×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: [ROOT]/images/galerie/wyprawy/gruzja2005.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder:

Spis treści

Tbilisi żyje własnym życiem

08m.jpgTbilisi liczy 1,2 mln. mieszkańców. Ktoś mógłby powiedzieć i co z tego, to tyle co Warszawa. Z tą jedną różnicą, że Gruzję zamieszkuje 5,5 mln. osób czyli około 7 razy mniej niż Polskę. Tbilisi stanowi drzwi, przez które zachodnia kultura wkracza powoli do Gruzji. Wkracza w postaci dobrych samochodów, drogich restauracji przy głównej ulicy i luksusowych hoteli z których wychodzą pachnący goście w krawatach; a także turystycznych biur, których operatorzy za odpowiednią opłatą zawiozą cię wszędzie i wszystko pokażą.
Murman ze swoją żoną Ziją nie mieszkają w centrum Tbilisi, ale na pagórkowatym obrzeżeniu. Ma to same zalety widok na całe miasto ze stosownej wysokości, brak hałasu i ulicznego gwaru i przyjemny chłód dodatkowo wspomagany soczyście zieloną winoroślą zadaszającą przydomowy ogródek. Wokół pełno jest takich samych domków, połączonych systemem wąskich i stromych uliczek i niezawodną marszrutkową komunikacją. Nie jest to jednak ich prawdziwy dom, a jedynie naprędce zbudowana namiastka domu, który został w Abchazji. Zmuszeni do ucieczki przez toczącą się wojnę zostawili dobytek i przenieśli się do Tbilisi, ich poprzednie życie znamy tylko ze zdjęć. O Abchazji opowiadają z tęsknotą, wspominają, piękno abchaskiej ziemi i swoje lepsze życie tam.
Murman odebrał nas z dworca autobusowego i zapakował do taksówki, potem długo dyskutował z taksówkarzem, aż cena osiągnęła poziom zadowalający obie strony. Po drodze do domu nasi gospodarze zrobili stosowne zakupy. Do samochodu pakowali kolejne sprawunki: gigantyczne arbuzy, pachnące chaczepuri, a także zmyślne kuchenki elektryczne, które wyglądem przypominały trochę wędkarskie stołeczki. Szykowało się kolejne uroczyste powitanie. Pierwszy wieczór w Tbilisi i pierwszy dzień upłynęły mi w łóżku. Zatrucie pokarmowe prawdopodobnie przywiezione z Gori nie pozwoliło mi uczestniczyć ani w powitalnej kolacji, ani normalnie funkcjonować następnego dnia. Kiedy chłopcy wytłumaczyli gospodarzom co mi jest, ci rozpoczęli leczenie błyskawicznie. Pierwszym lekarstwem na każdą dolegliwość jak wiadomo jest wódka "ty znajesz, ja wracz, adin stachańczyk wypijesz, wsio budziet haraszo";. Pierwsze lekarstwo nie pomogło. Zastosowałam więc lekarstwo swoje jak dotąd niezawodny węgiel i poszłam spać. Rano lekarstwo numer dwa dziwna owocowa plazma o smaku cukru przyniesiona od sąsiada i suchary na śniadanie nie pomogło. Powróciłam więc do tego co mi pomagało najbardziej i poszłam spać. Co jakiś czas do mojego pokoju zaglądali zatroskani gospodarze i z nadzieją w głosie pytali "Nu kak, normalna?"; ja mogłam się tylko uśmiechać i przecząco kręcić głową. Lekiem wybawcą okazał się specyfik o nazwie Imodium. Specjalnie podaję jego nazwę, bo pomógł kiedy zawiodło 30 tabletek węgla i kilka saszetek smecty. Ciekawszy może jednak wydać się fakt, że o leku dowiedziałam się w wyniku sms";owej telekonferencji z Tatą, który siedząc w Warszawie przed komputerem wyszukał mi go na internetowym blogu z Indii. Poprawa przyszła jednak dopiero dnia następnego. Tymczasem czekała mnie kolejna męcząca noc w łóżku, kiedy to po raz pierwszy od początku pobytu w Gruzji spadł deszcz, a ja śniłam że zabijam gigantyczną kurę, której głosu udzielała domowa kura mieszkająca sobie na podwórku w małej klateczce i nieznośnie gdacząca przez połowę nocy.
