Drukuj

tyt5.jpg Czasem zastanawiam się, co sprawia, że wyjazd, już po powrocie uznam za udany... czy jest to cel podróży, stopień zrealizowania planu, ilość zobaczonych miejsc czy też ludzie i stworzona przez nich atmosfera. Faktem jest jednak, że tak naprawdę nie możemy tego ani zaplanować, ani przewidzieć, bo wtedy wyjazdy nie byłyby tak fascynujące... My wielokrotnie pozwalaliśmy toczyć się sprawom ich własnym torem i może dlatego wszystko tak doskonale się udało.

WSTĘP czyli jak wyprawę doprowadzić do skutku.

Wydawać by się mogło, że aby wyjazd doszedł do skutku potrzeba wielu przygotowań, kombinowania ekipy i rozważania wszelkich za i przeciw. Tak naprawdę tym, co jest rzeczywiście niezbędne są chęci. Kiedy są chęci śmiało można powiedzieć, że reszta zorganizuje się sama, no powiedzmy, że przy odrobinie pomocy z naszej strony. W naszym przypadku chęci były, a co najważniejsze zrodziły się w kilku różnych głowach, wiec połączone stały się naprawdę silne. Wspólnym marzeniem był wyjazd w rumuńską część Karpat i na nim oparliśmy dalsze planowanie

EKIPA czyli kto i jak dojechał, kto już był, a kto przyłączył się zupełnie niespodziewanie

Kursanci XXIII kursu Przewodników Górskich, którzy zostali w Rumunii po swoim przejściu letnim: Agata, Ewa, Damian

Ekipa dojeżdżająca z Warszawy (część polska przejechana stopem): Kasia, Gosia, Łukasz, Przemek

Pozostała część ekipy dojeżdżającej: Ania (zwana Anulą), Marcin (zwany Zygą) i Rafał (zwany Fazim)

Ekipa spotkana w jednym ze schronów, już na fogaraskiej grani, zupełnie przypadkowo: Dorota, Kuba, Tomek

W sumie 13 osób, w różnym wieku i wykonujących na co dzień najrozmaitsze zajęcia, lecz połączonych miłością do gór. W rzeczywistości sprawa uczestników wyprawy komplikuje się, gdy wziąć pod uwagę gdzie kto był. Tak naprawdę był to bowiem wyjazd bogaty w przetasowania (różne osoby wracały do Polski w różnych terminach) - i w miarę upływu czasu liczba uczestników sukcesywnie malała. Jedynym słusznym opisem, jaki mogę ze swojej strony wykonać, będzie oczywiście przedstawienie tej części wyprawy, w której sama uczestniczyłam.

GDZIE DOTARLIŚMY

Wyprawę podzielić można na 3 części:
- cześć górska - Fogarasze
- część transylwańska
- część bukowińska


Polska - Słowacja - Węgry - Rumunia

DZIEŃ 1 (30.07.2004) i DZIEŃ 2 (31.07.)
czyli jak dotrzeć do Rumunii w najbardziej skomplikowany sposób

Wystartowaliśmy wcześnie rano i z różnym powodzeniem rozpoczęliśmy łapanie okazji. Mimo że jednak ekipa - Kasia i Przemek, zdawała się mieć większe powodzenie, do Łysej Polany dotarliśmy - Gosia i Łukasz z zaledwie półgodzinną stratą i już o 1700 mogliśmy wspólnie przekroczyć granicę. Pierwszym słowackim środkiem transportu był autobus do Popradu, w którym co rozsądniejsi zdrzemnęli się, regenerując siły przed szykującą się aktywną nocą. Następnie pociągiem dojechaliśmy do Koszyc. Na zwiedzanie mieliśmy niewiele czasu, dlatego zdecydowałyśmy się - Kasia i ja, jedynie przespacerować na rynek i zobaczyć podświetlone kamienice. Około 23-ciej wsiedliśmy w pociąg relacji Koszyce-Cierna, wysiąść mieliśmy natomiast w Slovenskim Nowym Mesce. Na tym jednak etapie podróży wszyscy zdecydowaliśmy, że chcemy odpocząć przed trudami podróżniczej nocy i zapadliśmy w sen.

Twardy sen, którego nie przerwał nawet budzik, alarmujący o mijaniu "naszej" stacji. Obudziliśmy się wiec w Ciernej ku własnemu zdziwieniu i zdziwieniu pani konduktor, która pobłażliwie rozkładając ręce stwierdziła, że następny pociąg będziemy mieć dopiero za około 3 godziny. Nie pozostało nam wiec nic innego jak położyć się na dworcowych ławeczkach i przespać. Jako, że noc była ciepła spało się wyjątkowo przyjemnie, choć tym razem czujnie na tyle, aby zareagować na pikanie budzika. Wstaliśmy, zebraliśmy swoje rzeczy i skierowaliśmy kroki w kierunku słowackiego konduktora. Ten był nad wyraz wyrozumiały i na nasze stwierdzenie, że nie mamy już słowackich koron odparł, że możemy jechać pociągiem nie tylko do Slovenskiego Novego Mesta, ale także do granicy z Węgrami a nawet jeszcze dalej. Granicę przekroczyliśmy po dziesięciu godzinach pobytu na Słowacji, a zaraz za pogranicznikami w naszym przedziale pojawił się węgierski konduktor.

Jego uśmiechnięta twarz wprawiła nas także w dobre humory i pełni optymizmu rozpoczęliśmy tłumaczenie dokąd chcemy kupić bilety. My mówiliśmy swoje, konduktor swoje - wszyscy pozostawali uśmiechnięci choć nikt nic nie rozumiał. Dopiero po połączeniu języka migowego z pismem obrazkowym udało nam się dojść do porozumienia. Można nawet mówić o pewnym sukcesie, gdyż konduktor zgodził się dać nam 33% zniżki na karty Euro<26. Rozbudzeni dojechaliśmy do Debrecena, gdzie zjedliśmy śniadanie. Tutaj nie może obyć się bez spostrzeżenia ważnego dla wszystkich kawoszy - otóż kawy z węgierskich automatów są małe, nawet bardzo małe, żeby nie powiedzieć malutkie... za to podawane w nieproporcjonalnie dużych kubeczkach.

Kupno biletu w Debrecenie nie było już takie proste. Pani w kasie zapamiętale twierdziła, że nie przysługuje nam żadna zniżka studencka, gdyż te, udzielane są jedynie węgierskim studentom. Na nasze nieszczęście pani mówiła po angielsku, więc nie mogliśmy udać, że nie rozumiemy. Po chwili siedzieliśmy już w pociągu, który pędził przez pola winorośli do rumuńskiej granicy w Nyirabrany. Tam opuściliśmy pojazd, a granicę przekroczyliśmy pieszo. I od razu doznaliśmy miłego zaskoczenia, na granicy bez problemów porozumieliśmy się z rumuńskim pogranicznikiem - w języku angielskim.

Miasteczkiem granicznym po rumuńskiej stronie jest oddalone o 6 km Valea lui Mihaj, gdzie po przejściu części dystansu dojechaliśmy stopem. Jako że tradycyjnie podzielić musieliśmy się na autostopowe brygady, w miasteczku koniecznym było odszukanie się. Zanim jednak spotkaliśmy Kasię i Przemka poznaliśmy czwórkę Polaków studiujących na Politechnice Gdańskiej (Michał - Franek, Rafał, Święty i Marcin). Tradycyjna rozmowa po angielsku: "Do you know where we can change money?" doprowadziła do decydującego pytania "Where are you from?" , potem już wszystko było prostsze... no i mieliśmy zapewnione towarzystwo na najbliższy czas.

Pociągi z Valea lui Mihaj kursują raczej rzadko. Sami mogliśmy się o tym przekonać, gdyż na niewielkiej, przygranicznej stacyjce spędziliśmy w oczekiwaniu na pociąg 6 godzin. W tym czasie na peron zajechał tylko jeden pociąg. Była to dla nas pierwsza lekcja południowej cierpliwości, która nauczyła nas, że jeżeli nie da się zrobić nic, aby sprawy potoczyły się szybciej, należy umiejętnie wykorzystać otrzymany czas i spożytkować go w jak najlepszy sposób.

Oczekiwanie w Valea rozpoczęliśmy wiec od spożycia soczystego południowego arbuza, potem przeszliśmy do degustacji rumuńskich słonych serów... a także mocniejszych regionalnych trunków, wspomaganych trunkami, przywiezionymi ze Słowacji przez poznanych Gdańszczan. Zanim nadjechał właściwy pociąg zdążyliśmy zeksplorować stojące na bocznicy wagony towarowe. Warto tu wspomnieć o pełnej poświecenia wspinaczce Kasi, która zaowocowała rozerwanymi spodniami - motyw rozerwanych spodni, zaskakująco często pojawiał się bowiem w ciągu całego wyjazdu... ale nie uprzedzajmy faktów.

Pociąg z Valea dowiózł nas do miejscowości Copsa Mica. Tutaj właściwie należałoby już mówić o kolejnej rozpoczętej dobie, gdyż na dworcu czekało nas ponowne około dwugodzinne oczekiwanie na pociąg do Sybina. Czas spożytkowaliśmy śpiąc - przynajmniej większość z nas, część natomiast zajęła się zwiedzaniem okolic dworca i pobliskich knajpek z hamburgerami i piwem.

Wczesnym rankiem (około 700) dojechaliśmy do Sybina, gdzie przywitał nas radosny dźwięk klawiszowego instrumentu odgrywającego melodię "Panie Janie", powtarzany, kiedy tylko miał pojawić się komunikat dla podróżnych.

DZIEŃ 3 (1.08.)
czyli jak spotkać się w Sybinie, zwiedzić Sybin i wyruszyć w góry

Etap z Gdańszczanami zakończyliśmy porannym spacerkiem po mglistym Sybinie, po czym pożegnaliśmy nowopoznanych towarzyszy podróży, którzy jako pierwsi wyruszyli na podbój Fogaraszy. Sami zaś przenieśliśmy się do pobliskiego baru - restauracji, celem zjedzenia czegoś i doprowadzenia się do porządku w pobliskiej toalecie. Na śniadanie zamówiliśmy porcję rumuńskiej mamałygi - kaszy kukurydzianej, z bryndzą i śmietaną, nienasyceni jako kolejne danie zamówili mamałygę z mięsem. Pierwszy kontakt z obcą walutą jest zawsze trudny. My też ledwo radziliśmy sobie z buszującymi w portfelu tysiącami lei, potrzeba było trochę czasu, aby oswoić się z ilością zer na banknotach rodem z polskich przeddenominacyjnych realiów.

Ekipa stopniowo kompletowała się. W pewnym momencie taksówką zajechali Anula, Fazi i Zyga - z kursantami spotkaliśmy się dopiero na rynku.

Zamglony Sybin powoli rozświetlał się, ukazując swoją zupełnie nową twarz... Stojąc na Piata Mare - głównym rynku, czuliśmy się jak obserwowani przez okna na poddaszach domów. Do złudzenia przypominają one bowiem otwarte oczy.

Przed wspólną wyprawą sprawdziliśmy jeszcze na ile możemy sobie ufać - przechodząc przez Most Kłamców. Legenda głosi, że most zawali się pod kłamcą. Nic takiego się nie stało, więc już bez obaw kontynuowaliśmy zwiedzanie.

Trochę zawiodła nas wieża ratuszowa. Widok, owszem rozpościerał się na sybińskie kamienice, jednak dostępu do pełnej kontemplacji broniły oszklone okna - trudno było nam poczuć bliskość obserwowanej panoramy.

Przed samym wyjazdem ostatnie górskie zakupy i po chwili siedzieliśmy już w pociągu z grupką Cyganów. Kolorowe stroje kobiet idealnie pasowały do naszego optymistycznego nastawienia. Pociąg mknął wśród słonecznikowych i kukurydzianych pól, a my już w myślach mieliśmy rozpalone słońcem skałki Fogaraszy.

tyt6.jpg

Zapatrzeni w okna, zapomnieliśmy, że niebawem trzeba będzie wysiadać. W pewnym momencie ktoś krzyknął, że właśnie dojeżdżamy, ktoś inny potwierdził, ktoś zdążył wysiąść, a ktoś inny nie, ponieważ pociąg ruszył. Wszystko działo się w tempie błyskawicznym. Maszynista nie widział nas, ponieważ wysiadaliśmy po złej stronie pociągu - tam, gdzie nie było peronu. W efekcie Kasia i Fazi pozostali na dworcu w Racovita, natomiast reszta pojechała do następnej stacji. Stamtąd już na piechotę wróciliśmy do stacji, w drodze prowadząc ożywioną rozmowę z napotkaną Rumunką, która ku naszemu zadowoleniu po angielsku mówiła perfekcyjnie. Kasię i Faziego spotkaliśmy w wiosce Sebesu de Sus, skąd już razem ruszyliśmy malowniczą drogą w dnie doliny. Łagodne, zielone pagórki oświetlało popołudniowe słońce; w oddali natomiast majestatycznie objawiały się skaliste szczyty, co i raz zasłaniane przetaczającymi się chmurami. Minęliśmy kilka obozowisk miejscowej młodzieży i znaleźliśmy przytulne miejsce nad brzegiem strumienia.

Wieczór spędziliśmy delektując się ciepłem i światłem ogniska. Pewna konsternacja zapanowała w momencie, gdy przyszło zdecydować, kto z kim i w jakim namiocie spędzi noc. Ten dylemat pozwoliliśmy wiec rozstrzygnąć opatrzności i zastosowaliśmy technikę losowania par namiotowych - która ode tej pory była punktem kulminacyjnym każdego wieczoru i mile urozmaicała tak prozaiczną czynność, jak spanie.

 


 

tyt2.jpg

Deszczowe Fogarasze

DZIEŃ 4 (2.08.)
czyli jak oswoić się z górami

Ranek przywitał nas słoneczny i mimo że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jak najszybciej należy wyruszyć, nam zajęło to prawie trzy godziny. Niemniej jednak już kilkanaście minut po południu dreptaliśmy w górę doliny. Roziskrzone w słońcu łupki serycytowe i soczysta zieleń pagórków nastrajały pozytywnie i zachęcały do stopniowego zdobywania wysokości.

Już od pierwszych metrów przekonaliśmy, się, że chodzenie tak dużą grupą musi wiązać się ze zróżnicowanym tempem marszu - w innym momencie ktoś miał ochotę zrobić zdjęcie, w innym ktoś inny chciał odpocząć.

