Drukuj

Rozpocznij oglądanie zdjęć Syberia jest miejscem, które budzi różne emocje. Od grozy ponurych wspomnień z okresu zsyłek i czasów stalinowskich poprzez bezradność przy zmaganiu się z miejscową biurokracją aż do zachwytu nad wspaniałą przyrodą i jedynymi w swoim rodzaju spotkaniami z ludźmi.

Nie da się w krótkim czasie zwiedzić całej Syberii. Trzeba wybrać jakiś rejon: Ural, Tajmyr, Ałtaj, Buriację czy Jakucję. Nie łudźmy się jednak, że uda nam się podczas jednej wyprawy zwiedzić go dokładnie. Na przykład Jakucja jest dziesięć razy większa od Polski a do tego komunikacji w tym regionie nie da się nawet porównać. Za to trudy podróży, walkę z komarami, czekanie na ładną pogodę, samolot, statek czy załatwienie kolejnej bariery biurokratycznej z nawiązką rekompensuje fakt, że Jakucja jest miejscem, gdzie można przeżyć naprawdę Wielką Przygodę.

 

Trekking w dzikich górach o minimalnej eksploracji turystycznej (Góry Czerskiego, Góry Wierchojańskie, Góry Suntar-Chajata) gwarantuje niezapomniane wrażenia. Rozległe krajobrazy, pas bagien, przez który trzeba przejść aby dotrzeć do podnóża gór, malownicza tajga z bogactwem jagód i grzybów, emocjonujące przeprawy przez rzeki, ryby pieczone na ognisku, spotkania z dzikimi zwierzętami, kamieniste doliny, lodowce, przejścia przez przełęcze a potem równie żmudny powrót z gór do cywilizacji zostają na długo w pamięci.

Rzeki Jakucji to oddzielna atrakcja... Można zdecydować się na podróż mniej lub bardziej regularnie kursującym statkiem lub wodolotem. Ale prawdziwym wyzwaniem są spływy katamaranami lub tratwami po płynących przez góry i tajgę rzekach.
Niezwykle ważne są spotkania z ludźmi: trochę surowymi, trochę zbyt bezpośrednimi ale bardzo życzliwymi i chętnymi do długich rozmów.

Największym ryzykiem wyprawy w tamte strony jest wielka tęsknota za Jakucją, która ogarnia podróżnika po powrocie do domu...

Z pewnej książki dowiedzieliśmy się o Jakucji, ogromnej krainie na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Czytaliśmy o srogich zimach, o wiecznej zmarzlinie, niedostepnych i dzikich ostępach syberyjskej tajgi, kryjącej wielkie bogactwa: złoto, diamenty. Czytaliśmy o pogodnych i twardych ludziach mieszkających w Jakucji.

Zapragnęliśmy tam pojechać, zobaczyć na własne oczy jakuckie bloki zbudowane na palach, ogromną rzekę Lenę, piękne, wyniosłe góry pokryte kobiercem tajgi. Interesowały nas realia codziennego życia, stosunki między rdzennymi grupami etnicznymi (Jakuci, Ewenkowie, Eweni) a Rosjanami.

 

W tą daleką podróż wybraliśmy się we dwóch:

bc.jpg


Cezary Bugajczyk

Przewodnik górski SKG.Uczestnik wypraw:
na Bukowinę (Rumunia 2000), w Karpaty Południowe (2001), w Dolomity i Alpy (2001),
wielu wyjazdów w polskie Beskidy.
Ulubione góry Sudety.
dd.jpg


Damian Dziok

Przewodnik górski SKG, Instruktor przewodnictwa. Uczestnik wypraw: na Bukowinę (Rumunia 2000), w Dolomity i Alpy (2000, 2001), w góry Uralu Subpolarnego (2001), na Krym (2002), wielu wyjazdów w polskie Beskidy i Sudety.

Nasza trasa wiodła przez Moskwę, Jakuck do Chandygi. Stamtąd pojechaliśmy autostopem 340 km na wschód drogą kołymską do rzeki Suntar. W tym miejscu zaczęła się nasza dwutygodniowa wędrówka przez tajgę w góry Suntar Chajata.
W drodze powrotnej jechaliśmy z Jakucka przez Ałdan, Nieriungrii, Tyndę, Skorowodino, Ułan Ude do Nauszek i dalej do Mongolii.
Podróżowaliśmy koleją, samolotem, autostopem, pieszo, a nawet    r a k i e t ą (jak Rosjanie nazywają wodolot).

Przebytą trasę w części rosyjskiej przedstawiamy na poniższej mapce:

mapa13.jpg

 

Jak długo można lecieć do Jakucka?

Z Moskwy do Jakucka leci się sześć i pół godziny. My "lecieliśmy" dwa dni...

Przyjechalismy do Moskwy pociągiem z Brześcia. Nie mieliśmy jeszcze biletów lotniczych do Jakucka. Od razu udaliśmy się do agencji turystycznej, znajdującej się naprzeciw Dworca Białoruskiego, żeby sprawdzić, na kiedy można kupić bilety. Nie mieliśmy gdzie przenocować w Moskwie, więc byliśmy zainteresowani jak najszybszym terminem odlotu.

Okazało się, że są wolne miejsca na wieczorny lot liniami Domodedovo Airlines. Bilet kosztował 263$, a dla osób w wieku do 25 lat była zniżka 40$. Agencja pobierała 4,5$ prowizji (140 rubli).

Zadowoleni wyruszyliśmy na "podbój" stolicy. Przespacerowaliśmy z Placu Czerwonego do cerkwi Chrystusa Zbawiciela. Odwiedziliśmy bar mleczny niedaleko Placu Czerwonego, gdzie skosztowaliśmy pysznego rosyjskiego "fast foodu" (pielmieni, czieburieki, bieliaszi). Poszliśmy na Arbat, wstąpiliśmy do kilku moskiewskich aptek (czy raczej świetnie zaopatrzonych supermarketów aptecznych). Około szesnastej udaliśmy się metrem na stację Domodiedowskaja (zielona linia metra), skąd busem (Marszrutnoje Taksi) przejechaliśmy na lotnisko Domodiedowo. Położone ono jest ok. 60 km od centrum, od stacji Domodiedowskaja dzieli je dystans 35 km. Bilet na przejazd kosztował 35 rubli za osobę, plus 10 rubli za bagaż.

Na lotnisku przeszliśmy odprawę paszportową, i skierowano nas do autobusu, który miał zawieźć pasażerów do samolotu. Po półgodzinnym oczekiwaniu autobus podwiózł nas do... wejścia do gmachu lotniska. Jeszcze godzina czekania i dowiedzieliśmy się, że lot został odwołany z powodu "nielotnoj pogody". Wokół Jakucka szalał pożar tajgi. Było bardzo duże zadymienie powietrza, ograniczające widoczność na tyle, że samolot nie mógłby bezpiecznie wylądować.
Tą noc spędziliśmy w dworcowej poczekalni...