Panoramę Tbilisi najlepiej podziwiać ze świętej góry Mtatsminda. Świętej ze względu na obecność jaskini świętego Davida. Na szczyt docieramy wspinając się stromymi schodkami nieczynnej kolejki, zbudowanej przed stu laty przez belgijskich inżynierów. Dziś kolejka stoi opuszczona, schodki są wyszczerbione, a wagonik zaparkowany w szczytowym punkcie straszy odchodzącą rdzą. Na wypłaszczeniu szczytowym dwa skrajnie odmienne obrazy pierwszy to naprawdę zadbany park z przystrzyżonymi trawnikami, ławeczkami i alejkami wysypanymi żwirkiem, drugi to nieczynna restauracja, strasząca odchodzącym tynkiem, fragmenty zardzewiałych urządzeń będących niegdyś wesołym miasteczkiem i czynna choć też odrobinę przerdzewiała stacja telewizyjna. Ale nie po to wchodziliśmy na górę żeby patrzeć co jest na niej, góra służy do tego, aby spojrzeć co jest poniżej, co jest dalej. Pierwsze spojrzenie daje obraz miasta zamkniętego w dolinie, której oś stanowi rzeka Kura, przez Gruzinów nazywana Mtkavri. Największe skupisko zabudowań znajduje się najbliżej rzeki, w miarę oddalania się gęstość domków rzednie, a kiedy brzegi doliny unoszą się, a teren staje się pagórkowaty jest ich coraz mniej. Brązowe wody rzeki kluczą między zabudowaniami, co i raz pojawiają się i znikają. Miasto jest bardzo rozciągnięte wzdłuż, nawet ze szczytu Mtatsmindy nie jesteśmy w stanie ogarnąć jego krańców.
Główna aleja Tbilisi Rustaveli niczym nie przypomina głównych ulic miast, w których dotychczas byliśmy. Spacerując co i raz mijamy knajpki rodem z Nowego Światu i elegancko ubranych przechodniów. O tym, ze jesteśmy w Gruzji przypominają nam tylko równie gęsto ustawione budki z chaczepuri, babuszki sprzedające słonecznikowe nasiona i permanentny upał. Niemniej jednak spacer tbiliskimi ulicami to sama przyjemność. Dotyczy to zarówno ulic głównych, jak i tych mniejszych z drzwiami mieszkań wychodzącymi wprost na ulicę szerokości chodnika i ich mieszkańcami którzy żyją wieczną sjestą. Sjesta jest zresztą widoczna także w miejscach bliżej centrum. Oto w parku nieopodal ratusza siedzą obok siebie starsi panowie i niebieskie skupisko policjantów. Przecież ulice patrolować można także w cieniu
Tbilisi zwiedzamy z Dato. Jak większość Gruzinów uwielbia opowiadać o swoim kraju, o swoim mieście. Spacerując z Dato nie musimy się martwić, że nagle zapanuje w towarzystwie krępująca cisza, bo on nigdy do tego nie dopuści, każdą wolną chwilę wykorzystuje na opowieści, o wszystkim chce, abyśmy jak najwięcej przyswoili z historii Gruzji, polityki, historii miasta. Co i raz przewijają się imiona cesarzowej Tamary, Davida Budowniczego i obecnego prezydenta Saakaszwilego. Chłoniemy informacje w akademickim tempie i po kilku opowieściach jesteśmy w stanie skojarzyć kto był kim i w czym się wsławił.