Pokonując kolejne metry wysokości, obserwowaliśmy zmieniającą się przyrodę - idealny przykład, opisywanej w podręcznikach górskiej piętrowości.

Przekonaliśmy się także, że do oznaczenia szlaków na mapie należy podchodzić z rezerwą - czerwone kółko, które miało połączyć się z czerwonym trójkątem, dziwnym trafem poszło zupełnie inną trasą. Na szczęście cel został osiągnięty ten sam - ruiny schroniska Suru na 1450 m n.p.m.

 

Okolice byłego schroniska to miejsce, gdzie ślady bytności turystów są ewidentne - sterta śmieci, pustych butli po gazach, a wokół resztki papieru toaletowego. Jak się później przekonaliśmy, taki widok jest typowy dla potencjalnych punktów biwakowych. Niestety, wśród pustych opakowań rozpoznać się dało również wiele polskich wyrobów. Czyżby ogólna tendencja do niezabierania swoich śmieci przeszczepiła się także naszym rodakom?

Przy schronisku znajduje się źródełko, było to wiec idealne miejsce na zrobienie małej przekąski. Czasem zdarza się, że pozornie nic nie znaczące rozmowy przy posiłku, nabierają nieoczekiwanie bardzo dużego znaczenia. Tak też było tym razem. To właśnie przed schroniskiem Suru "maskotką" wyjazdu stała się NORKA. Norka zjawiła się zupełnie nieoczekiwanie, miała być jak najbardziej neutralnym, przykładowym zwierzątkiem... i tak już z nami została.

Ruiny schroniska Suru wyznaczają górną granicę lasu, dalej jest stosunkowo wąski pas kosówki, który stopniowo ustępuje skalistym stokom. Jako, że podchodziliśmy w godzinach popołudniowych, dane nam było obserwowanie wznoszących się, rozgrzanych w niższych partiach gór mas powietrza, które od pewnej wysokości skraplały się tworząc dynamiczne smugi chmur. Szliśmy w stosunkowo dużych odstępach, dlatego przy napływie kolejnych mas, towarzysze wędrówki ginęli w białej gęstwinie i pojawiali się, gdy wiatr ją rozwiewał. Z każdym kolejnym metrem podejścia chłód był coraz bardziej odczuwalny. Kulminację chłodu dało się odczuć na przełęczy, gdzie rozgrzane podejściem ciała momentalnie oziębiał porywisty wiatr.

Cała ekipa ponownie zebrała się na przełęczy Surului. Zdecydowaliśmy, że jak na pierwszy dzień wystarczy nam podejścia, a godzina - było w okolicach 19-tej, utwierdziła nas w przekonaniu, że należy pozostać. I tak rozbiliśmy swój pierwszy obóz na 2113 m n.p.m. obok swoje obozowisko miała już jedna ekipa, po pewnym czasie doszła kolejna. Spieraliśmy się na temat narodowości naszych sąsiadów, ale ponieważ każdy miał na ten temat inną koncepcję, nie doszliśmy do porozumienia.

Na przełęczy dała o sobie znać typowa dla Fogaraszy przypadłość, a mianowicie częste opady. To właśnie deszcz zakończył nasze poobiednie posiedzenie przy kisielu i zmusił do pójścia do namiotów... a właściwie do namiotu, bo jak się okazało w trzyosobowym namiocie Agaty może nie tylko zmieścić się 10 osób, ale te osoby mogą nawet zamieniać się miejscami - to taki przykład zajęć - każdy wie, że w czasie deszczu dzieci się nudzą. Nie zdecydowaliśmy się natomiast sprawdzić, czy w tym namiocie może spać 10 osób. Na spoczynek woleliśmy się udać do wcześniej wylosowanych namiotów, w parach z wylosowanymi osobami.

DZIEŃ 5 (3.08)
czyli poznajemy typową fogaraską pogodę

Kiedy rano wystawiliśmy nosy z namiotów nie zobaczyliśmy nic. Dookoła tylko mleczna biel. Dopiero, gdy oddaliliśmy się z Przemkiem po wodę zauważyliśmy, że nasze namioty stoją idealnie w miejscu, przez które przetaczają się tabuny chmur - bez przerwy. Natomiast zaledwie kilka metrów dalej niebo jest czyste, a miejscami nawet przebija słońce.

Ledwo zdążyliśmy się spakować, a zaczął padać deszczyk, może niewielki, ale za to w połączeniu z porywistym wiatrem skutecznie moczący.

tyt7.jpg

Deszcz ustał dopiero na przełęczy nad jeziorem Avrig, gdzie ku naszej uciesze pasło się stadko wdzięcznych osiołków. Najwyraźniej przyzwyczajone do takiego zachowania turystów cierpliwie pozowały do zdjęć.

Kiedy zeszliśmy do jeziorka przywitało nas słońce, czym prędzej przygotowaliśmy wiec rzeczy do suszenia. Co odważniejsi korzystając z dostępności wody wykąpali się w lodowatym zbiorniku położonym na 2007 m n.p.m. Zaraz potem słonko zaszło, a my aby rozgrzać się ruszyliśmy dalej, oznaczonym czerwonymi kreskami szlakiem.

Pogoda stopniowo pogarszała się - mgła gęstniała a wiatr wiał coraz silniejszy. Momentami cieszyłam się, że mój plecak waży swoje 20 kg i chroni mnie przed zwianiem z grzbietu przez wietrzne porywy.

tyt8.jpg

Schron na przełęczy Scarii (2146 m n.p.m.) był ledwo widoczny w gęstej mgle. Wyglądem przypomina namiot typu NS, tyle, że zrobiony jest z metalu. Zdecydowaliśmy się pozostać w schronie mimo stosunkowo wczesnej godziny - na miejsce dotarliśmy koło 16. Przed nami pozostawał najtrudniejszy odcinek grani, który pokonać zamierzaliśmy następnego dnia licząc, że pogoda polepszy się. Tak naprawdę było to tylko nasze pobożne życzenie, gdyż nic na taką możliwość nie wskazywało. Wiatr wzmógł się , a mgła zgęstniała.

Kiedy rozlosowaliśmy już w jakiej konfiguracji zajmiemy dostępne na pryczach miejsca, do schronu zawitali Dorota, Tomek i Kuba. Krótkie przywitanie z nowymi znajomymi i zrozumieliśmy, że konfigurację łóżkową należy zmienić - w efekcie noc w schronie wielu uczestnikom przysporzyła nowych, ciekawych doświadczeń - część nauczyła się zmieniać ułożenie na hasło - teraz, natomiast osoby śpiące na górnych, wąskich półkach marzyły o kajdankach, mających chronić przed spadnięciem.

W nocy ponad naszym tymczasowym domkiem przetoczyła się wichura. Słyszeliśmy uderzający o ściany schronu deszcz i cały czas pozostając we śnie już obawialiśmy się jutrzejszej pogody.

DZIEŃ 6 (4.08)
czyli o tym, że stringi Draculi nie są dla każdego

Właściwie to nie byliśmy zdziwieni, kiedy otwierając drzwi schronu nie zobaczyliśmy nic. Na zewnątrz rozlewała się gęsta biała mgła, czasem przewiewana silnymi podmuchami wiatru. To nie był widok, jaki chcieliśmy ujrzeć. Postanowiliśmy jednak odczekać trochę, w spokoju zjeść śniadanie i dopiero potem zdecydować, czy pójdziemy dalej główna granią, czy trawersujemy ją. Z jednej strony główna grań kusiła, z drugiej zdawaliśmy sobie sprawę, że pokonywanie jej w warunkach, jakie panują na zewnątrz będzie bardzo niebezpieczne. Po skończonym śniadaniu otworzyliśmy wszelkie przywiezione przewodniki i opisy przejść i przeczytaliśmy dostępne na temat kontrowersyjnego odcinka dane. Ze wszystkich źródeł wynikało jedno: grań jest niebezpieczna. Ostateczną decyzję pozostawiliśmy sobie jednak do momentu zdobycia Serboty, gdzie szlaki rozdzielają się.

Na szczycie warunki pogodowe nie uległy najmniejszej zmianie. Powoli i bardzo opornie grupa dzieliła się na tych, którzy są zdecydowani pójść granią i na tych, którzy wybierają trawers - niebieskim szlakiem. Główną wadą zaznaczonego na mapie trawersu było jednak to, szlak najpierw schodził 800 metrów, aby potem tyle samo podchodzić.

I wtedy ktoś zauważył odchodzący ze szczytu szlak żółty - nieoznaczony na mapie. To było tak poszukiwane przez nas trzecie wyjście. Mogliśmy jedynie przypuszczać, że szlak także trawersuje grań i żywic głęboką nadzieję, że nie będzie schodzić tak nisko.

Dalsze przedłużanie dywagacji nie miało sensu zwłaszcza, że powoli zaczynaliśmy marznąć. Żółty szlak rozwiał nasze wątpliwości i mogliśmy zabierać się do drogi. Granią poszli Damian, Fazi i Przemek, oddawszy nam uprzednio mniej poręczne i bardziej wartościowe rzeczy.

W miarę wytracania wysokości chmury przerzedzały się, a wiatr cichł. Jednocześnie od czasu do czasu dostrzegaliśmy w górze rozmazane sylwetki naszych kolegów, zmagających się z wąską granią.

tyt9.jpg

Po długiej wędrówce doszliśmy na szczyt Negoiu - 2535 m n.p.m., gdzie podobnie jak w wielu miejscach tego dnia, nic nie było widać, no może oprócz stopniowo wstępującego na nasze twarze zmęczenia. Nad tym, czy trawersować żleb Draculi nie musieliśmy się tak długo zastanawiać. Wystarczyło stwierdzenie, że do złych warunków pogodowych doszedł siąpiący deszcz i mokre kamienie. Bez wahania wybraliśmy więc żółty szlak wiodący żlebem Doamnei, już sama nazwa wydała nam się bardziej przyjazna w obliczu stopniowo zapadających ciemności... Coraz częściej, z niewiadomych powodów w głowach kolejnych uczestników zaczynała rozbrzmiewać piosenka, która towarzyszyła także autorowi książki "Dotknięcie pustki" Joe Simpsonowi. Najgłupsza i zupełnie nie pasująca do sytuacji piosenka zespołu Boney M - "Show mi your emotinons". Piosenka z głów przeniosła się na usta i od czasu do czasu dało się słyszeć cichutkie i jeszcze nieśmiałe sialalala, które stopniowo przeradzało się w zbiorowe SIA LA LA LA LA LA. Chyba nie potrafię wytłumaczyć tego fenomenu.

Myślę, że najlepiej naszą wędrówkę żlebem oddaje porównanie do próby wydostania się z włączonego odkurzacza. W rurze odkurzacza też jest ciemno, wąsko i co najważniejsze - wieje. Nie wiem tylko czy rura jest wewnątrz wilgotna, w każdym razie kamienie były. Skojarzenia chłopaków idących granią były bardziej wyrafinowane, w końcu od rumuńskiej nazwy "strunga" blisko już do słowa "stringi" , a że w żlebie było wąsko... powstały "stringi Draculi" .

O tym, że znajdujemy się w pobliżu jeziorka Caltun poinformowało nas połączone ze świstaniem wiatru chlupotanie. Po chwili z mgły wyłonił się skalisty brzeg, o który nieprzerwanie rozbijały się spienione fale. Wiedzieliśmy, że to już blisko, w myślach zdejmowaliśmy mokre rzeczy i przygotowywaliśmy ciepły posiłek, wyobrażaliśmy sobie spotkanie z ekipą z grani. Kiedy we mgle zamajaczył ledwo widoczny schron, byliśmy przekonani, że to już.

W drzwiach powitali nas Przemek, Damian i Fazi. Po gorących powitaniach przyszedł czas na gorzka prawdę. Schron był zajęty przez dziwnie zachowująca się grupę pseudoturystów. Mówię pseudo, bo inaczej powiedzieć nie można o osobach, które w obliczu właśnie zaczynającej szaleć wichury łaskawie zwalniają fragment podłogi, sami zaś zajmują na pryczach dwukrotnie więcej miejsca niż potrzeba.

Nie była to atmosfera schronu, jaka sobie wymarzyliśmy, ale kiedy tylko zrozumieliśmy swoją sytuacje zabraliśmy się do działania. Część osób zabrała się za rozstawianie namiotów, część za robienie posiłku, pozostali czekali w kąciku, starając się nie przeszkadzać. Faktem jest, że do schronu przybyliśmy idealnie na czas, bo chwilę po powrocie rozpętała się deszczowa wichura - wyjście nawet na chwilę wiązało się z całkowitym przemoczeniem.

Walka trwała na zewnątrz i wewnątrz schronu. Podczas, gdy w deszczu jedni zmagali się z wyrywającym namioty wiatrem; w środku na wygospodarowanym kawałku pryczy trwała zacięta bitwa z obiadem. W efekcie obie bitwy zostały wygrane - z drobnymi kompromisami - namioty stanęły tylko dwa, natomiast do obiadu zabrakło sztućców, temu jednak szybko zaradziliśmy, ciesząc się, że przynajmniej porcje są godne naszych 11 godzin marszu w zimnie.

Po obiedzie zdecydowaliśmy kto będzie spać w namiotach, a kto zostanie w schronie. Niemalże kładliśmy się już spać, gdy do schronu wparowała jedna z ekip namiotowych. Okazało się, że przez cały czas od wyjścia bezskutecznie próbowali odszukać namiot, błądząc wśród głazów i strumieni. Trudno opisać jak wyglądali - przemoczeni od stóp do głowy ze smutną rezygnacją w oczach. Namiot udało się odszukać, dzięki wspólnym wskazówkom i próbom przestrzennego nakreślenia jego lokalizacji, jednak tak naprawdę jedynym punktem odniesienia w terenie był schron. Po oddaleniu się od niego o kilka zaledwie metrów nie było widać już nic - światło latarek nie było w stanie przebić się przez gęstą mgłę.

W końcu każdy wsunął się do swojego bardziej lub mniej mokrego śpiwora. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że jutro wyjdzie słońce i osuszy cały nasz dobytek.

DZIEŃ 7 (5.08)
czyli o tym, jak dotarliśmy nad jezioro Balea i co się tam wydarzyło.