Następnego dnia udało nam się wystartować i lot przebiegał standardowo. Po jakichś 4 tysiącach kilometrów chmury przerzedziły się na tyle, że mogliśmy obserwować z okien syberyjską ziemię, poprzecinaną tysiącami meandrujących rzek i okraszoną mnóstwem jezior. Piękny widok!

Nie dane nam było jednak od razu wylądować w Jakucku. Pod koniec lotu poinformowano nas, że z powodu złych warunków atmosferycznych nad Jakuckiem (zadymienie) lecimy do Chabarowska nad Amurem. Nawet ucieszyła nas ta wiadomość - przecież to prawie na wschodnim krańcu Azji!

Na lotnisku przyjechał po nas autobus - Ciężarowy Ził z naczepą do przewozu osób, co wyglądało dość egzotycznie. Po płycie lotniska przemierzały Uazy i Ziły-cysterny.
Tym razem "Awiakompania" Domodedovo Airlines zorganizowała nam miejsca w hotelu, gdzie mieliśmy czekać na komunikat dotyczący dalszego lotu. Udało nam się wyrwać na półtorej godziny, żeby pospacerować po mieście. Poszliśmy na główny plac - "Płoszczadz' Lenina", którego strzeże okazały pomnik Wodza Rewolucji. Na środku placu młodzież jeździła na rolkach, panowała wielkomiejska atmosfera. Po szerokich ulicach jeździ tam wiele japońskich samochodów osobowych, transport publiczny stanowią zaś zdezelowane autobusiki rosyjskich marek (Maz, Gaz), tzw. marszrutnoje taksi.

Nocą wylecieliśmy do Jakucka. Nad ranem 7 sierpnia znaleźliśmy się wreszcie w stolicy Sachy.



W centrum Jakucka Jakuck, stolica rosyjskiego Dalekiego Wschodu

W powietrzu czuło się zapach dymu, całe miasto było nim spowite. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów od miasta tajga płonęła już ponad miesiąc...
Właśnie wstawał poranek, kiedy podekscytowani stanęliśmy na płycie jakuckiego lotniska.

Od razu udaliśmy się do poczekalni, aby odebrać bagaż. Zakupiliśmy mapę Jakucka w pobliskim hotelu (cena 20 rubli, a na lotnisku drożej - 50 rubli) aby rozeznać się w sytuacji. Należało znależć Biuro Meldunkowe oraz sklep "Globus" z mapami. Nasi polscy znajomi, którzy kierowali się w Góry Ałdańskie, postanowili zatrzymać się w hotelu. My chcieliśmy się zarejestrować i jak najszybciej odlecieć do Batagaju, niedaleko Gór Wierchojańskich.
Do miasta pojechaliśmy marszrutką nr 8 (koszt przejazdu 5 rubli plus tyle samo za bagaż) Wysiadłszy przy ulicy Dzierżyńskiego z ciekawością popatrzyliśmy na bloki mieszkalne. Rzeczywiście zbudowane są na palach, podobnie jak wszystkie inne nowe budynki Jakucka. Wykonane są one, mówiąc delikatnie, niedbale, jakby były budowane w pośpiechu. Płyty niekoniecznie do siebie ściśle przylegają, budynki mają wyblakłe kolory. Jeśli są w jakichś miejscach nieszczelne, mieszkańcy zabezpieczają je brzydką brązową masą.

Do hotelu "Arktika" poszliśmy wspólnie ze znajomymi. Mieli oni szczegółowe namiary na naczelnika zajmującego się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przyznawaniem cudzoziemcom Rozrieszenia (Pozwolenia), chcieliśmy się do nich przyłączyć, kiedy będą szli załatwiać formalności.

Hotel mieści się w kilkupiętrowym budynku. W pokojach umeblowanie stanowią łóżka, stolik z telewizorem, stół, krzesła, szafa. Ściany raczej dawno nie odnawiane. Toalety i łazienki są bardzo zaniedbane, tak jakby Rosjanie nie znali deski klozetowej czy lustra łazienkowego...

Przy głównej ulicy o nazwie Prospekt Lenina znajduje kilka teatrów, hotel Lena, centrum telefoniczne, kafejki, sklepy, a w tym ważny sklep dla każdego podróżnika - "GLOBUS", w którym można kupić mapy wielu rejonów Syberii. Ulica prowadzi do Placu Lenina, na którym stoi okazały pomnik Wodza. Plac okolony jest budynkami rządowymi i administracyjnymi. Za naszej obecności miasto przygotowywało się do obchodów swojego święta. Wszędzie spotykaliśmy napisy "Gorodu Jakucku 370 ljet", "Jakutia i Rossija", itp. Główne uroczystości miały się odbyć pod koniec sierpnia.

Po ulicach jeździ mnóstwo japońskich aut, zarówno terenowych jak i osobowych, komunikację publiczną zaś - podobnie jak to już widzieliśmy w Chabarowsku - stanowią zdezelowane autobusiki rosyjskich marek.

Ze względu na trudne warunki przyrodnicze wszystkie rurociągi poprowadzone są na powierzchni, poza tym również sieć telefoniczna biegnie przewodami na zewnątrz. Wygląda to tak, że od każdego bloku odchodzi pokaźna wiązka przewodów. Nie ma położonych płyt ani kostki brukowej na chodnikach. Z reguły są to piaszczyste pobocza, albo "ścieżki" wyłożone topornymi wielkimi betonowymi płytami. Wrażenie jest takie, jakby się chodziło po nieukończonej budowie. Zresztą całe niemal miasto to taka "nieukończona" budowa i dosłownie i w przenośni. Dosłownie: widać dźwigi wieżowe, i prowadzone budowy, buduje się tez drogi. W przenośni: widać niedbalstwo budowniczych, tak jakby chcieli oni zrobić tylko to, co im kazano - czyli postawić dom, blok itp. a nie mieli już zapału do wykończenia obiektów i posprzątania po sobie.

Sami mieszkańcy są jednak zadbani i modnie ubrani. Jest ich w Jakucku ok. 230 tysięcy, z czego połowę stanowią Rosjanie, a połowę Jakuci. Istnieje między nimi wiele antagonizmów. Dowiedzieliśmy się od pewnego Rosjanina, że Jakuci chcieliby mieć własne państwo, niezależne od Rosji, że nie lubią Rosjan. Potwierdzili to później w rozmowie Eweni z Ojmiakonu, którzy mówili nam, że wiek XXI będzie wiekiem żółtej rasy. Niektórzy Rosjanie również nie darzą Jakutów sympatią. Nasza koleżanka powiedziała nam, iż nie dostała się na Wydział Historii Jakuckiego Uniwersytetu mimo że miała wyróżnienie na olimpiadzie wiedzy z historii, ponieważ nie jest Jakutką.