W domu Murmana istotne miejsce zajmuje telewizor. Telewizor towarzyszy rozmowom w domu, a podczas posiłków w ogrodzie wychodzi razem z domownikami. Zdecydowanym faworytem wśród oglądanych programów są południowoamerykańskie seriale. Murman z nutką ironii opowiada, że dzięki tym serialom poszerza swoją wiedzę o świecie żartuje, że to prawie jakby tam był. Za to Zija przepełniona niepokojem śledzi losy licznych Jose i Marii, rezygnując czasem z tradycyjnego dotrzymywania gościom towarzystwa. Drugim, bijącym rekordy oglądalności w domu Murmana typem programów są wiadomości. Każda informacja zarówno z kraju, jak i ze świata okraszana jest bogatym komentarzem. Murman upewniał się w ten sposób, czy na pewno wszystko zrozumieliśmy. Wiedza o świecie Gruzinów imponowała nam. Rozmowy o polityce były nieodłącznym tematem każdego spotkania, a kiedy gruziński prezydent Saakaszwili spotkał się w Polsce z prezydentem Wałęsą, co i raz wołano nas do telewizora, abyśmy oglądali Stocznię Gdańską. Mieszkańcy Tbilisi reprezentują różne statusy społeczne. Raz zostaliśmy zaproszeni do domu poziomem zamożności znacznie odbiegającym od odwiedzanych dotychczas. Kiedy przeszłam przez bramę w murze tak wysokim, aby ciekawscy przechodnie z ulicy nie mogli dostrzec co znajduje się za nim, po raz pierwszy poczułam, że chyba nie jestem odpowiednio ubrana. Spojrzałam na swoje krótkie szorty i trochę już wyblakłą po wielokrotnym praniu bluzkę i zastanowiłam się czy wypada Moje obawy okazały się bezpodstawne, gdyż gruzińska gościnność pozostaje niezmienna, bez względu na to jak zamożni są gospodarze. Tradycyjnie zasiedliśmy przy stole i snuliśmy rozmowy o polityce, podróżowaniu, życiu Jednak był to jedyny dom, gdzie pokazując nam drogi sprzęt elektroniczny właściciele pytali, czy w Polsce też mamy kamery, aparaty cyfrowe itp. Późnym wieczorem nasi gospodarze zaproponowali, że pokażą nam Tbilisi nocą, oczywiście zgodziliśmy się, zdając sobie sprawę z tego co się dzieje dopiero w samochodzie. Gruzini po suto zakrapianej kolacji po prostu wsiedli do swoich aut i pojechali na miasto, a my razem z nimi. Policja? Tak spotkaliśmy kilku policjantów, jednych nawet pytaliśmy o drogę
Krętymi serpentynami zajechaliśmy na jedno ze wzgórz, otaczających Tbilisi. Kiedy wysiedliśmy z samochodów naszym oczom ukazało się morze różnokolorowych świateł. Miejscami światełek było więcej, w innych miejscach tylko nieliczne lśniące punkty zdradzały obecność ludzi. Wieczorną ciszę mąciły przytłumione odgłosy nocnego życia miasta. W tym momencie przez moją głowę przewinęło się kilka podobnych obrazów miast po zmroku. Kiedy nie widać budowli, świadczących o ludziach, którzy je zbudowali, ani przyrody, która ułatwia przypasowanie miejsc na ziemi każde miasto wygląda tak samo. W takiej chwili z łatwością zapomnieć mogę gdzie rzeczywiście się znajduję i bez problemów przenoszę się w miejsca, w których już byłam, ale też w takie w których dopiero będę.
W Tbilisi po raz pierwszy mieliśmy możliwość bliżej poznać naszych gruzińskich rówieśników i przekonać się, że w nich także głęboko zakorzenione są gruzińskie zwyczaje. Mimo że na stole zamiast tradycyjnego wina pojawił się trunek odrobinę mocniejszy, to kolejność i specyfika toastów pozostały niezmienione.

Gruzińską Drogą wojenną pod Kazbek

09m.jpgZanim dotrze się na słynną Gruzińską Drogę Wojenną odpowiednio długo poczekać trzeba na swoją kolejkę do marszrutki. Północ Gruzji droga wiodąca do granicy z Rosją nie stanowi bowiem na tyle atrakcyjnego kierunku, aby busiki odjeżdżały tam tak często jak w inne miejsca. Zanim taki pojazd odjedzie zebrać się musi ponadto odpowiednio wielu chętnych co należy rozumieć oczywiście przez zapełnienie każdej szczeliny pojazdu, jeśli nie człowiekiem to przynajmniej bagażem.