Poranek w schronie nad jeziorkiem Caltun był wyjątkowy. Kiedy opuściliśmy metalowe ściany, naszym oczom UKAZAŁ SIĘ widok. Sam widok jednych zachwycił bardziej, innych mniej, jednak fakt, że widzieliśmy cokolwiek był znaczący. W pośpiechu wywlekliśmy więc wszystkie mokre rzeczy (czyli wszystkie) na zewnątrz i rozpoczęliśmy procedurę suszenia.

Dopiero za dnia, kiedy mogliśmy obejrzeć całe jeziorko, zwróciliśmy uwagę, że nie jest on tak duże, jak nam się wydawało o zmroku. Wzburzone fale zastąpiła teraz łagodna tafla idealnie odbijająca otaczające góry. Całość epatowała spokojem i dostojnością.

Chęć jak najdłuższego korzystania z dobrodziejstwa słońca sprawiła, że moment wymarszu ze schronu bardzo się opóźnił. Bardzo oznacza okolice godzin południowych. Nie uszliśmy wiec wiele a Fogarasze pokazały nam swoje tradycyjne deszczowe oblicze.

Nasza trasa wiodła czerwonymi kreskami i schodziła kreskami niebieskimi do Cabana Paltinu. Sam szlak jest bardzo urozmaicony i naprawdę ciekawy (może dlatego, że gdy wiatr przeganiał chmury mogliśmy cokolwiek widzieć) - momentami wiedzie granią, a miejscami pojawiają się liny i łańcuchy. Nie ma jednak miejsc niebezpiecznych.

tyt10.jpg

W Cabana Paltinu zebraliśmy się wszyscy około godziny 17-tej. Już przekraczając próg schroniska wiedzieliśmy, że nie będzie nas stać na nocleg w takim miejscu. Nasze przypuszczenia potwierdziły się - cena za pokój wieloosobowy wynosi 10 euro. Samo schronisko jest natomiast dawną rezydencją wielkiego wodza Ceausescu - nocleg w jego apartamencie to wydatek rzędu 2 000 000 lei. Decyzję co zrobimy z nocą postanowiliśmy jednak odłożyć na później i zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, a mianowicie obiadem. Niskie ceny posiłków kusiły, dlatego zamówienia posypały się. Na stół raz po raz kelner przynosił nową porcję kotletów, szaszłyków, ciorby de burta, mamałygi z bryndzą lub mięsem, frytek z serem i innych rumuńskich specjałów. Za trunki dzielnie służyły miejscowe piwa i odkryta w Rumunii Fanta Madness - jagodowa lub z owoców leśnych. Nasze zachowanie z każdą chwilą stawało się coraz bardziej dostrzegalne przez pozostałych gości restauracji. Kiedy w głośnikach zabrzmiała znana wszystkim piosenka mołdawskiego zespołu O-zone: "Dragostea din trei", Przemek w spontanicznym odruchu radości zawtórował artystom. Potem został poproszony o pozowanie do wspólnego zdjęcia z młodzieżą ze stolika obok. Chłopcy stwierdzili, że wygląda jak sławny aktor. Na zdjęciu znalazło się też miejsce dla Kasi. Kiedy ilość zamówień pozwoliła nam nawiązać luźniejszą rozmowę z kelnerem, zapytaliśmy czy nie dałoby się przenocować nas na hotelowym korytarzu. Ku naszej wielkiej uciesze szefowa ośrodka zgodziła się na takie rozwiązanie, które kosztowało nas jedyne 50 000 lei od osoby (równowartość około 5 PLN). Kiedy byliśmy pewni, że zostajemy w hotelu na noc, na stole zaczęły pojawiać się mocniejsze trunki... Żeby uniknąć niepotrzebnych spekulacji od razu wyjaśnię, że cała sytuacja pozostawała pod kontrolą, a końcowy rachunek wysokości ponad 4 000 000 lei uczciwie zapłaciliśmy, skwapliwie podliczając ilość zer na wypływających z naszych portfeli banknotach.

Nocleg w hotelu miał nas uchronić przed pogodowymi niespodziankami, jakie codziennie gotowały nam Fogarasze. Miał, ale nie uchronił... noc była bowiem wyjątkowo burzliwa, a zdobycie pierwszego piętra, gdzie znajdowało się nasze tymczasowe lokum, czasem wymagało wspomagania się na ramionach towarzyszy.

DZIEŃ 8 (6.08)
czyli jak góry uczyły nas respektu

Drugi z rzędu słoneczny poranek nastrajał pozytywnie przemęczone głowy. Schronisko usytuowane jest w miejscu, gdzie szosa Transfogaraska biegnie tunelem przez pasmo Fogaraszy. Jest to jednocześnie miejsce, gdzie kwitnie mały handel - przy wjeździe do tunelu można zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze produkty. Nie można sprzedającym odmówić zmysłu przedsiębiorczości - oczywiste przecież jest, że wygłodniali turyści kupią czerstwy chleb nawet po mocno zawyżonej cenie. Zbieraliśmy się trochę wolniej niż zwykle i trochę później niż zwykle wyruszyliśmy, byliśmy też jeszcze bardziej rozdrobnieni, a różniło nas nie tylko tempo marszu, ale tez trasy.

Ja, Ewa, Łukasz i Damian okrążyliśmy jeziorko Balea i szlakiem niebieskich kresek doszliśmy do kresek czerwonych, prowadzących główną granią, trasą, którą ekipa ścigantów (Przemek, Kasia i Damian) przeszła już poprzedniego dnia. Grupa druga, powiększona o parę Polaków, spotkanych przy schronisku, znajomych Doroty, Kuby i Tomka z pociągu poszła trasą niebieskiego trójkąta, aby potem połączyć się z czerwonymi kreskami. Ekipa Zygi i Faziego wyruszyła jako ostatnia i jako jedyna uniknęła zmoczenia na szlaku.

Dzień zapowiadał się znakomicie, piękne słońce, rozświetlona grań, lekkie podmuchy wiatru, szemrzące wśród skał źródełka, widoki na roztaczające się przed nami formy rzeźby polodowcowej. Zmiana zaszła błyskawicznie. W jednej chwili niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, a ciszę przeszył grzmot. Niemal jednocześnie lunął deszcz - taki, który w jednej chwili moczy jeszcze niedostosowanego do zaistniałej sytuacji człowieka. Decyzja o zejściu z grani zapadła błyskawicznie, więc kiedy tylko znaleźliśmy odrobinę mniej strome miejsce, wytraciliśmy wysokość. I tak rozpoczęło się długie oczekiwanie. Tym dłuższe, że stopniowo traciliśmy swoje ciepło, a mokre kurtki coraz bardziej natrętnie przylegały do ciała. I kiedy tak staliśmy ze spuszczonymi głowami, aby woda mogła bez problemu skapywać z kaptura, nadeszło urozmaicenie. Z nieba posypał się grad, bezlitośnie uderzając w nasze odziane jedynie w krótkie spodenki nogi - nie pomagało podciąganie stuptutów, cały czas fragment ciała pozostawał nieosłonięty i narażony na uderzenia. Potem seria powtórzyła się i kolejno przeczekaliśmy deszcz i grad. A w głowach rozbrzmiewała ta sama co zawsze piosenka: sia la la la la.

Kiedy deszcz złagodniał zarzuciliśmy mokre plecaki na mokre kurtki i ruszyliśmy na grań. Deszcz towarzyszył nam cały czas, a częste podmuchy wiatru dodatkowo wyziębiały. Pierwszą chwilą, kiedy ponownie poczuliśmy ciepło, był moment, gdy schowaliśmy się za wzniesienie Iezerului, gdzie nie wiał wiatr.

Nie minęło wiele czasu, a chmury rozstąpiły się i jedynym śladem po deszczu były, teraz parujące mokre skały. Nasze, co bardziej zewnętrzne ubrania także zaczęły powoli wysychać, te wewnętrzne miały utrudniony dostęp słonecznego ciepła. Nie za bardzo jednak nas to zajmowało. Stopniowo wkraczaliśmy w piękną, polodowcową dolinę, której soczyste, zielone zbocza łagodnie opadały ku wijącemu się dnem potokowi. Całą formę okalały postrzępione granie.

Część ekipy już czekała w Refugio Fereastre. Przed schronem leżał kolorowy kram suszących się rzeczy i osób. Jak się dowiedzieliśmy schron ma już jednego mieszkańca - pana przed sześćdziesiątką, z którym kontakt ograniczała jednak bariera językowa. Nasza znajomość języka rumuńskiego nie wystarczała do porozumienia się, on natomiast nie mówił w żadnym innym języku. Jako, że nie poznaliśmy jego imienia ochrzciliśmy go sami, i tak zamieszkaliśmy z Atrakcyjnym Kazimierzem.

Było już po 17-tej kiedy cała ekipa zebrała się w schronie. Wszyscy odczuwali trud krótkiego, ale obfitego w doświadczenia dnia. Tym razem góry zgotowały nam wyjątkowo dosadną lekcję szacunku dla sił przyrody, a my przełknęliśmy ją bez szemrania. W momencie jednak, gdy znaleźliśmy się w pobliżu potencjalnego miejsca noclegowego zmęczenie przypomniało o sobie, a adrenalina, dzięki której pokonaliśmy cała trasę opadła. Decyzja zapadła bezdyskusyjnie - zostajemy. Pozostała tylko kwestia sposobu zajęcia schronu. Był on najmniejszym, z dotychczas odwiedzanych, dlatego dla większej wygody pożytecznym okazało się rozbicie namiotu, tym bardziej, że ekipa urosła teraz do stanu 15 osób.

Słodko było móc zasnąć w ciepłym śpiworku po trudnym dniu, z nadzieją na kolejny, równie ciekawy dzień. Ten miał być niezwykły, gdyż czekało nas wejście na Moldoveanu - najwyższy szczyt Rumunii.

DZIEŃ 9 (7.08)
czyli co zobaczyliśmy na Moldoveanu.

Tego dnia nikt nie ociągał się ze wstawaniem. Mieliśmy przed sobą jasno określony cel - perspektywa zdobycia Moldoveanu sprawiła, że pakowanie i zbieranie poszło sprawniej niż zwykle. Dodatkowym zamierzeniem było przejście jak najdłuższego fragmentu trasy zanim pojawi się tradycyjna, popołudniowa, fogaraska, mglisto-deszczowa pogoda.

Dzień zapowiadał się pięknie, lecz poznaliśmy już te górskie sztuczki pogodowe i psychicznie nastawialiśmy się na konieczność szybkiej zmiany stroju.

Ekipa podzieliła się już na pierwszych metrach - przodem popędziła grupa ścigantów (Kasia, Przemek, Damian i Fazi) reszta natomiast w składach kilkuosobowych pokonywała dystans odpowiednim do swoich możliwości tempem, spotykając się w atrakcyjnych widokowo miejscach. Nie mogło jednak obyć się bez nieprzewidzianych w programie utrudnień - tym razem problemów żołądkowych, a jak wiadomo w skalistych górach trudno znaleźć dla siebie zaciszny kącik.

Pierwsze spotkanie wszystkich ekip (pomniejszone o parę Polaków, którzy po krótkim pobycie z nami zdecydowali się zmienić trasę) odbyło się nad jeziorkiem Podu Giurgiului. Najpierw z grani obejrzeliśmy pokaz kąpieli Kasi i Faziego w lodowatym zbiorniku, do którego jęzorem wpływa płat śniegu. Potem górską ciszę przeszył krzyk zanurzającego się w mroźnych odmętach Damiana, natomiast po zejściu już z bliska mogliśmy przyjrzeć się szczękającym z zimna i sinym amatorom wodnych igraszek. Jako, że ekipa ścigantów oczekiwała na nas stosunkowo długo, teraz wyruszyła wcześniej, obiecując zaczekać przed atakiem szczytowym. My natomiast spokojnie przygotowaliśmy posiłek, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę, lawirując między pasącymi się na szlaku owcami.

Pogoda już tradycyjnie zachowała swój fogaraski charakter i także tym razem nas nie zawiodła. Około godziny 14-tej niebo zasnuło się chmurami i zaczął siąpić drobny deszczyk. Sytuacja zmieniła się, gdy zbliżyliśmy się do Moldoveanu, tam wiatr okazał się dla nas łaskawy i od czasu do czasu przeganiał przesłaniające widok chmury. To, co ukazywało się naszym oczom, tylko potwierdzało, że w tym miejscu to przyroda odgrywa rolę pierwszoplanową. Dominujący nad otaczającymi górami, groźny i masywny Moldoveanu budził respekt, ale był jednocześnie pokusą nie do odparcia. W naszych głowach jedna tylko błądziła myśl - wejść na szczyt. Kiedy nastąpiło ponowne zgrupowanie na przełęczy Orzanelei masywny kształt Moldoveanu był idealnie widoczny - a wiec istniał cień szansy, że ze szczytu będzie widać cokolwiek.

tyt5.jpg

Rozpoczęliśmy podchodzenie. Najdłuższym etapem, jest etap zdobywania Vistea Mare (szczytu tuż przed szczytem głównym) - między nim a Moldoveanu deniwelacja wynosi jedynie 17 metrów, a szlak wiedzie urozmaiconą i ciekawą granią. Jednak to z Vistea Mare udało nam się zobaczyć Widmo Brockenu. Jest to niezwykle rzadko spotykane zjawisko, aby je zobaczyć trzeba mieć nie lada szczęście... szczęście przydaje się także później, gdyż legenda głosi, że jednokrotne zobaczenie widma może przynieść niemiłą przygodę w górach, dwukrotne także, a dopiero obejrzenie go po raz trzeci sprawia, że obserwatorowi nic już nie grozi. Widmo Brockenu jest to cień obserwatora oglądany na znajdujących się poniżej chmurach. W wyniku biegu promieni słonecznych i odpowiedniej gry światła, każdy wokół swojej głowy dodatkowo widzi aureolę. Zjawisko pojawiło się nagle i tak samo szybko zniknęło. Nikt nie spodziewał się, że po stosunkowo długim i meczącym podejściu spotka nas tak miła niespodzianka - a kiedy po widmie pozostała tylko warstewka chmur błyszczącymi ze szczęścia oczami patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Po chwili jednak przyszło otrzeźwienie... przypomnieliśmy sobie związaną z widmem przepowiednię, po czym spojrzeliśmy na rysującą się przed nami linię grani, która raz po raz zanikała w gęstniejących chmurach. Postanowiliśmy jednak nie być przesądni i pójść dalej. Na szczycie Vistea Mare zostawiliśmy plecaki, w końcu gdyby coś nam się stało na grani, te i tak nie na wiele by się zdały.