Chcemy być wporządku, formalnosci w stolicy Sachy

 

"Przyjechaliście bez Zaproszenia? Tak my turystów nie witamy", usłyszeliśmy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Republiki Sacha. Żeby otrzymać Pozwolenie na przebywanie na terenie Jakucji, które pozwala uzyskać Rejestrację w Biurze Wizowo - Paszportowym (OWIRZE) trzeba mieć Zaproszenie od mieszkańca, firmy, lub miejscowej instytucji. Bez Rejestracji obcokrajowiec (inostraniec) może przebywać na terytorium rosyjskim maksymalnie trzy doby.
To nie tylko brzmi skomplikowanie. Być w zgodzie z rosyjskim prawem wymagało od nas mnóstwo wytrwałości. Słyszeliśmy już nieco o rosyjskiej szkole cierpliwości, ale nie przypuszczaliśmy, że wyrażenia: "My budziem rzdac", "Podorzdjom", przyjdzie nam powtórzyć jeszcze tyle razy...

Pierwsze trudności administracyjne pojawiły się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Sachy. Urzędniczka nie chciała wydać nam Pozwolenia na pobyt. Przyczyną tego był brak zaproszenia od miejscowej organizacji lub osoby prywatnej. Tłumaczono nam, że w przypadku kłopotów odpowiedzialność za bezpieczeństwo obcokrajowca spada na zapraszającego. Rosjanie twierdzili, że nie chcą żadnych konfliktów międzynarodowych w przypadku gdy coś złego zdarzy się na ich terenie obywatelowi innego kraju. Przekonywaliśmy ich, że jesteśmy świadomi trudnych warunków panujących w tajdze, mamy polisy ubezpieczeniowe, jesteśmy przewodnikami górskimi, lecz kiwali tylko głowami i patrzyli na nas dziwnie.

Musieliśmy rozpisać na kartce co będziemy robić każdego dnia, co było czystą abstrakcją. Nie mieliśmy bowiem sprecyzowanego planu wyprawy w tajgę. Wiedzieliśmy tylko, że musimy znaleźć się w górach (Wierchojańskich lub Suntar Chajata, zależnie od możliwości transportowych). Poza tym z perspektywy czasu wiemy, że podróżowanie w Rosji nie jest takie proste z uwagi na ciągły brak biletów. Stąd jakiekolwiek szczegółowe planowanie co do dnia, jest śmieszne.

Po rozmowie z naczelnikiem odpowiedzialnym za sprawy meldunkowe już myśleliśmy że wszystko jest załatwione, gdy pani sekretarka stwierdziła, ze wydanie pozwolenia w takiej sytuacji (brak zaproszenia) jest nielegalne. Pokazaliśmy jej nasz List żelazny. Zwracamy się w nim do władz administracyjnych, wojskowych i osób prywatnych o udzielenie wszelkiej pomocy. Pismo było podstemplowane pieczątkami klubowymi i PTTK. Wygladało na tyle wiarygodnie, że urzędniczka zrobiła z tego kserokopię i dołączyła do swojego zbioru dokumentów (!).

W końcu otrzymaliśmy Tymczasowe Pozwolenie (Rozrieszenie), z zaleceniem by dalszych formalności (otrzymanie wizy - Rejestracji) dokonać w OWIRZE - Biurze Wizowo-Paszportowym przy ulicy Lermontowa.

Cóż, udaliśmy się tam na kolejną lekcję cierpliwości. Naczelnik OWIRU, Anna Nikołajewna (pozdrawiamy Panią) nie chciała z nami w ogóle rozmawiać. Kiedy kilkakrotnie mijała nas przechodząc korytarzem, próbowaliśmy ją zagadnąć i wyjaśnić jej naszą sprawę. Ignorowała nas jednak, podobnie jak pozostałych interesantów. Poprosiliśmy o pomoc pewną urzędniczkę, jednak ta rozłożyła bezradnie ręce: "Nie zmuszę swojej szefowej, żeby was przyjęła - trzeba czekać". Dowiedzieliśmy się, ze w Biurze mają obecnie jakąś kontrolę i dlatego pani Naczelnik jest bardzo zajęta. Najlepiej żebyśmy przyszli za dwie godziny. Po dwóch godzinach okazało się jednak, że biuro jest zamknięte! Zauważyliśmy, że tylnymi drzwiami wychodzą z budynku jacyś robotnicy i postanowiliśmy tamtędy dostać się do wnętrza. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy przekonaliśmy się, że biuro nadal jest czynne! Ospali interesanci nadal stali w kolejce, czyli wszystko było   n o r m a l n i e.

Po półtorej godzinie oczekiwania w końcu zostaliśmy przyjęci. Znudzona Anna Nikołajewna spytała, o co nam chodzi. Dała się przekonać do wydania nam Registracji, dopiero po zapewnieniach, że wiemy na co się porywamy i bierzemy za siebie pełną odpowiedzialność. Dodatkowo musieliśmy napisać podanie, przedłożyć uzyskane wcześniej w ministerstwie Rozrieszenie i nasz List żelazny (Bumagę), z którego sporządziła sobie kopię. Na koniec wręczyła nam upragnione wkładki do paszportu (dowody rejestracji), i... zażądała wniesienia opłaty w wysokości 500 rubli od osoby (ok. 70 zł). Powiedzieliśmy, że jesteśmy zaskoczeni tak wysoką kwotą.
"Tyle kosztuje rejestracja" odpowiedziała Naczelnik.
"Gdzie zatem znajduje się kasa?" - spytaliśmy zrezygnowani.
Wtedy kobieta nagle zmiękła:
"Zwracacie się w Waszym piśmie o pomoc do wszystkich urzędów, zatem nie weźmiemy od Was pieniędzy."
Znów przydała nam sie bumaga! Tego się po Annie Nikołajewnie nie spodziewaliśmy. Podziekowaliśmy pięknie i szybko wyszliśmy, żeby się nie rozmyśliła...


Jakucki rieczport Dokąd teraz ?