Do gruzińskiego upału po dwóch tygodniach powinniśmy się już byli przyzwyczaić. Jednak kiedy dotarliśmy na dworzec autobusowy upał w połączeniu z tłokiem, zgiełkiem dochodzącym z pobliskiego bazaru i nieznośnym zapachem spalin wprawił nas w nastrój nie tyle wściekłości co raczej beznadziei. Poruszaliśmy się jak muchy w smole w poszukiwaniu stanowiska, z którego odjeżdżają busiki do Kazbegi i nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego co dzieje się dookoła nas. Kiedy już wreszcie znaleźliśmy odpowiednie stanowisko, dowiedzieliśmy się, że na kolejny busik trzeba będzie poczekać, chyba, że i w tym momencie kierowca zaprowadził nas do swojego auta. Nam było naprawdę wszystko jedno czy pojedziemy teraz czy za godzinę, toteż kiedy do kierowcy podbiegło kilku innych i zaczęło oskarżać go o łamanie kolejkowych zasad posłusznie wróciliśmy do ogólnej kolejki. Jej największą wadą było to, że ludzie czekali w pełnym słońcu, oddalenie się od tego zbiorowiska mogło poskutkować tylko tym, że marszrutka odjechałaby, a nam pozostałoby czekanie na kolejną. Tak więc razem z innymi czekaliśmy na swoją kolej i pokrywaliśmy się coraz grubszą warstwą wszechobecnego kurzu, który z łatwością przylegał do naszych spoconych ciał. Wreszcie drzwi pojazdu otworzyły się i nawet, ku naszemu zdziwieniu, udało nam się zająć całkiem dogodne miejsca przy oknach oczywiście. Miejsca przy oknach są wybawieniem kiedy marszrutka jedzie kiedy stoi, wręcz przeciwnie słońce prześwietlające przez szybę jest o wiele gorsze niż światło na zewnątrz. Wyjście z marszrutki na powietrze nie jest oczywiście czynnością możliwą kiedy miejsca siedzące są już zajęte, pozostali pasażerowie zajmują kolejne dostępne przestrzenie kto wyjdzie, już nie wejdzie, a przynajmniej nie tam gdzie był poprzednio. Zanim ruszyliśmy do busika zdążyło zajrzeć kilka sprzedawczyń bananów, krzyżówek, leków i chaczepuri.
Tbilisi i Kazbegi dzieli zaledwie sto kilometrów, ale przez trochę ponad pięć godzin podróży przenosimy się do zupełnie innego świata. W marszrutce jeszcze panuje tbiliski upał a na horyzoncie już majaczą kaukaskie zaśnieżone szczyty. Wysuszona słońcem roślinność powoli ustępuje miejsca soczystej zieloności. Płaska naga ziemia wybrzusza się i pokrywa roślinnością. Objuczona ciężarem podróżnych marszrutka wytężając wszystkie siły wspina się po krętych serpentynach. Silnik rzęzi, ale jedziemy dalej, to nie pierwszy i nie ostatni raz kiedy bus pokona trasę Tbilisi Kazbegi. Wystarczył moment, aby błękitne niebo w jednej chwili przykryła granatowa zasłona chmur. Kolejna chwila, aby runął z nich rzęsisty deszcz. Wielkie krople uderzały o dach i szyby pojazdu. Kierowca jechał, chyba na pamięć, bo przez gęstą deszczową falę nic nie było widać i to nie tylko dlatego, że jechaliśmy przy wyłączonych światłach. W miarę wznoszenia się temperatura stopniowo spadała. Początkowo był to poziom wystarczający dla komfortu cieplnego, cieszyliśmy się, że udało nam się uciec od gorącą. Po pewnym czasie zaczęłam zastanawiać się, gdzie jest mój plecak i jak najłatwiej dałoby się wyjąc z niego jakiekolwiek ciepłe ubranie. Największa wysokość, na jaką wdrapała się nasza marszrutka to 2379 m n.p.m., podczas zjeżdżania deszcz ustał, a przemoczone skały lśniły w promieniach wychodzącego zza chmur słońca.