Moldoveanu - 2544 m n.p.m. - najwyższy szczyt Rumunii - zdobyty! Na szczycie jeszcze jedna tego dnia niespodzianka - WIDAĆ. Po pierwszym zachwycie, sesja zdjęciowa i skonsumowanie specjalnie na tę okazje zachomikowanych zapasów. Potem kontemplacyjne obserwowanie stopniowo gęstniejącej mgły. Nastrój odprężenia przerwał aż nazbyt dobrze słyszalny grzmot. Szybkie zebranie rzeczy i jeszcze szybszy powrót na Vistea Mare - nikt z nas przecież nie chciał, żeby przepowiednia Widma Brockenu spełniła się, tym bardziej, że Fogarasze słyną jako góry o największej ilości ofiar od uderzenia pioruna.

Naszym plecakom także nic się nie stało i zaraz mogliśmy rozpoczął żmudne schodzenie na przełęcz, gdzie stał schron Portita Vistei. Schron okazał się już zajęty, pomaszerowaliśmy więc nad jeziorko Valea Rea, gdzie rozbiliśmy namioty.

Zasypialiśmy z poczuciem dumy. Jednocześnie w wielu głowach razem z myślami sennymi przybiegły te, które sugerowały, że długo już mokniemy, a organizm przypomniał o potrzebie wchłonięcia większej ilości słonecznego ciepła.

DZIEŃ 10 (8.08)
czyli jak zbuntowaliśmy się przeciw deszczowym Fogaraszom

Deszczowy i mglisty poranek nie zdziwił nas ani trochę, wręcz zaskoczeniem było to, że na czas śniadania kropienie ustało. Jednak już kiedy tylko zjedliśmy posiłek pogoda odrobiła sobie godzinną przerwę w moczeniu i uderzyła ze zdwojoną siłą. Postanowiliśmy rozejść się do namiotów i dać sobie czas do zastanowienia: co dalej. Należało ustalić racjonalne plany, uwzględniające zarówno fakt, że Damian i Agata odłączają się od nas, jak i to, że Ewa do 14 sierpnia musi przekroczyć granicę (bez wizy można przebywać w Rumunii do 30 dni). Podczas, gdy na zewnątrz szalał deszcz, w namiotach zapanowała burza innego rodzaju - burza mózgów. Pojawiały się pomysły wszelkiej materii, jednak przewodnia myśl była jedna - trzeba rozpocząć schodzenie.

Kiedy deszcz ustał ponownie zgromadziliśmy się i ku ogólnemu zdziwieniu doszliśmy do wniosku, że w kilku dyskusjach został wyciągnięty ten sam wniosek - SCHODZIMY. I wówczas nie przeszkadzał nam już tak bardzo zaczynający znowu padać deszcz.

tyt11.jpg

Schodzenie było... długie, bardzo długie, może nawet bardzo, bardzo. Znajdowaliśmy się na wysokości 2310 m n.p.m., natomiast Victoria - wioska, do której chcieliśmy dotrzeć była około 1500 metrów niżej. Tak długie zejście pozwoliło nam jednak ponownie podziwiać fantastyczną górską piętrowość, a zmieniające się podłoże odczuwać we własnych nogach. Droga ze skalistej przełęczy dalej wiodła niestabilnym, kamienistym piarżyskiem. Kiedy pod koniec lawirowaliśmy miedzy ogromnymi głazami każdy miał takiej drogi serdecznie dość i marzyliśmy o czymś może nie tyle płaskim, co chociaż nachylonym w przeciwną stronę. Siły udało nam się nieco zregenerować nieopodal pasterskiej bacówki, gdzie przyrządziliśmy mało pożywny posiłek z zupek chińskich, który uzupełniliśmy aż nazbyt pożywną dawką bakalii. Konsumpcja odbywała się przy melodyjnym wtórze pasących się w pobliżu osiołków. Posiłek wśród głazów był właściwie ostatnim naszym momentem, kiedy przebywaliśmy wśród skalnych ostępów, dalej powoli wkraczały pojedyncze krzaczki kosodrzewiny i świerkowego lasu. Ten, w miarę gdy wytracaliśmy wysokość, stawał się coraz bardziej nasycony zielenią i wilgocią. Ze wszystkich stron otaczały nas miękkie i soczyste poduchy mchu oraz szemrzące wśród powalonych i wilgotnych pni strumyki. Byliśmy zachwyceni zupełnie nowym widokiem. Jednocześnie każdy kolejny krok w dół przynosił coraz bardziej odczuwalne ocieplenie. Fogarasze dały nam prawdziwą lekcję odporności na zimno, dlatego tylko, gdy temperatura podniosła się o kilka stopni, nam już zaczynało być za ciepło.

Dolina, która początkowo nas zachwyciła, w miarę upływu godzin stawała się coraz bardziej monotonna. Od pewnego momentu coraz silniej zaczynaliśmy odczuwać potrzebę zmiany - jakiejkolwiek.

Stopniowo w dolinę zaczęły wkraczać liściaste drzewa, gdzieniegdzie prześwitywały szarawe pnie buków i było to dla nas dobrym znakiem. Następnie leśna ścieżka przerodziła się w ubitą drogę, co jednoznacznie wskazywało na zbliżającą się cywilizację. A kiedy na horyzoncie pojawili się ludzie czuliśmy, że nasze marzenie o znalezieniu miejsca noclegowego wkrótce się ziści. Pierwszym spotkanym na drodze człowiekiem był Peter, zagadany przez Anulę wskazał nam gdzie możemy się rozbić. Odchodząc dodał, że jak już się tam pojawimy, jego żona na pewno się nami zajmie.

Zaledwie kilka kroków dalej naszym oczom ukazał się sad i rozbity w nim namiot, jak przypuszczaliśmy Petera i jego żony. Grzecznie zapytaliśmy, czy możemy się rozbić w sadze, a potem równie grzecznie, jak daleko jest do najbliższego sklepu. Wycieczka na zakupy okazała się jednak niepotrzebna, gdyż Dalia (żona Petera) odgadła czego nam najbardziej po zejściu z gór potrzeba i przyniosła wymarzony napój w dwulitrowej butelce.

Kiedy przystąpiliśmy do robienia obiadu zjawił się Peter, który pełen zapału oświadczył, że koniecznie musimy zaraz po posiłku odwiedzić jego i Dalię. Za chwilę przyszedł ponownie, przyniósł nam talerz pełen mięsa z grilla i ponowił zaproszenie. Postanowiliśmy grzecznie zaproszenie przyjąć i zaraz po skończonym obiedzie zjawiliśmy się przed namiotem sympatycznego małżeństwa. Na stole już stały rumuńskie specjały - domowej roboty wino, słynna rumuńska cujka i piwo - wszystko w dwulitrowych, plastikowych butelkach. Były one tylko dodatkiem do tego, czym tak naprawdę uraczył nas Peter - czyli opowieści z wszelkich dziedzin, których głównym jednak motywem były własne doświadczenia opowiadającego. Zaznaczyć należy, że cała rozmowa odbywała się w języku angielskim. Dowiedzieliśmy się między innymi, że nasz rozmówca ma stosunkowo duże doświadczenie górskie, a Fogarasze, które nam dały o sobie znać latem, on przeszedł także zimą i to nie raz, całe. A wyglądał tak niepozornie...

Dzień tak sympatycznie zakończony nie obył się bez utrudnień w trakcie wędrówki. Zatrucie żołądkowe dotknęło kolejne dwie osoby, a odparzone nogi Tomka uniemożliwiały mu wieczorem normalne poruszanie się - stosował technikę chodu kowbojskiego lub jak kto woli podskoków kosmonautów. Niemniej jednak do namiotów udaliśmy się rozweseleni.


tyt3.jpg

Słoneczna Transylwania

DZIEŃ 11 (9.08)
czyli jak dotarliśmy do Braszowa i co nas tam spotkało

Z samego rana, kiedy pozostali smacznie spali, opuścili nas Agata i Damian, którzy udali się w podróż powrotną do Polski. My natomiast wstaliśmy kilka godzin później, aby nacieszyć oczy rozświetlonym słońcem sadem. Przygotowaliśmy do suszenia całą zawartość plecaków i rozpoczęliśmy mycie w strumyku. Zbieranie się zajęło nam stosunkowo dużo czasu zwłaszcza, że tak naprawdę nic nas nie ponaglało, a ciepłe słoneczne promienie działały wręcz rozleniwiająco.

Przed samym wyjściem ostatni uścisk dłoni Petera, wspólne zdjęcie i w drogę. Drogę zupełnie inną niż dotychczasowa, bo pokrytą betonowymi płytami i słoneczną. Za nami, w tyle pozostawały Fogarasze, jak zwykle zasnute chmurami. Wiedzieliśmy co te chmury oznaczają i cieszyliśmy się, że nie musimy się tym teraz przejmować. Ekipie idącej z tyłu udało się zatrzymać holenderski samochód, do którego zapakowaliśmy kilka osób i wszystkie plecaki, reszta poszła pieszo.

Ponownie spotkaliśmy się w Victorii, gdzie zrobiliśmy zakupy spożywcze oraz wymieniliśmy pieniądze. W Victorii również została zapoczątkowana bardzo ważna tradycja, która w późniejszych dniach zaważyła na naszym sposobie odżywiania się. Tam bowiem po raz pierwszy skosztowaliśmy rumuńskich ciasteczek na wagę - słodkich i słonych. Ciasteczek, od których nie sposób się oderwać. Do tego oczywiście wspomniana już wcześniej Fanta Madness.

Autobusem, przy akompaniamencie wschodnich rytmów dotarliśmy do Ucea, a stamtąd pociągiem do Braszowa. W pociągu staraliśmy się przyswoić najpotrzebniejsze rumuńskie zwroty. Jednak jedyne rozmówki, które posiadaliśmy były, delikatnie mówiąc starszej daty i jako przydatne podawały następujące prośby: "Proszę zrobić mi przedziałek z lewej strony", "Proszę mi wyczyścić buciki"...

Braszów, drugie co do wielkości miasto Rumunii, uderzyło nas swoją odmiennością od dotychczas odwiedzanych miejsc. Nie wysiedliśmy na przyczajonej wśród domków stacyjce tylko na dużym, brudnym dworcu, z wyjściem na ruchliwą ulicę. Tak naprawdę dopiero w dużym mieście widać kontrast między ludźmi bogatymi i biednymi. Mijaliśmy ubranych w ładne i drogie ubrania ludzi, ale także brudne, wyciągające do nas ręce i plączące się miedzy nogami dzieci. Dookoła panował gwar, ludzie pędzili w różne strony, niektórzy przystawali i przypatrywali nam się z zainteresowaniem.

Na braszowskim dworcu, tak jak się tego spodziewaliśmy szybko odnalazł nas człowiek oferujący mieszkanie. Najlepszą metodą na znalezienie lokum jest po prostu stanie i rozglądanie się dokoła zdezorientowanymi oczami. Pan, który do nas podszedł, zaoferował pokoje dla 5-ciu osób po 6$ od osoby, ostatecznie w wyniku negocjacji nocleg wyniósł nas w sumie 45$ (od 11-tu osób). Za naszym przewodnikiem powędrowaliśmy do mieszkania. Nie był to może lokal o najwyższym standardzie, ale miał przynajmniej prysznic z ciepłą wodą i kuchnię gazową. Zostawiliśmy w nim plecaki i poszliśmy poznawać nocne życie Braszowa. Zanim to jednak nastąpiło, postanowiliśmy coś przekąsić - najchętniej coś regionalnego. Gdzie coś takiego można zjeść zapytaliśmy spotkaną grupkę młodzieży. Ci po chwili zastanowienia odpowiedzieli: "McDonald's"? Zwątpiliśmy, gdy kolejni zapytani powiedzieli to samo...

tyt13.jpg

Spacer wąskimi, ledwo oświetlonymi uliczkami rozbudzał wyobraźnię - do końca nie byliśmy pewni co lub kto wyłoni się zaraz zza ledwo widocznego rogu. Główne uliczki starówki były oświetlone lepiej - głównie dzięki witrynom drogich sklepów. To właśnie w takim świetle dostrzegliśmy na uliczce dwie przechadzające się postacie z dużymi plecakami. Doświadczenie nauczyło nas, że należy je podejrzewać o polskie pochodzenie. Przeczucie nas nie myliło, dodatkowo okazało się, że dziewczyny są znajomymi Łukasza. Zaprosiliśmy je do "swojego" mieszkania, a kiedy już kierowaliśmy swe kroki w jego stronę po miłym posiedzeniu przy piwie w jednej z knajpek, do naszych uszu dobiegły pewne dźwięki. Były to dźwięki ewidentnie świadczące o tym, że gdzieś w pobliżu odbywa się impreza. To rozbudziło naszą zabawową duszę. Czym prędzej skierowaliśmy swe kroki w stronę z której dobiegała muzyka, weszliśmy do środka i... już nie było odwrotu, pewne było, że zostaniemy w klubie jeszcze długo. Nie potrzeba było dużo czasu, abyśmy zdominowali parkiet, właściwie to niemalże z niego nie schodziliśmy, a DJ grał, grał i grał. Nie zagrał tylko rumuńskiego hitu lata - piosenki zespołu Ozone, ale to chyba nie było miejsce i pora...

Po godzinie 4-tej zdecydowaliśmy, że pora na nas. Rozpoczęliśmy wędrówkę do domu, jeszcze bardziej wyludnionymi uliczkami Braszowa. W naszym małym mieszkanku upakowaliśmy się ciasno i ułożyliśmy do spania. Dzień był wyjątkowo długi i obfitujący w wrażenia wszelkiej maści, o czym świadczyły czarne podeszwy naszych stóp. I tutaj trzeba zaznaczyć, że niektórzy położyli się spać z brudnymi nogami!