Podróżujemy bez planu

Po otrzymaniu rejestracji postanowiliśmy od razu działać na rzecz wydostania się z Jakucka. Naszym celem były Góry Wierchojańskie na Dalekiej Północy. W sklepie Globus kupiliśmy stosowne mapy. Chcieliśmy lecieć do miejscowości Batagaj, położonej niedaleko tychże gór. W pierwszej napotkanej Awiakasie zapytaliśmy o bilety lotnicze do Batagaju, i tu spotkał nas zawód: bilety sprzedane aż do 26 sierpnia. Udaliśmy się na lotnisko z nadzieją, że może tam coś wskóramy. Pani w Sprawocznom Biuro (Informacji) powiedziała nam, że jest nadzieja: "Posle posadki budziet dosadka". W momencie odprawy celnej pasażerów przed odlotem, należy czekać w pełnej gotowości aż wszyscy zostaną posadzeni w samolocie. Wtedy naczelnik awiakompanii sprawdza czy są jakieś wolne miejsca w samolocie, i na kilka minut przed odlotem decyduje czy będzie dosadka (dosiadka).

Pasażerowie, którzy chcą lecieć muszą wtedy szybko pobiec do kasy i zakupić bilet. Brzmi to niedorzecznie, ale tak jest. Pasażerowie nie zawsze stawiają się na lotnisku w dzień odlotu, zdarza się że rezygnują, albo przestemplowują bilety na inny dzień. Widać, musi się to zdarzać często, skoro na dosadkę czekało z nami w ogromnym tłoku siedem osób (!)

Nienormalne wydało nam się zachowanie ludzi czekających na odprawę. Po jej rozpoczęciu, tłumnie zaczęli oni napierać na wejście do punktu kontroli. Mimo że każdy z pasażerów posiadał bilet, to byli oni zdenerwowani, pełni obaw czy uda im się odlecieć. Udało nam się to częściowo zrozumieć dopiero w toku dalszej naszej podróży.

Tłum oczekujących na lotnisku osób prezentował się nader barwnie. Większość stanowili niewysocy Jakuci. Mieli oni mnóstwo różnorodnego bagażu, włącznie z dziecięcymi rowerkami. Byli tak obładowani, jakby to był ich ostatni wyjazd przed zimą. Wśród dorosłych kręciło się mnóstwo dzieci.
Śmiali się z nas, że czekamy na dosadkę na jutrzejszy lot. My chcieliśmy porozmawiać z naczelnikiem Awialinii, żeby umożliwił nam w jakiś sposób wydostanie się jutrzejszym kursem.

Pewne dwie kobiety, które chciały lecieć dzień wcześniej, niż pozwalał im na to zakupiony bilet, "załapały" się na dosiadkę i w ten sposób zwolniły dwa miejsca na jutrzejszy lot. Pozostało jeszcze porozumieć się w tej sprawie z naczelnikiem, czego ku naszemu wielkiemu zadowoleniu dokonaliśmy. Naczelnik wziął nasze nazwiska i obiecał zarezerwować dla nas miejsca.

Uskrzydleni udaliśmy się do hotelu "Arktika", kupując po drodze moskitiery (30 rubli/szt) i chińską kuchenkę gazową (350 rubli) wraz z czterema kartuszami (100 rubli/szt) na miejscowym bazarze.

 

Zmieniamy decyzję

W hotelu przeanalizowaliśmy mapę Gór Wierchojańskich i... zmieniliśmy decyzję. Z Batagaju w góry jest jeszcze bardzo daleko, należy przy tym przemieścić się nad rozległymi bagnami helikopterem. Na dwóch wynajęcie wiertaliota było zbyt kosztowne, moglibyśmy to uczynić ale kosztem rezygnacji z Mongolii.
Rano poszliśmy do "Globusa", zakupiliśmy mapy Gór Suntar Chajata a potem pojechaliśmy do rieczportu (portu rzecznego), by zorientować się w możliwości dostania się do Chandygi.

Tak naprawdę już na etapie załatwiania biletu lotniczego do Batagaju kiełkowała w naszych głowach myśl o rezygnacji z Gór Wierchojańskich. Od razu po obejrzeniu mapy w sklepie widzieliśmy, że coś jest nie tak z tymi bagnami. Po prostu chcieliśmy spróbować powalczyć z rosyjskim systemem, brak biletów był dla nas swego rodzaju wyzwaniem, które podjęliśmy i zwyciężyliśmy.

Następne takie wyzwanie czekało na nas w rieczporcie. Pani ze Sprawocznowo Biuro miała "pełne ręce roboty". Cały czas dzwonił u niej telefon, ludzie prosili o informację, zamawiała rozmowy dla klientów, musiała jeszcze do tego wszystkiego obsługiwać petentów w okienku. Nie wiedziała kiedy będzie odjazd rakiety, radziła żeby zapytać w kasie nr. 7. W tejże kasie powiedziano nam, że bilietow niet i odesłano nas do Sprawocznowo. Pani z informacji powiedziała w końcu, że rakiety do Chandygi pływają prawie codziennie, chyba że jest zła pogoda, tak jak ostatnio, kiedy to z powodu dużego zadymienia nie kursowały już od kilku dni. Najbliższy kurs planowany jest pojutrze, jutro rano zaś będą sprzedawane bilety.

Oczywiście na drugi dzień rano biletów w kasie już nie było, za to chętnych do zakupu nie brakowało. Nie odchodzili oni od kasy mimo komuniktu kasjerki, że blietów nie będzie. My czekaliśmy również na dalszy rozwój wypadków, zastanawiając się co robić. Jakaś kobieta zakupiła trzy bilety do Chandygi, przedstawiając tajemniczą bumagę... Sprzątaczka wyrzuciła do kosza listę społeczną, spisaną ołówkiem na kawałku tektury, która pewnie jeszcze rano gwarantowała miejsce w kolejce kilkunastu ludziom. Milicjant portowy wszedł do pomieszczenia kasjerki przez wejście służbowe, i spokojnie kupił bilet do Chandygi dla jakiegoś znajomego... Oficjalnie sprzedaż odbywała się już tylko do Sangaru i Olokmińska.

Podzieliliśmy się: Damian został przy kasie, Czarek zaś poszedł szukać naczelnika rieczportu. Recepcjonistka hotelu portowego poradziła nam, żeby pójść do Diespieczierskowo (do kontroli ruchu), tam poradzą z kolei, jak skontaktować się z kapitanem rakiety. Wreszcie zaczęliśmy robić postępy. Umówiliśmy się z Diespieczierką, że stawimy się u niej o 22.00, kiedy przypływa wodolot z Chandygi. a ona powie nam do której rakiety mamy pójść, żeby dogadać się z kapitanem. Byliśmy dobrej myśli. Popołudnie spędziliśmy na brudnej plaży, spoglądając na port. Wieczorem pojechaliśmy na lotnisko po nasze bagaże i - w wyniku trudności komunikacyjnych - dopiero o północy zjawiliśmy się u Diespieczierki.