Pierwszą czynnością jaką wykonałam po wyjściu z marszrutki w Kazbegi było błyskawiczne przekopanie plecaka i odszukanie w nim ciepłych rzeczy. Podczas całego pobytu w Gruzji już niemalże zapomniałam o istnieniu takich części ubrania jak skarpetki czy bluzy z długim rękawem, teraz nie marzyłam o niczym innym.
Kazbegi to maleńka miejscowość położona u stóp wygasłego wulkanu Kazbek (5033m n.p.m.) jednego z najwyższych szczytów Kaukazu, po gruzińsku nazywanego także Mkinvarstveri, co oznacza Lodowy Szczyt. Kiedy zbliżaliśmy się do wioski zastanawiałam się, czy rozpoznam Kazbek pośród okolicznych szczytów. Kiedy wysiadłam z marszrutki nie miałam wątpliwości która to góra. Kazbek króluje nad okolicznymi wierzchołkami, podczas gdy one toną już w wieczornym mroku, on delektuje się słonecznymi promieniami. To właśnie z Kazbegi wyruszają wyprawy wspinaczkowe, aby zdobyć górę, do której według mitologii bogowie przykuli Prometeusza. Sama nazwa Kazbegi pochodzi od imienia Alexandra Kazbegi wybitnego gruzińskiego poety.
Ledwo zdążyliśmy ogarnąć wzrokiem zupełnie nowe dla nas otoczenie, a zjawiła się tuż obok nas ekipa gruzińskiej telewizji. Kręcili właśnie materiał o turystyce w Gruzji i poprosili, abyśmy udzielili im wywiadu. Jak się później dowiedzieliśmy wywiad wyemitowano już następnego wieczora w głównym wydaniu wiadomości. Ja odpowiadałam na pytania po angielsku, natomiast Piotrek doczekał się gruzińskiego dubbingu.
Podczas całego pobytu w Gruzji brakowało mi gór i teraz czułam to bardzo wyraźnie. Postrzępione granie w oddali i pochyłość pod nogami na to czekałam. Nie zamierzaliśmy zdobyć Kazbeka, nie byliśmy na to przygotowani ani sprzętowo, ani fizycznie. Chcieliśmy podejść pod lodowiec, także i to się nie udało, ale łomot kamieni transportowanych przez lodowcowy potok uświadomił mi tylko z jak potężnym władcą gór trzeba się zmierzyć, aby wejść na szczyt, myślę, że kiedyś spróbuję
Nie odpuściliśmy jednak w całości. Najpierw wdrapaliśmy się w okolice cudownie położonego monastyru Tsminda Sameba, który pojawia się na większości fotografii Kazbeka. Mi także trudno było oprzeć się nieziemskiemu urokowi, jaki wytwarzał kościółek. Z zewnątrz malowniczy, w środku zaciszny i uduchowiony. Zimna posadzka i chłodne wnętrze świątyni pozwalało zebrać myśli i wyciszyć się na chwilę po męczącym podejściu. Z monastyru powędrowaliśmy wyżej. Jego widok nie dawał mi spokoju i co chwila odwracałam się, aby zrobić jeszcze jedno zdjęcie i kolejne i kolejne starałam się uchwycić etapowe znikanie kościółka nie tylko ze względu na nasze oddalanie się, ale przede wszystkim na jego zatapianie się w morzu chmur. Pogoda dookoła nas zmieniała się bowiem błyskawicznie. Przez chwilę świeciło słońce, aby za moment zniknąć pod grubą zasłoną chmur. W pewnym momencie miękka pierzyna z chmur spłynęła na wioskę Kazbegi i tak już pozostało.