DZIEŃ 12 (10.08)
czyli jak zwiedzaliśmy Braszów, a potem ekipa stopniała

Poranek w ciasnym mieszkaniu i kolejka do prysznica. Mi i Kasi udało się zająć pierwsze pozycje w wyścigu do łazienki i już kilka minut przed 9 gotowe byłyśmy do wyjścia. Miałyśmy trochę czasu, zanim reszta zwlecze się ze swoich posłań i doprowadzi do porządku. Opuściłyśmy więc mieszkanko i pomaszerowałyśmy w stronę centrum. Pierwszym miejscem, które nas zwabiło była otwarta gogoseria, czyli miejsce, gdzie sprzedawany jest rumuński specjał - gogoshi. O niepowtarzalnym smaku tego smakołyku doniosła nam ekipa kursantów, która po przejściu letnim zajadała się gogoshi w Sybinie. Czym prędzej skierowałyśmy więc swe kroki do okienka, gdzie sympatyczna staruszka wałkowała ciasto. Na naszych oczach uformowała placuszka, posmarowała go czekoladą i włożyła do gorącego oleju. Gogoshi to rzeczywiście prawdziwy przysmak. Gorąca czekolada wypływa z miękkiego, puszystego ciasta, całość jest słodka i świeżutka. W doskonałych humorach powędrowałyśmy po chlebek i na dworzec, celem sprawdzenie godzin odjazdów pociągów. Następnie wróciłyśmy do mieszkania, gdzie całe towarzystwo zdążyło wstać i przygotować się do śniadania.

Podczas gdy część ekipy szykowała się do zwiedzania Braszowa - za dnia, Tomek i Kuba szykowali się do zabrania Doroty do lekarza. Problemy żołądkowe nie przechodziły od kilku dni i wizyta u specjalisty wydawała się jedynym rozwiązaniem. Ustaliliśmy miejsce spotkania i rozdzieliliśmy się.

Posiłkując się przewodnikiem dotarliśmy do turystycznych atrakcji Braszowa, przechadzaliśmy się malowniczymi uliczkami wśród kolorowych kamienic, upiększonych barwnymi kwietnikami. Następnie kolejką wjechaliśmy na górę Tampa, skąd roztacza się fantastyczny widok na całe miasto. Braszów zdaje się być plątaniną uliczek i domków z dachami w jednakowym kolorze. Całość sprawia wrażenie rozsypanych klocków, z których nieładu, po dokładniejszej obserwacji wyłania się porządek.

Zeszłego wieczoru marzyliśmy o daniu regionalnym i skończyliśmy w fast-foodzie, dlatego tego dnia ze zdwojona siłą zapragnęliśmy zjeść coś oryginalnego. I tak trafiliśmy do polecanej w przewodniku francuskiej naleśnikarni. Zasiedliśmy na ławeczkach na zewnątrz lokalu, rozszyfrowaliśmy karty dań i rozpoczęliśmy oczekiwanie. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy, a naleśniki jakoś nie chciały się zjawić. A kiedy już nadeszły... były zimne, małe i nie do końca takie, jakie zamówiliśmy... no i oczywiście po ich zjedzeniu nadal byliśmy głodni. Po tej porażce, aby poprawić sobie humor poszliśmy na gigantyczne lody włoskie. Zaraz potem spotkaliśmy Dorotę, Tomka i Kubę - niestety z niedobrymi wiadomościami. Ich marzenia o słonecznej rumuńskie plaży będą musiały poczekać, tymczasem wracają do Polski, a Dorota idzie wykupić antybiotyki na stwierdzone przez lekarza zapalenie nerek.

Ostatni raz w niezmienionym składzie przebyliśmy trasę na braszowski dworzec, gdzie odebraliśmy plecaki z przechowalni bagażu. Tam też pożegnaliśmy, opuszczających nas Tomka, Dorotę, Kubę i Przemka, sami zaś udaliśmy się na dworzec autobusowy. Jako oczekujący na coś turyści z dużymi plecakami stanowiliśmy pewne urozmaicenie ponurych i brudnych okolic dworca, dlatego łatwo wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych dzieci. Podchodziły nieśmiało i prosiły nas o cokolwiek. Kiedy jedno dziecko Kasia poczęstowała lizakiem, momentalnie zjawiły się następne, które błagalnym wzrokiem wymuszały słodycze. W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że stoimy wśród gromadki dzieci, z których każde na swój sposób próbowało zwrócić na siebie naszą uwagę. Jedna z dziewczynek obrała sobie za cel nauczenie nas podstawowych rumuńskich słówek: kolejno nazywała kolory naszych włosów, oczu, rodzaj obuwia...

Kiedy przyjechał autobus odczuliśmy wyraźną ulgę. Tym bardziej, że zaczęły się nami interesować coraz starsze dzieci i to przestawało być już dla nas zabawne. Autobus spóźnił się dokładnie o tyle minut, abyśmy nie zdążyli na kolejny, mający nas dowieźć do Branu. Nie pozostało nic innego, jak odczekać godzinę na kolejny autobus.

Pojazd, wiozący nas do Branu początkowo był pusty, na tyle, że swobodnie mogliśmy ze sobą rozmawiać, a nawet grać w wymyślona naprędce grę w zwierzątka. Stopniowo jednak zapełniały się nie tylko miejsca siedzące, potem stojące, a potem wszelkie miejsca, gdzie tylko mógł się ktokolwiek upchnąć.

Kiedy wysiedliśmy na przystanku w Branie, panował już kompletny mrok. Wtedy obiecaliśmy sobie, że dołożymy wszelkich starań, aby więcej sytuacja rozbijania się po ciemku nie powtórzyła się, jednak dotrzymywanie takich obietnic jest trudne...

tyt14.jpg

Idąc za wskazówkami otrzymanymi od miejscowych dotarliśmy do dzikiego campingu na obrzeżach Branu. Spodziewaliśmy się kilku namiotów ustawionych na małym poletku, a oczom naszym ukazało się pole wypełnione namiotami różnej wielkości i kształtu, przepełnione krzątającymi się pomiędzy nimi ludźmi. Wszystko to odbywało się przy wtórze głośnej muzyki, a powietrze przepełniał zapach grilla. Kiedy już udało nam się znaleźć miejsce na namioty stanęliśmy przed dylematem, czy rozpalamy ognisko. Ten jednak problem rozwiązał się sam, kiedy w wyniku poszukiwań drewna na pobliskiej skarpie wróciliśmy z kilkoma zaledwie cienkimi gałązkami. Obiad przygotowaliśmy więc na gazie, a poobiednie posiedzenie zakończyliśmy jak tylko zaczął padać deszcz - to chyba prześladowały nas Fogarasze...

DZIEŃ 13 (11.08) czyli o tym, jak wśród tłumów turystów zwiedzaliśmy zamek w Branie, pałaszowaliśmy arbuza w Rasznowie, zwiedzaliśmy zamek chłopski i znowu na nocleg dotarliśmy po zmroku

Dopiero o poranku mogliśmy dokładniej przyjrzeć się miejscu, w którym spaliśmy. Łagodnie szemrząca rzeczka okazała się mocno zanieczyszczona, a skarpa, gdzie staraliśmy się znaleźć drewno na ognisko wprost zaminowana. Chyba cudem udało nam się uniknąć zanieczyszczenia butów.

tyt15.jpg

Tradycyjnie już pakowanie się po noclegu zajęło nam za dużo czasu, ale przestaliśmy już zwracać uwagę na ten niewygodny fakt. Zarzuciliśmy wiec plecaki, kiedy te tylko udało się spakować i ruszyliśmy w kierunku zamku. Zamek w Branie to miejsce typowo turystyczne, przy pomocy sprzyjających faktów (Wład Palownik - hrabia Dracula, kilkakrotnie nocował w wymienionej posiadłości), idealnej lokalizacji i wypromowaniu stworzono obowiązkowe miejsce pielgrzymek wszystkich zwiedzających Transylwanię. Zamek odnaleźliśmy bez najmniejszego problemu, gdyż już na dosyć dużą odległość od wejścia kłębiły się tłumy turystów, lawirujących wśród kramów. Na straganach kupić można było dosłownie wszystko, począwszy od typowych rumuńskich serów, a skończywszy na plastikowych maskach, symbolizujących hrabiego Draculę, koszulkach z napisem I love Transilvania i kubkach z podobizną zamku w Branie. Kiedy przecisnęliśmy się przez ludzka ciżbę i wydaliśmy odpowiednią kwotę na studenckie bilety wejściowe oczom naszym ukazał się ogonek ludzi kierujących się w stronę zamku. Zostawiliśmy plecaki w szopie przy wejściu i poszliśmy za tłumem. Od tej pory zawsze już szliśmy za tłumem, albo może raczej w tłumie - w poruszającej się ludzkiej masie, która przepływała z komnaty do komnaty, nieco zwalniała w wąskich przejściach i rozlewała się po większych pomieszczeniach. Czasem nawet zatrzymywała się, zazwyczaj, gdy osoby idące z przodu zapragnęły zrobić sobie zdjęcie np. na tle łóżka hrabiego; powodowało to zator, a ludzie ściśnięci gdzieś w zakamarkach korytarza nie wiedzieli dlaczego stoją. Poruszani przez ludzką masę przebyliśmy wszystkie komnaty zamku i prawdę mówiąc odetchnęliśmy z ulgą, gdy udało nam się z niego wyjść.

Zlokalizowany przy zamku skansen nie jest już tak zapełniony ludźmi. Zapewne dlatego, że turyści rozproszeni są tu na większej powierzchni. Niemniej jednak bardzo pozytywnie wpływa to na atmosferę zwiedzania.

Koniec zwiedzania, szybki odwrót, aby zdążyć na autobus, ponowne przeciśnięcie się między straganami, szybki marsz na przystanek i po chwili już w najlepsze siedzieliśmy w autobusie. Zamieszanie i pośpiech nie sprzyjały oglądaniu przedmiotów sprzedawanych na straganach, a najboleśniej odczuła to Anula - nie udało jej się kupić wypatrzonego zdobionego koralikami jajeczka. Jajeczko było odtąd jej niespełnionym marzeniem i przypominało o sobie kiedy tylko przechodziliśmy przez rumuński stragan.

Autobus zawiózł nas do Rasznowa. Tuż przy przystanku znajdował się targ owocowo - warzywny, gdzie zakupiliśmy pękatego arbuza, którym jednocześnie zaspokoiliśmy głód i pragnienie. Obiecaliśmy sobie wrócić po zwiedzaniu na targ i dokonać większych warzywnych zakupów - góry świecących w słońcu papryczek, pomidorków, bakłażanów i innych pyszności były bardzo kuszące dla naszych wygłodniałych żołądków. Tymczasem podreptaliśmy w stronę, gdzie jak nam się wydawało powinien mieścić się zamek. Zostawiliśmy plecaki na tyłach restauracji pewnego miłego pana i poszliśmy we wskazanym przez niego kierunku. Rasznów nie jest miejscem tak bardzo turystycznie obleganym jak Bran. Zapewne dlatego, że nie wiąże się z nim krwawa legenda z przewijającym się hrabim Draculą. Zamki chłopskie budowali mieszkańcy wiosek ze wspólnie zgromadzonych funduszy. Były to miejsca umożliwiające schronienie na wypadek napaści i przeżycie oblężenia.

Zamek jest w trakcie remontu, dlatego zwiedzając często przechodziliśmy między poustawianymi rusztowaniami i wiadrami z cementem, ale całość i tak prezentuje się niezwykle ciekawie. Widać, że jest to miejsce zadbane i przygotowane do przyjęcia wymagających turystów. W oknach pełne kwiatów kwietniki, w domach miejsca, gdzie można usiąść i zjeść. Dla pełnego odbioru tego miejsca potrzebne jest słońce, które oświetlając pożółkłe piaskowcowe ściany przywołuje na myśl dalekowschodnie klimaty.

Zeszliśmy do miasta i spędziliśmy trochę czasu w restauracji, która przechowała nasze plecaki. Godzina 16.00 gdzieś w Rumunii, słońce praży, a my zajadamy kanapeczki ze świeżutkim rumuńskim chlebem i słonym rumuńskim serkiem, to wszystko zaś popijamy mocną rumuńska kawą lub zimnym rumuńskim piwem i zagryzamy... no właśnie znowu zagryzamy... słonymi i słodkimi rumuńskimi ciasteczkami.

Tuż przed odjazdem autobusu ponowna wizyta na targu i ogromne warzywne zakupy obiadowe. Potem już tylko szybki transport i znowu wylądowaliśmy na dworcu w Braszowie.

Wbrew temu, co sobie obiecaliśmy na ulicach Sigishoary panowała mroczna ciemność kiedy wysiedliśmy z pociągu. Między domami snuli się podejrzani osobnicy, a my staliśmy przed perspektywą znalezienia noclegu. Do działania przystąpili Zyga i Łukasz, kolejno przepytując chętnych do wynajęcia nam mieszkania i rozmawiając z kolejnymi pośrednikami dotarli do ogródka, gdzie już stały namioty Polaków. Szybko dogadali się, że cena wynosi 1 euro i przyszli do nas z tą miłą informacją. Była to dosyć drastyczna zmiana, gdyż negocjacje rozpoczęła stawka 6 euro.

Nasze obozowisko mieściło się w prywatnym ogródku, z rozstawionym stołem i parasolami, dostępem do łazienki i kuchni, kiedy tylko ta była otwarta.

Na kolację spałaszowaliśmy część zakupionego jedzenia - pomidorki i biały ser w formie sałatki, po czym udaliśmy się spać - w wylosowanych składach oczywiście.

DZIEŃ 14 (12.08)
czyli o wizycie u rumuńskiego dentysty, zwiedzaniu Sigishoary i przeprawie na Bukowinę

Wychodzących z namiotów rozespanych podróżników przywitały smakowite zapachy - to pachniała potrawka z zakupionych w Rasznowie warzyw, przygotowana przez Zygę i Łukasza, którzy specjalnie na te okazję wstali wcześniej niż pozostali. Inny niż dotychczasowe posiłek przysporzył radości nie tylko zwykłym spożywającym go uczestnikom, ale przede wszystkim kucharzom, których wprost rozpierała duma z dobrze spełnionego zadania.