Wiedzieliśmy, że jest już późno, lecz byliśmy zdeterminowani. Rakiety przycumowane były do zardzewiałej barki, która była miejscem kontroli przed wpuszczeniem pasażerów na pokład. Wokół panowała cisza, chyba wszyscy już spali... Na szczęście spotkaliśmy Liudę, kobietę zawiadującą barką. Jej mąż postanowił nam pomóc. Nie dość, że umożliwił nam kontakt z kapitanem, to jeszcze pozwolił przenocować w jednym z pokoi na barce i obiecał pomóc rano, w czasie posadki. Po raz kolejny, i oczywiście nie ostatni, odczuliśmy rosyjską gościnność. Było to dla nas bardzo cenne doświadczenie.
O piątej rano miały odpłynąć dwie rakiety do Chandygi. Na jednej nie było już wolnych miejsc, ale możliwe że udałoby nam się odjechać drugą, w każdym razie mąż Liudy wlewał w nasze serca optymizm. Trzeba przyznać, że uwierzyliśmy mu i mimo, że nie posiadaliśmy biletów, a chętnych do odjazdu było o wiele więcej niż miejsc, to mieliśmy dużą nadzieję na sukces. "Wie, co mówi", myśleliśmy.

Odjechaliśmy rano i to z kapitanem, który wcześniej mówił, że nas nie zabierze. Byliśmy dla niego atrakcyjni, ponieważ mógł na nas zarobić. Dogadaliśmy się w sprawie opłaty za przejazd, tak że obie strony były zadowolone.

Przez połowę drogi spływaliśmy ogromną Leną, potem zaś wpływaliśmy jej prawym dopływem Ałdanem. Spoglądaliśmy z ciekawością na brzegi, porośnięte tajgą. Już niedługo mieliśmy zapuścić się w nią na dwa tygodnie. Ludzie, z którymi nawiązaliśmy kontakt na rakiecie, dziwili się że przyjechaliśmy z tak daleka, żeby poznać ich tajgę. Pytali, czy mamy strzelby, czy nie boimy się niedźwiedzi i wilków, co będziemy jedli, czy nie boimy się nagłego przyjścia zimy...
Pewna kobieta mieszkająca pod Nieriungrii, jechała na spotkanie z siostrą, której nie widziała 27 lat. Ich dzieci się spotykały, jednak siostry zajęte pracą w swoich gospodarstwach, nie miały dotychczas czasu by się zobaczyć... Poprosiła nas o polską monetę "na pamiać".
Pasza, nastolatek wracający do Chandygi z wakacji, które spędził nad Bajkałem, pokazywał nam Mamucią Górę, podmywaną przez Ałdan, w której można znaleźć kości mamutów. Sam znalazł tam kiedyś ogromny mamuci ząb, który podarował znajomym.

Po dwunastogodzinnym rejsie dopłynęliśmy w końcu do Chandygi.

 

Jakucka tajgaW poszukiwaniu końca świata

Wędrówka po syberyjskim odludziu

Z Chandygi do rzeki Suntar jest 340 kilometrów. Ten etap mieliśmy pokonać autostopem, jadąc drogą, łączącą Chandygę z oddalonym o 1600 kilometrów portem w Magadanie.
Ta szutrowa droga krajowa, zbudowana w latach czterdziestych do celów strategicznych w dziewiczej tajdze, wiedzie przez kilka pasm górskich. Obecnie ma ona znaczenie lokalne, i jeździ nią średnio około czterech samochodów dziennie. Prawdopodobieństwo, że uda się tu złapać stopa, sięga 99%, pod warunkiem, że cokolwiek będzie jechało.

Pierwszego stopa zatrzymała dla nas Elena, dziewczyna poznana przed sklepem spożywczym "Dagestan". Odprowadzając nas za miasto, opowiadała o swoich planach na przyszłość. Za rok wychodzi za mąż, żeby szybko uporać się z urodzeniem dziecka, póki jest jeszcze zdrowa. U niej w Nowosybirsku wszyscy piją i palą, dlatego szybko zapadają na zdrowiu.
Namówiła przejeżdżającego obok nas furgonetką podchmielonego młodzieńca, żeby nas zabrał. Po chwili mknęliśmy z naszym nowym znajomym Andriejem w stronę Tiopłego Kliucza. Andriej zaprosił nas na nocleg pod swój dach. Tylko wspomnimy, że zostaliśmy ugoszczeni wspaniałą zupą, no i... wódką. "Teraz jest niedziela, dzień wolny od trosk. Bawmy się" - powiedział Andriej.
Rano Andriej dowiózł nas na setny kilometr drogi, na awtostojankę, gdzie mieliśmy czekać na dalszy transport. Komary zaraz nas dopadły, mimo że był chłodny dzień. Trzeba było szybko posmarować się repelentem.

Już po dwóch godzinach jechaliśmy dalej terenową Nivą, wraz z czterema kolesiami, z których tylko kierowca sprawiał wrażenie w pełni trzeźwego. Nie mogli uwierzyć, że chciało nam się taki kawał jechać w ich góry,
"Może wam ktoś za to płaci?" - pytali.
"Lubimy ekstremalne przygody i miejsca" - odpowiedziałem.
"To zapraszamy do nas, do Nieżdanki, tam jest ekstremalnie" - odparli ze śmiechem.
Jadąc mijaliśmy ogromne góry. Droga była bardzo widokowa, śmiało poprowadzona nad głęboką doliną. "Będziemy pewnie chodzić dolinami, wchodząc na niektóre piki" - myśleliśmy - "chodzenie po tych górach to już nie treking, a konkretne zdobycia..."
Nasi koledzy uwielbiali palić papierosy. Jako że zapomnieliśmy kupić cigarety na prezenty (głupi błąd), a oni już swoje wypalili, pożyczali papierosy od każdego napotkanego kierowcy. Podarowaliśmy im butelkę najtańszej rosyjskiej wódki, z czego byli bardzo zadowoleni i dowieźli nas do 184 kilometra drogi. Byliśmy więc na półmetku.

Urałem-cysterną pokonaliśmy ostatni etap. Jest to ogromny samochód, przystosowany do najtrudniejszych warunków. Do Kobjumi, opuszczonej stacji meteo, dotarliśmy przejeżdżając "po prostu" przez rzekę. Nie naprawia się tu zerwanych mostów, bo i po co, skoro mocne samochody z powodzeniem radzą sobie w najtrudniejszym terenie. Kobjumi, położone w sercu pięknych gór sprawia ponure wrażenie. Zardzewiałe beczki, stare opony, resztki jakichś urządzeń pokryte plamami oleju, puste oczodoły okien rozsypujących się bloków, straszą nielicznych przejeżdżających.
Stąd do Suntaru jest już jakieś dziesięć kilometrów. Mija się jeszcze Miortwoje Oziero, Krasnoje Oziero i docieramy do mostu na Suntarze. Tutaj wysiedliśmy i otoczeni chmarą komarów i meszek udaliśmy się niedaleko w tajgę na pierwszy nocleg.
Po sześciu dniach podróży dotarliśmy z Warszawy nad rzekę Suntar, w serce jakuckiej tajgi
.

