z ogarnięciem wszystkich dziedzin życia społecznego i zaskoczy nas jeszcze nie raz.
Słońce już zachodziło, kiedy wysiedliśmy w Batumi na ogromnym placu, pełnym taksówek i autobusów. Staliśmy trochę zdezorientowani, co jak zwykle w takich sytuacjach spowodowało, że zainteresowali się nami miejscowi, oferując swoją pomoc. Tym razem pomoc była bezinteresowna ze wskazówkami, jak dojść do najbliższego, najtańszego hotelu ruszyliśmy w kierunku hotelu Beso.

Batumi nocą ma dwie twarze. Pierwsza to twarz zapracowana. Tę twarz stanowią pracujący przy świetle reflektorów samochodowych robotnicy drogowi. Snop światła z samochodu pada na dziurawą drogę, obok mężczyzna łopatą sypie coś, co ma te dziury załatać. Jest gorąco, ale i tak chłodniej niż za dnia. Pozostałe ulice są ciemne, a większość sklepów zamknięta. Drugą twarz można zobaczyć na wybrzeżu. W rozlicznych knajpach, knajpeczkach i zacumowanych w porcie statkach bawią się wczasowicze z całej Gruzji. Tutaj miasto żyje, a z każdego miejsca dociera muzyka. Muzyka rosyjska miesza się z muzyką z zachodu, niestety muzykę gruzińską słychać rzadko. Dominują wschodnie, rosyjskojęzyczne hity.
Batumi za dnia budzi się powoli i dosyć późno. Ludziom nie spieszy się ze wstawaniem, bo gorąco daje się we znaki od pierwszych godzin rannych. Wszyscy starają się ukryć w cieniu i nie narażać na bezpośrednie działanie promieni słonecznych. Wczasowicze w doskonałych humorach wędrują na plaże, a pozostali mieszkańcy miasta otwierają swoje kramy lub wylegają na ulice w bliżej nieokreślonym celu.

W Batumi jak i w całej Gruzji istnieją "ludzie sklepy";. Człowiek taki nosi ze sobą tak dużo, jak tylko uda mu się udźwignąć i zawsze znajdzie się w odpowiednim miejscu w odpowiedniej porze. Wsiadasz właśnie do autobusu i zachciało ci się pić nie ma problemu, zaraz podejdzie do ciebie chłopiec z wodą mineralną, zgłodniałeś już idzie do ciebie babuszka z pełną tacą świeżutkich chaczepuri, gorąco pan w słomkowym kapeluszu niesie przenośną lodówkę z lodami, potrzebny długopis, zabawka, wachlarz, gazeta, papierosy - nie ma żadnego problemu, zaraz znajdzie się osoba, która sprzeda ci najpotrzebniejsze rzeczy. "Ludzie sklepy"; spacerują i rozglądają się za potencjalnymi nabywcami lub rozkładają swoje przenośne kramy. Takie sklepiki stacjonarne oferują głównie papierosy bądź nasiona słonecznika i orzeszki ziemne odmierzane plastikowymi kubeczkami lub szklaneczkami.

Na śniadanie zjedliśmy pierwsze typowo gruzińskie danie chaczepuri. Może być przyrządzane na wiele sposobów, w zależności od regionu wtedy zyskuje regionalne przydomki chaczepuri po adżarsku, megrelsku Podstawą potrawy jest chlebowy placek i lekko słony ser. Ser może być zapieczony w chlebie lub na zewnątrz, czasem na wierzchu pływa lekko ścięte jajko. Podawane na ciepło smakuje znakomicie. Chaczepuri w Gruzji zastępuje zachodnie fast-foody, można je kupić w co drugim sklepiku na ulicy no i oczywiście od wspomnianych już chodzących sprzedawców.

Kutaisi i okolice

04m.jpgDo Kutaisi zajechaliśmy nieśmiertelną marszrutką i tradycyjnie już prawie o zachodzie słońca wylądowaliśmy na podejrzanie wyglądającym dworcu kolejowym i autobusowym. Większość mijających nas osób nie mogła oprzeć się chęci spojrzenia na nas choćby ukradkiem, tym sposobem znowu znaleźliśmy się w centrum zainteresowania. Jedni mijali nas, inni podchodzili i zagadywali. Kazali zwracać uwagę na rzeczy i być ostrożnym. To wzbudziło tylko naszą podejrzliwość, zwłaszcza że budynek dworca i tak nie budził naszego zaufania. Usiedliśmy przy odrapanej i od lat chyba nieczynnej fontannie, z której głębi sterczały wodonośne niegdyś rury i zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie jesteśmy i co należałoby zrobić dalej.