Po śniadaniu przyszedł czas na trudną dla mnie decyzję - decyzję, którą właściwie podjęłam już zeszłego wieczora, ale nadal nie byłam przekonana o jej słuszności. Tutaj konieczna jest mała podróż w czasie, przywołanie faktów, które do tej pory nie były poruszane. Otóż po zejściu z Moldoveanu przypomniał o sobie mój leczony już w Polsce ząbek. Dnia kolejnego przypominał o sobie cały czas, może tylko bardziej dotkliwie, ale przestawał kiedy tylko podarowałam mu przeciwbólowego proszka. Tak było przez kolejny dzień, kiedy zwiedzaliśmy Braszów, oraz przez kolejny, kiedy zwiedzaliśmy Bran i Rasznów. Jednak już wieczorem nawet kilka magicznych pigułek nie było w stanie wygrać z zębem. Zdecydowałam więc, że wizyta u rumuńskiego dentysty jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem, co więcej - muszę to zrobić w Sigishoarze, bo w bukowińskich wioskach o dentystę będzie znacznie trudniej. Już jadąc pociągiem zaczęłam przeglądanie zasad ubezpieczenia Euro<26 i psychicznie przegotowywałam się na wizytę.

Podzieliliśmy się na dwie ekipy: ja i Kasia poszłyśmy do szpitala, reszta zaraz po wyjściu miała iść zwiedzać, na miejsce spotkania ustaliliśmy Wieżę Zegarową. Na odchodnym żartowaliśmy sobie jeszcze, że moje obawy są bezpodstawne i że na pewno przywita mnie przystojny rumuński dentysta, który pogładzi mnie po dłoni i łagodną angielszczyzną zachęci do pokazania ząbków. Ja jednak bardziej skłonna byłam przychylić się do żartów, że w gabinecie obok fotela będzie stała monty pythonowska maszyna, która robi pyyyyyyył.

W pustym szpitalu przywitała nas miła pani i miły pan, którzy mieszanką języka migowego, rumuńskiego, angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego oznajmili nam, że "dentist individual" ma właśnie "urlaub". Ale potem dodali, że niedaleko jest "private dentist individual". Miła pani pomogła nam nawet do niego trafić i została jako tłumaczka i pomoc. Prywatna przychodnia mieściła się na tyłach szpitalu, a kiedy pan dentysta otworzył drzwi musiałam wyglądać wyjątkowo blado, bo jak mi potem powiedziała Kasia, chciała złapać mnie za rękę, żebym nie uciekła. Dentystą był pan w okolicach sześćdziesiątki, w poszarzałym fartuchu i nerwowo mocujący się z rozporkiem. Na nasz widok rozpromienił się i zaprosił do środka. Jakakolwiek rozmowa nie miała sensu, pan dentysta nie mówił w żadnym znanym nam języku i tylko zachęcającym gestem wskazywał na fotel, a drugą ręką przygotowywał wiertła. Musiałam wyglądać na przerażoną, kiedy zapierałam się i broniłam przed fotelem i wiertłami, ale w końcu dałam za wygraną i zaufałam lekarzowi. Ten zrobił w mojej plombie dziurkę, włożył do niej odrobinę tajemniczej substancji, po czym z uśmiechem stwierdził, że gotowe. Potem obejrzał moją kartę Euro<26 z zadowoleniem wykrzyknął: "Student" i gestami oznajmił, że możemy iść. Na moja prośbę sporządził jeszcze karteczkę z opisem medycznych działań, jakich dokonał - oczywiście w języku rumuńskim.

O dziwo z każdą kolejna godziną ząb bolał mnie coraz mniej - co oznacza, że rumuński dentysta dokonał tego, o co mi chodziło.

tyt16.jpg

Staromiejska część Sigishoary położona jest na wzgórzu, co dodaje miasteczku malowniczości. Kolorowe kamieniczki, połączone plątaniną wąskich uliczek, rozświetlonych słonecznymi promieniami - to wszystko zachęca do bezładnego snucia się i odkrywania interesujących i zadziwiających detali. Ponieważ większość turystów skupia się w centralnym miejscu, czyli przy Wieży Zegarowej, małe uliczki pozostają puste i stanowią prawdziwy fotograficzny raj.

Rumunia, godzina 1500, znowu siedzimy pod parasolem i delektujemy się słoneczną rzeczywistością, na stole zimne napoje, w głowach plątanina różnorodnych myśli. Jak przystało na dobry lokal także i ten miał swoja toaletę. Ta jednak nie była miejscem, do którego trafić może każdy. Najpierw należało poprosić panią przy ladzie o klucz, który nie otwiera żadnych drzwi, ani też żadnych nie zamyka. Jest po prostu kluczem, który należy ze sobą mieć. Potem plątaniną korytarzy dociera się do koedukacyjnej toalety, panie mają o tyle utrudnione zadanie, że aby dojść do kabiny przejść muszą obok pisuarów. Problem pojawia się w momencie, kiedy ktoś właśnie z nich korzysta...

Wędrówka na dworzec i ostatnie w Sigishoarze zakupy - oczywiście na targu. W dokonywaniu transakcji pomógł nam przypadkowo spotkany chłopiec, który chcąc najwidoczniej poćwiczyć swój język angielski służył nam jako tłumacz w kontaktach z babuszkami - sprzedawczyniami.

Zakupione słone serki spałaszowaliśmy w drodze do... Braszowa - inaczej bowiem trudno wydostać się z Transylwanii. Braszów jest miastem o najdogodniejszych połączeniach. Okazało się, że do odjazdu pociągu do Suczawy mamy jeszcze trochę czasu. Spożytkowaliśmy go na snucie dalszych, podróżniczych planów, wymienianie pieniędzy i buszowanie po internecie. Kiedy te czynności zostały zakończone rozpoczęliśmy rozrywki logiczne - grę w inteligencję na skrawkach biletów. W momencie, gdy do odjazdu pociągu zostało już bardzo niewiele czasu zorientowaliśmy się, że właściwie nie mamy ze sobą jedzenia na podróż. Czym prędzej pognaliśmy więc do sklepu, gdzie udało nam się kupić najlepsze jak do tej pory ciasteczka - z duża dozą smaku paprykowego, w kształcie gitar i amonitów. W pociągu rozpakowaliśmy zakupione przysmaki - ciasteczka maślane i mleko do popicia. Okazało się jednak, że smak mleka jest co najmniej dziwny... kwaśny, generalnie napój nie nadawał się do spożycia. Strwożeni spojrzeliśmy na drugą torebkę mleka i zrobiliśmy zakłady czy tam też mleko będzie skwaśniałe. Stawka zakładu była równie wysoka, jak waga problemu - 500 lei (brzmi lepiej niż 5 groszy). Mleko oczywiście było kwaśne, a nam do picia została tylko woda.

Spanie w pociągu odbyło się bez losowania i to był chyba największy błąd. W efekcie zajęcia miejsc "tak po prostu" część miała ewidentnie za dużo miejsca, a cześć ewidentnie za mało, ale to nie ja narzekałam...


Słoneczna Bukowina

tyt4.jpg DZIEŃ 15 (13.08)
czyli jak dotarliśmy na Bukowinę i przerzuciliśmy się na dietę "cookies - low budget"

Pociąg zajechał do ledwo rozbudzonej Suczawy, a my wysiedliśmy z niego równie mało rozbudzeni. Zbieranie rozbieganych myśli przebiegało opornie i wszelkie próby dyskusji o sposobie zwiedzania Bukowiny spełzały na niczym. Po pierwsze należało oddelegować kogoś, kto z Ewą przekroczy granicę (termin 30 dni w Rumunii zbliżał się nieubłaganie), po drugie należało sprecyzować kolejność zwiedzania, po trzecie należało określić miejsce i termin spotkania z ekipą graniczną.

Ustalenia potoczyły się znacznie szybciej, kiedy usiedliśmy do śniadania w parku. Świeży chlebek, pomidorki, serek, na deser arbuz - od razu łatwiej myśleć. Po pierwsze znalazło się towarzystwo dla Ewy - w postaci Zygi, po drugie zdecydowaliśmy się najpierw jechać do Gury Humorului, a potem kombinować dalej, po trzecie Gurę wyznaczyliśmy miejscem spotkania. Problemy o wiele łatwiej rozwiązuje się z pełnym żołądkiem.

W pewnym momencie podeszła do nas Cyganka z dzieckiem, a ponieważ zostało nam ze śniadania kilka kanapek podaliśmy jej jedną. Kobieta spojrzała na kanapkę, ale potem pokręciła przecząco głową i wskazała na arbuza. Takie zachowanie zbiło nas z tropu więc postanowiliśmy nie dawać Cygance nic. Ta jednak nie dawała za wygraną i stała nad nami. Kolejna próba obdarowania jej kanapką nie powiodła się i dopiero, kiedy dostała do ręki kawałek upragnionego arbuza, zostawiła nas.

Podróż pociągiem przez rozświetlone porannym słońcem bukowińskie wioski była jak powolne przenoszenie się w zupełnie inny od dotychczasowego świat. Przycupnięte między soczystozielonymi wzgórzami domki przywoływały na myśl spokojne, wiejskie i zgodne z prawami natury życie. Rytmiczny stukot kół dodawał całemu temu krajobrazowi harmonii.

Wysiedliśmy w Gurze Humorului na maleńkiej, sennej stacyjce. Wypiliśmy kawę w przydworcowym barze, gdzie obsługiwała nas niezbyt miła pani. Potem zostawiliśmy plecaki w dworcowej przechowalni i ruszyliśmy w kierunku monastyru Humor.

Główna ulica Gury wprawiła nas w osłupienie. Spodziewaliśmy się małomiasteczkowej uliczki, a oczom naszym ukazała się ruchliwa jezdnia z licznymi sklepami i barami. Przemaszerowaliśmy nią nieco zdegustowani i z ulgą wyszliśmy poza centrum. Tam stosunkowo szybko naprędce stworzone dwie ekipy złapały stopa i po niedługim czasie znaleźliśmy się przed monastyrem w Humor.

Wiedzieliśmy, że monastyry są malowane na zewnątrz i od środka, wiedzieliśmy też, że ich mury, pełniące niegdyś funkcje obronne są grube i masywne, ale zobaczenie takiej budowli na własne oczy zawsze wywołuje spotęgowane wrażenie. To, co najbardziej w monastyrach zachwyca to jednoczesna prostota i wyrafinowanie. Prostota kształtu budowli, jej zwartość - ściany i dach zdają się być nierozerwalnie ze sobą połączone, a opływowy kształt zdaje się być odporny na wszelkie przeciwności. Prostotę odnajduje się w samym kształcie, natomiast cały kunszt uwidaczniają przepiękne freski. Pokrywają one cały monastyr, a ponieważ składają się z niezliczonej ilości detali, wprost nie sposób zauważyć je wszystkie jednocześnie. Aby dogłębnie zrozumieć opowiedzianą farbami historię, należałoby nad każdym fragmentem malowidła spędzić trochę czasu i dobrze wytężyć wzrok, aby zrozumieć, co ma ono obrazować.

Jedynym mankamentem otoczenia monastyru jest obecność tłumów turystów. Wyobrażaliśmy sobie Bukowinę jako miejsce, gdzie docierają jedynie ludzie zafascynowani sielskością schowanych miedzy wzgórzami wiosek. Tymczasem spotkaliśmy fotografujące tłumy. Dla nich to właśnie przed monastyrem wystawione są kramy z babuszkami oferującymi haftowane bluzeczki, dywany, kożuchy, drewniane naczynia i... koralikowe jajeczka... te same co w Branie. Oczy Anuli rozbłysły magicznym blaskiem, kiedy zobaczyła w koszyczku jajeczne paciorki. Potem jeszcze tylko długi, długi czas na decyzję, chwila targowania i wymarzone jajeczko zostało zakupione.

tyt17.jpg

Droga powrotna do Gury była całkowitym odreagowaniem turystycznego zgiełku i ukazała nam taką Bukowinę, o jakiej marzyliśmy. Zaczęło się od złapania wypełnionej sianem furmanki. Podróż na sianie po słonecznej drodze, potem wizyta w domostwie pana gospodarza. Porozumiewaliśmy się tradycyjną mieszanka językową z dominacją języka migowego. Nie przeszkodziło nam to jednak w zrozumieniu, że jałówka to dziecko stojącej obok krówki, a pracujące przy sianie dzieci, to synowie, córki i wnuki. Cała sytuacja tak po prostu wynikła, nam nigdzie się nie spieszyło, dlatego zachwycaliśmy się tak prostymi rzeczami, jak przyniesione przez babcię poobijane jabłka.

Kolejnym zwiedzanym monastyrem był Voronet, oddalony od Gury o 4 km. Te kilka kilometrów zmuszeni byliśmy przejść, gdyż "jako dziewczyny, niewystarczająco postarałyśmy się, aby tę drogę przyśpieszyć". W międzyczasie wstąpiliśmy do przydrożnego baru i spałaszowaliśmy największą jak do tej pory, bo kilogramową dawkę ciasteczek popitych luksusowym sokiem o smaku grejpfrutów. Ten incydent był przypieczętowaniem naszej decyzji o przejściu na dietę ekonomiczną: cookies. Po tak dużej dawce ciasteczek trudno było nam wstać. W Voronecie spotkaliśmy już mniej turystów, a dodatkowo uroku klasztorowi dodawało ciepłe popołudniowe słońce. Żółte kolory opływały jednolite klasztorne mury i dach.

Niewybredne docinki na temat damskiej nieskuteczności w łapaniu stopa zmobilizowały nas do działania. Kiedy tylko znaleźliśmy się na parkingu przed monastyrem, Kasia bez ogródek zaatakowała kierowcę w eleganckim autku i po chwili już przemierzaliśmy drogę do Gury. Pan kierowca był nad wyraz rozmowny, do tego lubił patrzeć na swego rozmówcę, nawet jeżeli ten siedział z tyłu. Tak więc ze strachem w oczach patrzyliśmy na drogę i w ostatniej chwili mijane, jadące z przeciwka samochody. Na szczęście bezproblemowo dojechaliśmy na dworzec, gdzie po chwili zjawiła się druga autostopowa ekipa.

Podzieliliśmy się ponownie: pierwsza poszła do sklepu - gdzie spędziła długie, pełne rozterek chwile, wybierając odpowiednie na wieczór piwa, druga udała się na poszukiwania miejsca noclegowego. Wyprawy obydwu grup zakończyły się sukcesem: zakupy zostały zrobione, miejsce noclegowe odnalezione, a Zyga i Ewa spotkani. Czekało nas więc wspólne posiedzenie w większym gronie.