 

Tajga: komary, meszki, miękko, mokro, gorąco, ciężko Z pamiętnika podróżnika Cezary Bugajczyk

Pierwszy dzień: setki komarów i meszek. Próbują wchodzić wszędzię, przerażający jest ten ich upór w dążeniu do celu. Oczywiście to nie upór, lecz instynkt przeżycia, co wcale nie jest dla mnie dużym pocieszeniem. Atakują cały czas, zwłaszcza w czasie postojów. Ubrany w długie spodnie, polar, rękawiczki i moskitierę czuję się bezpiecznie, mogę patrzeć na nie, spacerujące w pośpiechu meszki z ruchliwymi szczękami i komary kroczące dostojnie, próbujące się we mnie wkłuć, aż im się ostrza wyginają.
Kolejna ciekawostka przyrodnicza: miekkie podłoże, wysłane różnymi kolorowymi gatunkami mchów. Szybko odkrywamy, że najkorzystniej jest iść żółtymi "wyspami" porostów - jest tam najbardziej sucho, dzięki czemu mniej się zapadamy. Oczywiście gdyby tylko sam mech... W zagłębieniach terenu są bagna. Idzie się kępami traw i mchu, które pod wpływem naszego ciężaru uginają się we wszystkie strony. Trzeba bardzo uważać, żeby nie skręcić kostki. W butach szybko zaczyna być mokro, z czym początkowo próbuję walczyć, (w przeciwieństwie do Damiana, mam szczelne buty) potem już tylko wylewam na postojach wodę z butów.
Wody jest w tajdze dużo z powodu wiecznej zmarzliny. Ziemia rozmarza tu latem na metr i woda z opadów nie może wsiąknąć. Na wzniesieniach jest trochę lepiej (trochę bardziej sucho) ponieważ woda spływa grawitacyjnie, lecz nie należy spodziewać się cudów. Wszędobylskie mchy zatrzymują wystarczającą ilość wody, żeby było ś l i s k o. Żółty kobierzec, po którym tak dobrze idzie się na niewielkich wzniesieniach, nie sprawdza się na stokach gór, nogi "rozjeżdżają" się na nim, jak na mokrym śniegu.

Kiedy przyjechaliśmy było chłodno, w grubej odzieży szło się w miarę znośnie. Jednak już drugiego dnia wędrówki niebo rozchmurzyło się i temperatura wzrosła. "Kolejny dzień męki. Dzisiaj jest ciepło. Idąc z ciężkim worem, z dwoma worami (miałem dwa plecaki) pocę się niemiłosiernie!"
Układam sobie listę niedogodności w tajdze: 1. ciężar plecaka, 2. miękka ściółka, 3. owady. Plecak jest bardzo ciężki. Z powodu gorąca bardzo się pocę, praktycznie jestem cały mokry. Już mam otarcia i odparzenia od plecaka na biodrach i pośladkach.
Odsuwam od siebie natrętnie powracające pytanie "Co ja tutaj robię?" - wytrzymam, nie ja pierwszy i nie ostatni.

Wejście na jakąś górkę powyżej bagien odsłania przed nami piękne widoki. Daleko pod nami wije się wstęga Suntaru, wśród gęstej tajgi błękitnieją niewielkie jeziorka, w dali widać wysokie góry ze śnieżnymi szczytami. Wstępuje w nas wtedy optymizm, trudy wędrówki maleją. Oddalone snieżnyje wiersziny usensowiają naszą wyprawę. Jest pięknie, dziko, nawet komary już tak nam nie dokuczają...
Na trawersowanym przez nas zboczu napotykamy niewielkie krzaczki z dojrzałymi pysznymi czerwonymi porzeczkami. Przypominają mi się lata dziecinne, tak właśnie smakowały porzeczki z ogródka u mojej babci...

Przekraczaliśmy dziś dwie rzeki. Wydawały się niewielkie, a w jednej zmoczyłem się po pół uda, zaś w drugiej po pachwiny. Bardzo nieprzyjemnie jest, kiedy idziesz cały mokry, w butach chlupocze woda, a pod nogami masz miękki, nierówny mech. Po raz pierwszy pomyślałem o jedzeniu - zawsze na wyjazdach prędzej czy później nadchodzi ten temat. W Jakucku kupię sobie w rieczporcie ziemniaki z mięsem. Po dwóch godzinach zorientowałem się, że budzik, który miałem w bocznej kieszeni spodni zamókł w czasie przeprawy - nie mamy zegarka. Reanimowałem go na drugi dzień. ustaliliśmy że nastawimy go na 10.30.

"Domyślam się, jak czuje się rozbitek w łódce na pełnym morzu, nie posiadający już wody pitnej. Cały czas chce mi się pić. Idziemy wąską dolinką krocząc w strumieniu. Nie możemy robić zbyt częstych przerw na ugaszenie pragnienia. Żałuję że nie mam ze sobą kubka, wtedy czerpałbym wodę w czasie marszu i mógłbym pić do woli... Dzisiaj mieliśmy wędrówkę górską ze zdobyciem jakiegoś wysokiego szczytu pod koniec dnia. Przed nami otworzyły się piękne widoki: morze gór aż po horyzont! Naprzeciwko nas widzieliśmy stożek wygasłego wulkanu. Nocleg spędziliśmy na przełęczy. Wreszcie górski klimat. Na grzbietach sucho, idzie się przyjemnie, bo twardo pod nogami."

"Idziemy ogromną doliną w stronę ośnieżonych gór. Kilkakrotnie przekraczaliśmy rzekę - woda okrutnie zimna chlupocze w butach. Spostrzegłem, że ma działanie znieczulające na stopy. Nie czuć w ogóle obtartych pięt."

Siódmego dnia dotarliśmy do doliny pod Mus-Chają, najwyższą górą w paśmie Suntar Chajata (2951 m). "Siedzimy właśnie w dolinie potoku pod Mus-Chają. Pada deszcz, skryliśmy się więc pod tropikiem namiotu. Wokół nas dwutysięczne piarżyste ściany gór. Mus-Chaja wydaje się do zdobycia. Wchodzimy jeszcze kawałek w dolinę, ale rozpadało się na dobre, trzeba poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Tylko gdzie to uczynić, skoro wokół tylko rumosz skalny? Za kolejnym zakrętem doliny widzimy łachę śniegu, na niej rozstawiamy namiot".