W Gruzji stwierdzenie: tam mieszka moja rodzina, w razie potrzeby oni ci pomogą, znaczy znacznie więcej niż możnaby się spodziewać. Nie minęło wiele czasu od naszego przyjazdu do Kutaisi i wykonania jednego telefonu, a już siedzieliśmy w kutaiskim domu oczekując na uroczystą kolację. Gospodarze posadzili nas w małym pokoiku, a sami znosili do pokoju jadalnego coraz to nowe potrawy. Z kuchni wydobywały się smakowite zapachy a gospodarz domu pojechał na ogromne zakupy. Patrzyliśmy na to, co działo się wokół nas i nie wiedzieliśmy co powiedzieć, woleliśmy czekać, jak sprawy dalej się potoczą i nie ingerować.
Poproszono nas do pokoju jadalnego dopiero kiedy stół został w pełni zastawiony, a wszystkie miejsca dookoła zajęte przez zaproszonych gości. Ilość talerzy wprawiła nas w zakłopotanie naczynia stały na sobie piętrami, a na każdym leżało inne danie.
Po raz pierwszy uczestniczyliśmy w typowo gruzińskim posiłku, o którym tak wiele już zdążyłam przeczytać i wysłuchać. Wielokrotnie starałam się sobie wyobrazić jak coś takiego może wyglądać i co jest w tym innego niż nasz bogato zastawiony stół. Ale inne jest wszystko, począwszy od atmosfery jednocześnie podniosłej i naturalnej, a skończywszy na tym że pretekstem do wyprawienia uroczystej kolacji może być przyjazd nieznanych gości z dalekiego kraju.

Przy gruzińskim stole zasiadają tylko mężczyźni. We wszystkich ucztach ja także mogłam uczestniczyć, ale tylko ze względu na mój status gościa. Normalnie rolą kobiety jest zabieganie o to, aby na stole niczego nie zabrakło. Kobieta krząta się dookoła, wymienia brudne talerze, donosi jedzenie. Potem siada na małym taboreciku przy stole lub na krześle przy oddzielnym stoliku. Nie uczestniczy w równym z mężczyznami stopniu w posiłku.
Elementem, który spaja gruzińską kolację i nadaje ton dyskusjom jest wino i wznoszone winem toasty. Za wznoszenie toastów odpowiedzialny jest tamada. Gdy tamada zaczyna mówić rozmowy milkną i wszyscy wsłuchują się w jego słowa. Każdy toast jest jakby osobnym przemówieniem, nie jest to lakoniczne stwierdzenie: "no to wypijmy za";. Każde słowo jest wyważone a sam toast trwa minimum kilka minut. Gruzini piją 12 obowiązkowych toastów, kiedy te zostaną wypite, przedmiot toastu zależy tylko od tamady lub jeśli możliwość wygłoszenia toastu zostanie przekazana, od któregoś z gości. Toasty obowiązkowe piję się za Boga, Ojczyznę, Pokój, rodziców, gospodarzy, zmarłych, dzieci, nienarodzonych, gości Przy kolejnych ucztach słuchaliśmy tych samych toastów, które za każdym razem wypowiedziane były w inny sposób.
Toasty pije się do dna. Po pierwszym kieliszku na twarzy pojawia się delikatny uśmieszek, po drugim uśmieszek nieco się rozszerza, to samo dzieje się po trzecim, potem jest już właściwie wszystko jedno. Trzy kieliszki wypada wypić, potem teoretycznie można podziękować, ale kiedy spróbowaliśmy nasi gospodarze chyba pomyśleli, że żartujemy, bo tak nas właśnie potraktowali. Po trzecim kieliszku piłam po połowie (która zawsze się uzupełniała). Początkowo Gruzini złowrogo marszczyli brwi, ale potem uśmiechali się i jednym stwierdzeniem: "Ty żeńszyna, ciut, ciut, eto haraszo"; załatwiali wszystko.

Kolacja trwała około 3 4 godziny. Przez ten czas zdążyliśmy zasmakować cieplutkiego chaczapuri z serem, smażonych bakłażanów z czosnkiem, pomidorów z cebulką, gotowanego mięsa w sosie i niezliczonej ilości owoców głównie melonów i arbuzów. Pod koniec czuliśmy, że żołądki mamy wypełnione po same brzegi, a kolejne porcje jedzenia idą nam w uszy, nie przeszkadzało to naszym gospodarzom w dobrotliwym zachęcaniu: "Kuszajcie rebiata";. Ale rebiata kuszała już z ledwością, co widząc gospodarze zarządzili spanie. Samo miejsce noclegu nagle stanęło pod znakiem zapytania, okazało się bowiem, że niezbyt dobrze władając rosyjskim podczas jednej z rozmów niemalże zgodziliśmy się przenieść do innego mieszkania, którego właściciel i jednocześnie kierowca samochodu był tego wieczoru tamadą, wypił więc wiele Na szczęście wszystko udało się odkręcić i zostaliśmy tam, gdzie przyjechaliśmy.