Nasze obozowisko mieściło się w ogródku pewnej miłej pani, która mówiła tylko w jednym języku - rumuńskim. Mało tego, mówiła szybko i z dziwnym akcentem i właściwie nie przeszkadzało jej to, że nic z jej wywodów nie rozumiemy. Po chwilowym osłuchaniu się z jej mową byliśmy już w stanie dopowiadać sobie wszystko, co mówiła i kolejno zamienialiśmy się w tłumaczy z dziwnego języka. Tak naprawdę jedyną osoba, która rozumiała cokolwiek była Anula. Pani Zosia (bo tak miała na imię nasza gospodyni) zaparzyła nam prawdziwą, rumuńską, mocna kawę i raz po raz przychodziła na pogawędki.

Nasz wieczorny posiłek ograniczył się do spożycia kisielu, wzbogaconego dawką bakalii - oddziaływanie popołudniowych cookies było tak silne, że nawet myśleć nie mogliśmy o zjedzeniu pełnego obiadu.

Jedynie mocno zdesperowane osoby zdecydowały się udać na wieczorne mycie i, jak się po chwili okazało czystość może być zgubna. W większym oddaleniu myły się dziewczyny, bliżej obozowiska chłopcy. W pewnym momencie z oddali dały się słyszeć przyspieszone oddechy biegnących osób, chwilę później przed bramką ogródka stały Anula i Ewa. Wydarzenie, które je spotkało trudne było do zrozumienia i zinterpretowania. Kiedy dziewczyny wracały z mycia spostrzegły w oddali kilka słabo oświetlonych postaci, przyspieszyły więc kroku, a nieznane osoby z ciemności zrobiły to samo. Dziewczyny zamieniły więc spacerek w bieg, a postacie to samo... Wszyscy zatrzymali się dopiero przed naszym obozowiskiem... Chwila konsternacji i ścigająca grupka chłopaków popatrzyła na dziewczyny, potem na całą resztę i poszła sobie. My zostaliśmy z naszymi wątpliwościami. Nie wiedzieliśmy kto, ani po co ścigał nasze koleżanki. Na szczęście dla nas, wszystko dobrze się skończyło.

Jakby na ten wieczór emocji było za mało tradycyjnie zalosowaliśmy i poszliśmy spać.

DZIEŃ 16 (14.08)
czyli o tym, jak dzięki uprzejmości pani Zosi prawie cały dzień przesiedzieliśmy w jej ogródku, a potem zajadaliśmy faszerowane papryczki

Tym razem to Anula i Łukasz byli rannymi ptaszkami i udając się w podróż powrotną do Polski, oznajmili nam tylko, że wychodzą. Fakt, że ich nie ma dotarł do nas dopiero kiedy obudziliśmy się na dobre, bo sam moment wyjścia odbył się niemalże w porze głębokiej nocy, a przynajmniej w porze głębokiego snu.

Właściwie trudno określić, co tak naprawdę robiliśmy tego dnia, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, Kasię i Faziego. W przypadku Zygi i Ewy sprawa jest prostsza - oni pojechali po prostu zwiedzić te monastyry, w których my byliśmy dnia poprzedniego. My natomiast... zostaliśmy w ogródku i napawaliśmy się urokiem słonecznej Rumunii - dosuszyliśmy wszystkie rzeczy, część upraliśmy, upraliśmy także siebie - chociaż pięty nadal pozostały czarne i snuliśmy dalsze plany. Płynąca przez całą Gurę rzeczka jest bardzo efektywnie wykorzystywana przez miejscową ludność - w przeddzień zbliżającego się święta obserwować mogliśmy niecodzienny widok - całe rodziny piorące w rzece dywany. Zadziwiające jest, ile takich dywanów może zmieścić się w jednym domu, czyste już dywany, ludzie rozwieszali potem na płotach i barierkach, dzięki czemu zobaczyć mogliśmy, jak jest ich dużo. Ten czystościowy proceder z początku zniechęcił nas do korzystania z wodnych zasobów rzeczki, ale ostatecznie ulegliśmy pokusie.

Kiedy sprawy czystości doprowadziliśmy do końca, zrobiliśmy mała wycieczkę na targ. Targ to miejsce, gdzie przyjść można bez żadnego konkretnego zamiaru i snuć się tak po prostu miedzy straganami. Na każdym góra błyszczących warzyw i owoców i zachęcający do kupowania, często bezzębny uśmiech sprzedawcy. Nam udało się wreszcie kupić od dawna już poszukiwany słodki rumuński ser twarogowy - urda.

Po powrocie do ogródka przyszła kolej na trudne rozmowy z panią Zosią, która zaniepokojona pytała, co stało się z naszymi dwoma "amigos". Wielojęzykowe tłumaczenie nie pomagało, bo słowo klucz - "czekać" pozostawało nadal nieodszyfrowane. Nie pomogło wyciągniecie rozmówek - wśród najpotrzebniejszych zwrotów nie znaleźliśmy żadnego zwrotu o czekaniu. Dopiero w dziale szyldy pojawił się napis - "poczekalnia". Słowo klucz zostało odnalezione, a zaniepokojone oblicze pani Zosi rozjaśnił uśmiech. Skinieniem ręki oznajmiła, że możemy tu sobie siedzieć i czekać, co tez zrobiliśmy, bo za bardzo nie mieliśmy innego wyjścia.

Kiedy zjawili się Ewa i Zyga, zebraliśmy swoje rzeczy, czule pożegnaliśmy panią Zosię i ruszyliśmy na dworzec. Do samej Moldovity nie sposób jednak dojechać pociągiem i pewien odcinek pokonać musieliśmy stopem. Autostop to właściwie najlepszy sposób podróżowania po Bukowinie, nie dotyczy to zresztą tylko turystów, widok oczekujących na okazję miejscowych jest powszechny. A wszystko to przez bukowińskie autobusy, a raczej ich brak... Istnieją na Bukowinie przystanki autobusowe, na niektórych nawet widnieją rozkłady jazdy, ale same pojazdy raczej się nie pojawiają, natomiast zdania mieszkańców na temat ewentualnej godziny przyjazdu są podzielone.

Monastyr Moldovita, kiedy do niego dotarliśmy, był już zamknięty dla zwiedzających. Z jednej strony uniemożliwiło nam to wejście do środka - gdzie odbywała się msza, z drugiej natomiast mogliśmy w spokoju obejść klasztor i obejrzeć go z zewnątrz bez tłumów turystów.

Naszym miejscem noclegowym był położony nad rzeczką dziki camping. Stało tam już kilka namiotów, ale w niczym nie przypominało to namiotowej zbieraniny Branu. Już sam fakt, że udało nam się zebrać drewno na ognisko świadczy o nie tak zaborczym eksploatowaniu tego miejsca. Samo zbieranie przysporzyło natomiast może nie tyle wiele emocji, co szkód - zszyte z poświeceniem u pani Zosi w ogródku spodnie, rozerwały się w najbardziej widocznym z miejsc...kiedy taszcząc kilka gałęzi zsunęłam się po stromym zboczu. Wśród naszych namiotowych sąsiadów znalazł się chrześcijański obóz młodzieży mołdawskiej. Bardzo miła pani opiekun najpierw przyniosła nam kilka faszerowanych papryczek, potem herbatkę ziołową do popicia, kolejną porcję faszerowanych papryczek i smacznie przyprawionej kaszy gryczanej. .

Na kolację spałaszowaliśmy słodki serek, przyprawiany na słodko i słono i co najważniejsze wreszcie posiedzieć mogliśmy przy wymarzonym ognisku. Potem już tylko tradycyjne losowanie...

DZIEŃ 17 (15.08)
czyli o dziwnych zdarzeniach w nocy i najdłuższym łapaniu stopa

To miała być spokojna noc, jak zwykle grzecznie położyliśmy się spać... ale nasz spokój został kilkakrotnie zakłócony. Zaczęło się od przedłużającej się imprezy obozowiczów, ...nie to żebyśmy mieli cokolwiek do imprezowiczów - w końcu sami też lubimy się dobrze zabawić, ale w momencie, gdy nasze namioty znalazły się na drodze pijackich przejażdżek rowerowych, zaczęliśmy się nieco obawiać o nasz dalszy los. Potem przyszła kolej na spóźnioną chorobą żołądkową, której objawem było nagłe opuszczenie namiotu. Potem spaliśmy już spokojnie.

Dopiero rankiem podsumowaliśmy wydarzenia minionej nocy i upewniliśmy się, że to nie imprezowicze wydawali dziwne odgłosy koło naszych namiotów, tylko Kasia... Jej śniadanie ograniczyło się zatem do kilku łyków herbaty, gryzów chleba i dużej dawki węgla.

Warto wspomnieć natomiast o naszych poszukiwaniach sklepu z pieczywem. Aby do niego dotrzeć dwukrotnie okrążyliśmy wioskę - jak się okazało nie bezcelowo. W sklepie, do którego wstąpiliśmy na samym początku po upływie zaledwie pół godziny pojawił się chleb - jak na życzenie. Tam też zgorszyłam pewną starszą panią, która wskazując na moje podarte spodnie, tłumaczyła mi, że konieczne jest użycie igły z nitką - nie zrozumiałabym tego, gdyby nie gesty babuszki, idealnie oddające czynność szycia.

Po śniadaniu poszliśmy zwiedzać monastyr, Kasia zaś została z namiotami, plecakami i swoim chorym brzuchem.

Jak zwykle poprosiliśmy o bilety studenckie, bo przecież przynajmniej duchem studentami byliśmy wszyscy. Okazało się jednak, że do czynienia mamy z nieco może nadgorliwą zakonnicą - bileterką, która poprosiła nas o okazanie legitymacji. Pokazaliśmy więc... kto miał i mógł Euro<26, kto nie miał kartę członka SKG - w końcu jest tam napisane, że to STUDENCKI Klub Górski.

Sam monastyr zaskoczył nas dziwnym, odbywającym się wewnątrz obrządkiem. Powaga i skupienie uczestniczących w ceremonii osób, napełniały monastyr duchowością. Obecni wewnątrz wierni, sprawiali, że żył on swoim naturalnym życiem, przepełnionym wiarą - służył temu, po co go zbudowano. Ten jeden element różnił monastyr w Moldovicie od dotychczas zwiedzanych.

Kiedy wróciliśmy, Kasia powoli dochodziła do siebie. Nie zdążyliśmy jednak podzielić się wrażeniami, a już zawołała nas pani opiekun chrześcijańskiego obozu. Właśnie podawała swoim podopiecznym obiad... więc stwierdziła, że my tez jesteśmy zapewne głodni. W istocie tak właśnie było... ze smakiem zjedliśmy więc najpierw pyszną rumuńską zupę, a jako danie drugie przyrządzoną według niemieckiego przepisu kapustę.

Potem jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i mogliśmy ruszyć w drogę, mogliśmy chociaż nie wszystkim się to udało. Stanęliśmy przy skrzyżowaniu i rozpoczęliśmy standartowe łapanie stopa. Kiedy pierwszy z samochodów zatrzymał się po krótkim czekaniu, byliśmy jak najlepszej myśli. Kto mógł przypuszczać, że na kolejną okazję przyjdzie nam czekać 1,5 godz.? Tak też było, oczekując kilkakrotnie zmienialiśmy pozycje, osoby machające i robiliśmy wszystko dla zabicia upływającego czasu. Spotkała nas nawet babuszka ze sklepu, która tak przejmowała się moją dziurą w spodniach. Z dumą mogłam jej więc pokazać pięknie zaszyte portki, a ta odpowiedziała mi uśmiechem.

Odległość 20 km pokonaliśmy na dwa stopy - i tak dobrze, że udało nam się dotrzeć. Załadowana pięcioma osobami i trzema plecakami Dacia z ledwością wspinała się po krętych górskich drogach. Kilkakrotnie zastanawiałam się, czy kierowca nie zwątpi i czy nie wysadzi nas za najbliższym zakrętem, ale on nie dał za wygraną i dowiózł nas do samej Suczavity. Tam Kasia i Fazi już czekali, tak więc kiedy tylko zjawiliśmy się, zebraliśmy plecaki i poszliśmy oglądać monastyr. Obiekt ten robi wrażenie przede wszystkim swoją wielkością - jest bowiem znacznie większy od zwiedzanych dotychczas. Ścianę od strony bramy wejściowej zdobi fantastyczny fresk przedstawiający Drabinę cnót monastycznych, dzięki którym można dostać się do nieba. Jest to kolejne malowidło, przepełnione detalami i nawet długotrwała obserwacja nigdy nie będzie pełna.

Rekompensatą za niedogodności poprzedniego dnia i niemiłe autostopowe przygody był nocleg. Obozowisko nareszcie w miłych okolicznościach przyrody, mimo bliskości wioski. Wystarczyło pójść zaledwie kilka kroków za okalające monastyr wzgórza, a przywitały nas tam dzikie leśne ostępy i romantycznie szemrzący strumyk. Rozbiliśmy więc namioty i zrobiliśmy kolację. Wydawało nam się, że zwiększone dawki makaronu wystarczą - myliliśmy się. Nadszedł właśnie ten etap wyjazdu, kiedy rozjuszenie pokarmowe jest najtrudniejsze do zaspokojenia. Najdotkliwiej odczuł to Fazi, który sam był zaskoczony porcją musli, którą zagryzł obiad. Dodatkowo zorientowaliśmy się, że nasza herbata jest na wykończeniu - zastosowaliśmy więc oszczędnościowe, podwójne parzenie, które dało efekt wcale nie najgorszy.

Co zrobiliśmy przed położeniem się spać jest chyba dla wszystkich jasne, nie muszę więc tego przypominać...

DZIEŃ 18 (16.08)
czyli o tym jak przemierzaliśmy góry a potem zajadaliśmy cookies

Rankiem obudziły nas leśne prace drwali - okazało się, że noclegowe miejsce to nie do końca takie dzikie ostępy. Nie przeszkodziło nam to jednak w skorzystaniu z dobrodziejstw strumyka i dokładnym umyciu się.

W Suczavicie podjęliśmy nieudaną próbę zakupienia herbaty. Nie jest to bowiem produkt używany powszechnie - jedynym dostępnym substytutem była rozpuszczalna herbatka, z której zrezygnowaliśmy.