Przez następne dwa dni pogoda wcale się nie poprawiła, wręcz przeciwnie, szczyty pokryły się śniegiem. Podjęliśmy decyzję o odwrocie. "Rzeka nieco wezbrała jest zimno, wietrznie i nieprzyjemnie. W nocy prawie cały czas padało. Teraz jest trochę lepiej, ale nad nami wiszą ciężkie, ołowiane chmury. Na szczytach leży świeży śnieg. Czyżby zaczynała się zima? Przecież mamy dopiero sierpień!"

Spadek temperatury korzystnie wpłynął na liczbność owadów, redukując ją o jakieś 95%, dzięki czemu szliśmy bez siatek na twarzy przez kolejne dwa dni powrotu. W jesiennej aurze, przez doliny rzek, góry typu beskidzkiego, doszliśmy do szczytu Sacharynia. Stąd już tylko półtora dnia doliną potoku Sacharynia do drogi kołymskiej.

 

Cywilizacja

Liczyliśmy na spotkanie z pewnym starym Góralem z ukraińskiego Zakarpacia, który mieszkał gdzieś w okolicach miejsca, w którym mieliśmy wyjść na drogę. Udało nam się to w 100%, wyszliśmy prosto na jego gospodarstwo! Gucuł zaprosił nas pod swój dach. Mieszka on z młodą dwudziestotrzyletnią żoną i dwojgiem malutkich dzieci. "Bardzo gadatliwy człowiek: mówił nieprzerwanie przez kilka godzin. Opowiadał nam, że urodził się w Łubni, wiosce niedaleko Sianek. Za czasów ZSRR był więziony w łagrze, gdzie niemal nie stracił życia. Bardzo ceni sobe wolność i popiera walczących o nią ludzi. Zetknął się z Czeczeńcami, których podziwia za waleczność i upór w dążeniu do wolności, jednak nie pochwala metod, którymi się posługują.
O swojej młodej żonie (on ma 61 lat) mawia ze jest leniwa, nic nie robi, nie potrafi nawet zadbać o porządek w domu. >>Tylko by leżała, spała i jadła<<. Ceni ją jednak za to, że urodziła mu dwójkę dzieci.
Gucuł pracuje przy rejestracji poziomu rzeki Suntar, otrzymując za to pieniądze. Poza tym łowi ryby, których w rzece jest mnóstwo, poluje, zbiera grzyby.
Zimą, kiedy temperatura spada nawet do minus sześćdziesięciu stopni, większość czasu spędza z rodziną w domu, chociaż udaje się również na połów ryb. Temperatura odczuwalna nie jest tak niska, ponieważ powietrze jest suche."

Na drugi dzień pożegnaliśmy Gucuła. Późnym popołudniem udało nam się zatrzymać autobus (Urała w wersji do przewozu osób), jadący z Ojmiakonu do Chandygi. Za cenę 700 rubli kierowca zgodził się nas zabrać. Pasażerami byli Eweni, którzy zapraszali nas do siebie. "U nas są najbardziej jadowite komary, i meszki" - śmiał się jeden z nich - "Przyjeżdżajcie zimą! U nas są najostrzejsze mrozy! Rekord świata zanotowano właśnie u nas: minus 71,5 stopnia!".
Zauważyliśmy, że nasi rozmówcy mają duże poczucie tożsamości narodowej. Podczas rozmowy powiedzieli nam, że pragną mieć własne państwo niezależne od Moskwy. "Wiek XXI będzie wiekiem żółtej rasy, Chiny, Wietnam, Korea zjednoczą siły i zapanują nad światem" - zgodziliśmy się z tym bez zastrzeżeń.
Nie zapomnimy do końca życia nocy w tajdze przy ognisku, kiedy zostaliśmy zaproszeni przez Ewenów do wspólnej kolacji. Pierożki z mięsem i kapustą, kurczak z kluskami, kanapki z dżemem, smakowały nam jak nigdy przedtem. Byliśmy daleko od cywilizacji w dzikich ostepach tajgi, wśród serdecznych, prostolinijnych ludzi. Rysujące się w ciemnościach kontury stojącej obok ciężarówki, sprawiały że czuliśmy się bezpiecznie.
"Nasz autobus mknie przez tajgę, bez trudu pokonując strumienie i rzeki. Na nierównej drodze trzęsie niemiłosiernie. Pada deszcz, w kabinie jest zimno. Wokół nas skośnookie twarze towarzyszy podróży, obce dźwięki ich narodowego języka. Jest niesamowicie! Właśnie dla takich chwil żyję!"

Po piętnastu godzinach jazdy dotarliśmy w końcu do Chandygi.


Chandyga Bardak - burdel po rosyjsku

Burdel to nieporządek, bałagan. Chandyga to ogromny burdel.

Trochę to nietypowe zaczynać opis miejsca, w którym spędziliśmy kilka dni, od takich słów. Ale niestety to podstawowe skojarzenie. To tak jak Pałac Kultury i Warszawa, Wawel i Kraków, bardak i Chandyga  kojarzą się od razu. Znaczenie słowa bardak zrozumiałem właśnie tam.

Chandyga - kilkutysięczna rosyjska osada nad rzeką Ałdan ok. 600 kilometrów na północny-wschód od Jakucka. Niewielu Jakutów można tu spotkać. Stolica regionu.

Szara, brudna, panuje wszechobecny nieporządek. Jeden hotel, kilkanaście sklepów, dwie apteki, trzy bary - dwa z nich zamykane już przed dwudziestą, jedna droga asfaltowa, zamknięty kinoteatr, komunikacja miejska reprezentowana przez jedną linę autobusową, ale też szkoła muzyczna, ogólnodostępna pracownia internetowa,  port - jedyna furtka do tego swojskiego miejsca. Furtka otwierająca się raz dziennie, dla niewielu szczęśliwców.

Oczywiście nie może zabraknąć wodza rewolucji na placu przed ratuszem, ogromnego budynku Milicji. Depresyjnie działające miejsce. Wieczorem wydaje się wyludnione i tylko w oknach światła telewizorów zdradzają, że żyją tu ludzie, zamknięci w swoich czterech ścianach, bez możliwości jakiejkolwiek rozrywki. Wegetujący.

Przystanek na naszej trasie. Stąd udajemy się na wschód. W góry, w nieznane. Po 18 dniach powracamy - tutaj, gdzie paradoksalnie skupia się istota cywilizacji na tych terenach. Już inni.


Autostopem przez Syberię

tyt7.jpg Z Jakucka można wydostać się na kilka sposobów. Do wielu miast Rosji kursują stąd samoloty. Barką towarową można w ciągu dziesięciodniowego rejsu dostać się do Ust-Kut, gdzie jest już linia kolejowa BAM-u. Autobusem można przejechać na południe do Nieriungrii, skąd poprowadzona jest linia kolejowa do BAM-u i Transsibu. My wybraliśmy ten ostatni wariant, ale odcinek do Nieriungrii postanowiliśmy pokonać autostopem.