Pani gospodyni przygotowała nam oddzielne pokoje, nie do pomyślenia jest bowiem, aby dziewuszka spała z malczikami razem. Noc była ciężka a jeszcze cięższy poranek. Od tej pory wiedzieliśmy jaką moc ma gruzińskie wino, choć tak naprawdę to tylko ja mogłam mieć minimalny wpływ na ilość, która wypijam.
Ledwo zdążyliśmy wstać i poubolewać nad własnym stanem, a stół już został zastawiony do śniadania. Właściwie to stopień zastawienia stołu nie różnił się od stopnia zastawienia go na kolację. Pojawiły się te same potrawy i w takiej samej ilości, mimo że liczba ucztujących zmalała o połowę. Pojawiło się obowiązkowe wino i alternatywa - koniak. Tak więc rebiata znowu zaczęła kuszanie, bojąc się trochę co wyniknie z tego dalej.

Gość dla Gruzina to osoba wyjątkowa. "Gość w dom, Bóg w dom"; mówiono mi przed wyjazdem, że to stwierdzenie znajduje w Gruzji najlepsze potwierdzenie, jednak zrozumiałam to dopiero będąc tu, gdyż każdy nowopoznany Gruzin chciał nas mieć u siebie choć przez chwilę. Jednego wieczora pojechaliśmy na uroczystą kolację do jednej z lepszych restauracji pod Kutaisi o wdzięcznej nazwie Wenecja. Restauracja nie zachwyciłaby może przeciętnego polskiego bywalca najdroższych lokali, ale pomysł usytuowania stolików na podestach nad przepływającą rzeczką i nazwania tego w tak romantyczny sposób zasługuje na uwagę. Jedynym mankamentem była chyba sama rzeczka, trochę przybrudna. Wyszliśmy stamtąd tradycyjnie najedzeni i siedząc w wiozącym nas do domu samochodzie żartowaliśmy, że zapewne czeka nas jeszcze co najmniej jeden zastawiony stół. Kiedy samochód minął dom przekonaliśmy się, że nie należy w ten sposób żartować. Zajechaliśmy pod małe pomieszczenie, z zewnątrz trochę przypominające sklep, w rzeczywistości będące natomiast osiedlowym miejscem spotkań. Wewnątrz przy stole siedziało kilku bardzo postawnych mężczyzn, których opasłych brzuchów nie przykrywało żadne ubranie. No może tylko zarzucona na kark mokra chustka, mająca przynieść ochłodę w gorący wieczór. Mężczyźni przywitali nas z otwartymi ramionami i bez wahania zaprosili do wspólnego ucztowania. Nie był to jednak koniec wieczoru, gdyż jeden z biesiadników ukradkiem nas wyprowadził i zaprowadził do swojego domu. Obudził żonę i polecił przygotowanie posiłku. O 3 nad ranem zasiedliśmy więc przed zastawionym stołem i rozpoczynaliśmy kolejną rundę gruzińskich toastów. Tym razem skończyło się na 3, ale gdy weźmie się pod uwagę, że była to już trzecia kolacja nie wypadamy wcale tak blado.

Czasem zdarza się, że gdy opowiadam o gruzińskim ucztowaniu, ktoś powie: "No tak, ale mówisz, że u nich jest tak biednie, nie było wam głupio tak u nich jeść?"; I dopiero w tym momencie wychodzi cała istota gruzińskiej gościnności, którą ja zrozumiałam tam na miejscu. Istota przenikania się sfer materialnej i niematerialnej, jedzenie i wystawna uczta są tylko pretekstem do rzeczywistego celu spotkania, rozmawiania, ugaszczania. Jesteśmy gości i bierzemy podarowane jedzenie, ale w zamian dajemy swoją obecność, swój czas, swoje doświadczenia, opowieści, to dzięki nam nasi gospodarze zyskują prestiż mogą powiedzieć sąsiadom zobacz, to są moi goście. Wielokrotnie spotykaliśmy się ze stwierdzeniem : "Dziękuję, że tu przyjechaliście, jak wrócicie do siebie, opowiedzcie jak u nas jest naprawdę, jak pięknym krajem jest Gruzja";. Z jednej strony Gruzini chcieli poznać nas, dowiedzieć się jak my żyjemy, z drugiej chcieli nam przekazać jak najwięcej o sobie, swoim kraju i życiu.