Ruszyliśmy następnie w kierunku Putnej. Kierowaliśmy się częściowo mało precyzyjnymi wskazówkami z przewodnika, częściowo natomiast jeszcze mniej wiarygodnymi podpowiedziami mieszkańców. Droga doliną była jednak tak malownicza, przyjemna i inna od dotychczas przemierzanych krajobrazów, że ani trochę nie zajmowało nas to, czy możemy zabłądzić. Być może dzięki temu cała trasa przebiegła szczęśliwie i już po kilku godzinach znaleźliśmy się po drugiej stronie pasma. Tam, w ramach odpoczynku i uzupełnienia zapasów energii zjedliśmy... hmmm, sama nie wiem co o tym sądzić, powiem może tylko, że zjedliśmy bardzo, bardzo słodki posiłek, złożony ze słodkiej bułki, kremu czekoladowego, maślanych ciasteczek dodatkowo posmarowanych masłem...komentarz każdy dorobi sobie sam...

Malowniczą doliną dotarliśmy do Putnej. W międzyczasie poczyniliśmy pewne obserwacje natury przyrodniczej: po 1) konie i krowy w rumuńskich wioskach są czyste i zadbane, po 2) zwierzaki same wracają do swoich zagród - wygląda to dosyć uroczo.

Swoje kroki na początek skierowaliśmy do monastyru. Był to pierwszy monastyr niepomalowany od zewnątrz. A ponieważ wszyscy ubrani byliśmy niestosownie do atmosfery miejsca sakralnego, wszyscy założyć musieliśmy habity - tylko, że one jedynie pogorszyły sytuację. Gołe ramiona i nogi zostały co prawda zakryte, ale nasze rogate dusze znalazły raj na ziemi. Dość, że stwierdziliśmy, że Fazi wygląda jak detektyw, Ewa jak młoda uczennica, Zyga może nawet mógłby być mnichem, za to Kasia, jakby wyszła spod prysznica, a ja "przepraszam, taka jestem dzisiaj"... na tym się jednak nie skończyło, bo przecież należało uwiecznić nas w takich strojach na zdjęciach - oczywiście przemyconym aparatem.

Potem czekały nas długie zakupy - należało jakoś uczcić ostatni wspólny wieczór. Zakupy przedłużyły się do tego stopnia, że zrobiło się ciemno... kolejny raz nie dotrzymaliśmy słowa - będzie rozbijanie po ciemku. Kierując się, delikatnie mówiąc, mało precyzyjnymi wskazówkami z przewodnika staraliśmy się znaleźć opisane tam dogodne do rozbicia miejsce. Przekroczyliśmy, zgodnie z instrukcjami rzeczkę, a potem w ciemnościach błądziliśmy wśród traw i kamieni. Dopiero w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że zupełnie przypadkowo znaleźliśmy się w opisanym przez przewodnik miejscu - w pobliżu pustelni Danielle.

Nie było to może wymarzone miejsce, w sprzyjających warunkach przyrody, ale byliśmy razem, siedzieliśmy przy ognisku, mieliśmy co jeść i co pić. Jak na przesłodzony dzień przystało, obiad zupełnie przypadkowo wyszedł nam słodki - podejrzenie padło na słodki sos i kolejna osoba - tym razem Ewa odmówiła spożycia posiłku. Chętni na dodatkową porcję oczywiście się znaleźli... potem jeszcze tylko popicie tego wszystkiego rozpuszczonym sokiem, zagryzienie wybornymi cookies o papryczkowym smaku - w kształcie gitar i amonitów i chwila na delektowanie się rumuńskimi czerwonymi winami...

A w nocy to już tradycyjnie...

DZIEŃ 19 (17.08)
czyli o rumuńskich powrotach

Ostatnia wspólna noc bogata była w wrażenia, Kasię atakowały w nocy spadające konary, mało tego - przygniatały ją, co powodowało, że budziła się z krzykiem - tak cierpieli Ewa i Fazi.. Pod naszym - Zygi i moim natomiast namiotem harcowały małe robaczki, szeleszcząc przy tym niepokojąco podłogą.

Dzień był inny - i to już od samego ranka. Po 1) wstaliśmy stosunkowo wcześnie, co nam się rzadko zdarzało, po 2) nie dojedliśmy kanapek, co było jeszcze mniej naturalne i po 3) czekała nas perspektywa rychłego rozdzielenia.

Czułe pożegnania, trochę ciasteczek na drogę, nie minęły 2 godziny od wstania, a już stałyśmy z Kasią na drodze wyjazdowej z Putnej i łapałyśmy stopa. Pusta droga trochę nas przeraziła, dlatego, gdy tylko na horyzoncie pojawił się samochód, zamachałyśmy do kierowcy, ładnie się uśmiechając. Było to trafne posunięcie, gdyż niemiecki kierowca podrzucił nas do Radowca, tam uległyśmy namowom przedsiębiorczego taksówkarza i po krótkim targowaniu dojechałyśmy do granicy z Ukrainą. Właściwie to chyba nie byłoby sposobu na uniknięcie płacenia komukolwiek - oczekujących na okazję było wielu, a proceder "podrzucania do granicy" jest tutaj na porządku dziennym.

A teraz kilka słów o samej granicy, bowiem jest to jedna z najbardziej fascynujących podrózniczo spraw. Z topograficznego punktu widzenia - zaledwie niewielka odległość, z ledwością mieszcząca się w skali mapy, z punktu widzenia politycznego - bariera, nie do przekroczenia tak po prostu. Nam przyszło zrozumieć to drugie znaczenie. Granica z Ukrainą ma charakter wyłącznie przejścia drogowego - nie można jej wiec przekroczyć pieszo. O tym jednak wiedziałyśmy, dlatego nie zdziwiła nas oferta stojącego tuż przy rogatkach taksówkarza, który zaoferował, że przewiezie nas za 30 $. Spojrzałyśmy na niego z ironicznym uśmiechem i popukałyśmy się w czoło - wiedziałyśmy bowiem, że granica jest do przekroczenia za 10$. Zajęłyśmy więc miejsce w stosownej od rogatek odległości i rozpoczęłyśmy łapanie stopa. Tu już nie szło tak gładko, samochody albo mijały nas z zawrotna prędkością, albo dojeżdżały tylko do granicy. Aby dodać sobie otuchy wyjęłyśmy torebkę z ciasteczkami - one są niezawodne... Łapanie stopa odbywało się w towarzystwie, mających właśnie przerwę obiadową robotników. Nie przeszkadzałoby nam, gdyby grzecznie siedzieli sobie na ławce i jedli kanapki, oni jednak za wszelką cenę chcieli nawiązać z nami kontakt. Dialog wyglądał mniej więcej tak:
- Excause me, excause me...
- Yes?
- Do you speak English?
- Yes.
- Hello.
- ...
- Excause me, excause me...
- Yes.
- Do you speak English?
- Yes.
- Good afternoon.

Może wydałyśmy się tym panom mało rozmowne, ale na szczęście zanim wykorzystali cały zasób swojego słownika, nam udało się złapać stopa. Właściwie to stop złapał nas. Kiedy siedziałyśmy trochę już zrezygnowane na plecakach, zjawił się pewien Niemiec, który stwierdził, że może nas ze sobą zabrać. Niemiec podróżował busikiem ze swoim synem i psem. Przejechaliśmy zaledwie kilkaset metrów, kiedy pojawiły się pierwsze problemy. Rumuńscy pogranicznicy oznajmili, że opuszczenie Rumunii bez opłaty ekologicznej jest niemożliwe. Niemiec był jednak nieugięty, gdyż raz już taką opłatę wnosił i nie zamierzał robić tego ponownie. Kiedy tak dogadywał się, lub może lepiej powiedzieć, że się nie dogadywał z celnikami przy samochodzie zaczął kręcić się jeszcze jeden turysta - mający zresztą te same co my plany. Wkrótce siedzieliśmy już na tylnym siedzeniu we trójkę. Turystą był Polak - Arek, wracający właśnie z samotnej wyprawy do Gruzji. Wracał oczywiście do Polski, więc po krótkiej wymianie zdań oczywistym było, że przynajmniej do polsko-ukraińskiej granicy dotrzemy razem. Po długich dyskusjach Rumuni dali za wygraną. Zaraz jednak pojawił się kolejny, nieco poważniejszy problem - wiza wjazdowa na Ukrainę zaczynała się dopiero za 4 dni. Ta sprawa okazała się nie do przeskoczenia i samochód został cofnięty - na nas natomiast pogranicznicy spojrzeli łaskawym okiem i pozwolili dalej przejść pieszo.

Na ukraińskiej stronie złapaliśmy marszrutkę do Czerniowców. W Czerniowcach natomiast pierwsze zetkniecie z ukraińskim światem - ruchliwym, prowizorycznym, niepoukładanym, ale przez to jedynym w swoim rodzaju...no i oczywiście o smaku kwasu z beczkowozu. Za namową Arka postanowiłyśmy wypróbować najmniej luksusowy sposób podróżowania po Ukrainie - pociąg klasy obszcij - czyli bez miejscówek. Jak się okazało był to jedyny słuszny wybór - warunki nie różniły się niczym od pociągu plackartnego (brak miejscówek nie równa się brakowi miejsc, bo pasażerów było mało), a zaoszczędziliśmy na tym połowę.

Jak to w pociągach ukraińskich, podróż zawsze jest wygodna. Można wyciągnąć się wygodnie na swoim posłaniu, przytulić do spiworka i usnąć w rytmie pociągowej kołysanki.

DZIEŃ 20 (18.08) wszędzie dobrze, ale miło czasem wrócić do domu...

Najmilszy jest moment obudzenia się w pociągu. Powoli otwierają się oczy, ale głowa jeszcze nie do końca zdaje sobie sprawę z miejsca, gdzie się znajduje. Opornie powracają wspomnienia minionego dnia i do mózgu docierają racjonalne sygnały tłumaczące, dlaczego całe ciało się kołysze. Następnie oczy otwierają się szerzej, no bo skoro jesteśmy w pociągu to tam za szybą jest zapewne ładny widok i trzeba to sprawdzić. Czym prędzej ze śpiwora wysuwa się więc rozespane ciało i ciekawskie spojrzenie omiata pociągowy widok. Teraz wszystko się zgadza, jedziemy...

Lwowski dworzec, jak zwykle pełen podróżnych, ale zadbany i z dumą prezentujący swoje podwoje. Stamtąd szybki spacer na targ, poranny arbuz i przechadzka do centrum. Tam kawa i ciasto w kawiarni Wirmenka - nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności.

Z powrotem na targ i typowo ukraińskie zakupy: przede wszystkim chałwa, do tego pierożki. Prawdziwą Ukrainę poczuliśmy jednak dopiero w marszrutce do granicy. Wielokrotnie zdarzyło mi się jechać w tłoku, czasem nawet w ścisku, ale w czymś takim dawno nie jechałam - tam niemalże siedział człowiek na człowieku, nie mówiąc już o tym, że powietrza było mało, ośmielę się nawet powiedzieć, że bardzo mało.

Kolejne urozmaicenia czekały nas na granicy. Nie mówię tu już o tak prozaicznej sprawie jak konieczność zapłacenia 1 hrywny przed przejściem ukraińskim. Mam na myśli to, co dzieje się dalej. Jeszcze ani razu przy przekraczaniu granicy w Medyce nie trwało to tak długo. Właściwie cały proceder kontroli przechodzi ze skrajności w skrajność: z jednej strony ludzie upychający po kieszeniach paczki papierosów, oklejający się nimi i wkładający sobie w bieliznę, z drugiej drobiazgowe kontrole tylko niektórych. My znaleźliśmy się wśród tych niektórych, zresztą już na polskim przejściu. Celnik zrobił to na własne życzenie, ale kiedy po wyjęciu i oczywiście okazaniu brudnych butów, spodni, niedomytej menażki i kilku innych sfatygowanych na wyjeździe rzeczy zapytałam, czy otworzyć też komorę z brudnymi skarpetkami, odpowiedział, że nie.

W Medyce tuż przed odjazdem busika znalazła się chwila na wypicie niepowtarzalnej, polskiej oranżady.

Przemyśl, żar leje się z nieba. To przywołuje nam na myśl nasze marzenia o słonecznej Rumunii, nasze moknięcie w Fogaraszach i późniejsze dosuszanie. Teraz to już tylko wspomnienie, czas do domu. Na drodze wylotowej z Przemyśla usiedliśmy i napisaliśmy autostopowe karteczki: Lublin/ Warszawa - my; Kraków/ Tychy - Arek.

Nie minęło wystarczająco dużo czasu, aby zaczęło nam się nudzić, a już miałyśmy czym jechać. Transport był pierwsza klasa - do Dęblina. Przy okazji wysłuchałyśmy baaaaaaaardzo długiej opowieści pana kierowcy. Kiedy dotarłyśmy do Dęblina ściemniało już się - wiedziałyśmy więc, że pociąg jest jedynym dopuszczalnym środkiem dalszego transportu. Pociągi osobowe o późniejszych godzinach zlikwidowano, sprawiłyśmy więc sobie bilety na pociąg pospieszny. Ten, na który czekałyśmy pani wnet zapowiedziała, tyle, że z 90 minutowym opóźnieniem. Na szczęście po niedługim czasie zjawił się następny - w samą porę, bo już słabłyśmy od opędzania się od komarów. Kiedy weszłyśmy do przedziału, zajętego przez trzech CZYSTYCH chłopaków, zrobiło nam się trochę dziwnie, nieswojo - usprawiedliłyśmy się więc, że jesteśmy... trochę brudne, bo długo już jedziemy.

Nawet najbardziej pełna przygód podróż ma ten jeden niezmienny i niepowtarzalny za razem element - powrót do domu. Moment, kiedy doceniasz własne gniazdko, łazienkę i lodówkę. Chwila kiedy cieszy cię pozostawiony bałagan, który masz teraz tylko dla siebie.

Na szczęście ta radość nie trwa długo, minie kilka dni, a plany nowej wyprawy już pojawią się w podróżniczej głowie...

Zamiast zakończenia

"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego, jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej" .
Ryszard Kapuściński, "Podróże z Herodotem"

Przytoczone powyżej słowa najdoskonalej tłumaczą, dlaczego zakończenia nie będzie, po prostu być go nie może. W głowie każdego z uczestników wyjazd nadal żyje - swoim własnym życiem. Dlatego przywoływany, nigdy już nie będzie taki sam, będzie wielokrotnie powracał w dygresjach i wspomnieniach, powróci przy oglądaniu zdjęć, slajdów i planowaniu kolejnej wyprawy...