Z samego rana wyjechalismy z Płoszczadzi Lenina marszrutką numer 13 na rogatki Jakucka. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy busa do Pokrowska (80 rubli), gdzie przeprawiliśmy się na drugą stronę Leny (20 rubli - jest taniej niż w Jakucku, gdzie koszt przeprawy wynosi 50 rubli).

Na barce poznaliśmy pewnego Jakuta o imieniu Maksim. Kierował się on w tą samą stronę co my, więc poszliśmy razem. Maksim opowiedział nam, że piętnaście lat spędził w obozie, z którego wypuszczono go dopiero w 1995 roku. Na wolności postanowił zająć się hodowlą koni, która okazała się bardzo intratnym zajęciem. W Moskwie płacono w ubiegłym roku od 400 do 500 rubli za kliogram jakuckiej koniny. Za sto kilogramów mięsa można już kupić kilkuletnią ładę.
Do trasy podwiózł nas znajomy Maksima, którego spotkaliśmy przypadkiem.

Po dwóch godzinach oczekiwania udało nam się zatrzymać dwa Kamazy, jadące w pobliże miasta Tommot. Pod Tommotem samochód z ich jakuckiej firmy, spadł z drogi. Trzeba było przewieźć do Jakucka uszkodzoną ciężarówkę oraz ładunek futer, przeznaczonych do ocieplania domów na dalekiej Północy, w Deputackim.
Na miejsce dotarliśmy po północy. Zostaliśmy zaproszeni do ogniska na kluski z tuszonką i wódkę. Potem położyliśmy się spać w "naszych" Kamazach.

Rano szybko złapaliśmy terenowego Nissana do Ałdanu, gdzie znaleźliśmy się w porze śniadaniowej. Byliśmy na dużej awtostojance i z optymizmem ocenialiśmy możliwości naszego dalszego transportu. Tutaj jednak spotkał nas zawód: kierowcy odmawiali wzięcia nas do Nieriungrii. Czekaliśmy sześć godzin i nic. Zainteresował się nami w końcu właściciel Zakusocznej (baru), w której chcieliśmy przeczekać deszcz. Powiedział nam, że najszybciej odjedziemy z posterunku milicji GAI, która kontroluje pojazdy sześć kilometrów za miastem. Właściciel baru znał milicjanta z posterunku i obiecał, że nas tam zawiezie. Tymczasem zaprosił nas na swoje urodziny. W ogródku na zapleczu knajpki już smażyły się na ognisku szaszłyki z zabitej na tę okazję świni. Kelnerka przyniosła wódkę i krojoną cebulę. Na urodziny przyszło kilku gości, kolegów solenizanta. Rozmawialiśmy o sytuacji ekonomicznej Sachy, o codziennym życiu na Syberii, o naszych wrażeniach z podróży po Rosji.
Po imprezie odwieziono nas na posterunek milicji, skąd w ciągu piętnastu minut odjechaliśmy osobowym Mitsubischi do Nieriungrii.

Dalej podróżowaliśmy koleją transsyberyjską. Przejechaliśmy do Tyndy, potem do Skoworodino i dalej do Ułan Ude, stolicy Buriacji. Stamtąd przez Nauszki pojechaliśmy do Mongolii.

Informacje praktyczne

 

 

 

 

Przejazd z Warszawy w Góry Czerskiego:
Wyruszyliśmy z Warszawy 4 sierpnia rano - na miejscu znaleźliśmy się 12 sierpnia wieczorem. 
SKĄD - DOKĄD ODJAZD PRZYJAZD CENY
1. Warszawa - Terespol 6.30 10.30 40 zł
2. Terespol - Brześć 11.00 13.00

14 zł

3. Brześć - Moskwa 19.00 7.00 22 $
4. Moskwa - Jakuck 20.15 5.00

220-260$

5. Jakuck - Chandyga 5.00 17.00

50 $

6. Chandyga - rz. Suntar rano wieczorem autostop
Powrót do Jakucka, a dalej podróż w kierunku Mongolii przedstawiała się następująco:
7. powrót do Chandygi po południu po południu nast. dnia 10 $
8. Chandyga - Jakuck 4.00 16.00 40 $
9. Jakuck - Nieriugrii rano wieczorem nast. dnia autostop
10.Nieriugrii - Ułan Ude rano po południu dwa dni później 40 $
Koszt przejazdu z Warszawy do rzeki Suntar - łącznie 300-350 USD

Przykładowe ceny różnych produktów i usług w Chandydze:
Internet 1 godzina 45 Rub
Nocleg w hotelu:
- pokój 4 osobowy 
W barze:
- pielimieni 200g
- czeburiek 1szt.
- bieliaszi 1szt.
- pierożki 1szt.

96 Rub

20 Rub
10-12 Rub
15 Rub
10-12 Rub
Produkty spożywcze:
- chleb 
- czekolada
- mleko zagęszczone
- mleko zwykłe 1 litr
- zupki chińskie
- soki 1 litr
- miód
- wódka 0.5 litra
- Mars
- piwo Baltika
- piwo Holsten

9 Rub
18-30 Rub
18-25 Rub
30 Rub
4-5 Rub
~30 Rub
110 Rub
50-100 Rub
14 Rub
20-30 Rub
40 Rub
Inne produkty:
- papier toaletowy
- długopis
- mydło
- papierosy:
piątej klasy
Malboro

6-8 Rub
5 Rub
6-20 Rub

5 Rub
30-40 Rub


Uwaga:
Chandyga była najdroższą miejscowością na naszej trasie, już w Jakucku ceny były o kilka (nawet kilkanaście) procent niższe. Im bardziej na południe podążaliśmy, tym ceny były niższe. I tak w Ułan Ude niektóre produkty były tańsze nawet o kilkadziesiąt procent.

 


 

Prospekt Lenina w Jakucku
Stare zabudowania
Port w Jakucku
Przed sklepem w Chandydze
Awtostojanka
Autostopem do rzeki Suntar
Tajga
Wieczór nad jeziorkiem
Piękne widoki
Góry nie są wysokie
Pierwsza rzeczka
Kolejna z wielu rzek
Latem płyną tylko strużki
Widok na Mus-Chaję
Dolina pod Mus-Chają
Niepogoda - wycofujemy się
Napotykamy drogę
Góry przypominają Beskidy
Dziekujemy za gościnę!
Wracamy do Chandygi
Nieporządek w Chandydze
Zachód słońca
Pierwyj Rzenkon
My i Maksim
Oczekiwanie na ''stopa''
Nasz transport
Wyjeżdżamy z Jakucji