¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Prawdopodobnie nie ma tematu, którego nie da się tutaj poruszyć.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

47./10.09 Cuzco - Saqsaywaman - Qenqo - Cusilluchayoc - Pucapucara - Tambomachay - Pisaq - Tipon - Cuzco
Sporo ruin, ciekawych i bardzo ciekawych (Pisaq - wysoko nad urodzajna i stad nazwana tak Valle Sagrada, fort/hotel? Pucapucara i rozlegly ´sexy woman´, jak pierwsze z wymienionych najczesciej zapamietuja turysci). Poza tym ponadtysiacmetrowe podjazdy i zjazdy gorskimi drogami. Naprawde, swietny dzien. Idzie sie z Cuzco dosc spokojnie, nie ma sensu brac wycieczki jak wielu zachodnich turystow, bo fajna trasa i po drodze mija nas sporo lokalnych (tanich) busow a stop tez zadzialal,
Z Cuzco do Tambomachay jest raptem 8km, do Pisaq juz warto podjechac. Mozna leniwiej robic to odwrotnie, ale chcielismy sie troche rozruszac na wysokosciach, bo nastepnego dnia zaczynalismy trek z przejsciem przez 4700 m npm. Ania zaczyna wysokosci w tym roku, a od mojej Huayny tez kapke minelo.

48.-50./11.-13.09. Cuzco - Mollepata - Salkantay trek - Chaullay

W przeciwienstwie do Inca trail, Salkantay nie jest oryginalna dojazdowka Inkow do Machu Picchu, nie ma ruin na trasie, ale tez mozna go zrobic bez wydawania majatku - tu wolno chodzic bez przewodnika (swoja droga wkurwia mnie juz ta peruwianska sklonnosc do czardzowania za wszystko).

Trek, nie liczac dojazdu, zajmuje 2-3 dni z wyskokiem w bok do laguny (czyli jeziora gorskiego, jak sie je tu nazywa), zakladajac ze mamy aklimatyzacje,

Z Cuzco nalezy jechac rano, by zlapac jeszcze cos poza taxi w Mollepacie, gdzie jest przesiadka. Mysmy byli za pozno, wiec szlismy na piechote, co nie jest drogie z jednej, ani zanadto widokowe z drugiej strony. Laguna jest klasy sredniego tatrzanskiego jeziora i naprawde hgw, czym sie jaraja tysiace turystow, glownie jezdzacych tu na jednodniowki z biurami z Cuzco.
Sam trek ciekawy, ale poza (rzadko widocznym, bo zachmurzenie) samym szczytem Salkantay (6271m, najwyzszy punkt treku ma 1600 mniej) - szalu nie ma, delikatnie mowiac. Poza tym duzo turystow i gowna (glownie oslego - sporo ludzi robi trek z biurem, gdzie osly niosa bagaze i sprzet). Trudnosc techniczna - Sniezka. Zagrozenia - poza wdepnieciem w guano - deszcze i zimno w nocy (namiot i okolice byly biale po wyzszym noclegu na 4400).

Nie znam innych trekow z szeroko pojetych okolic Cuzco do mniej szeroko pojetych okolic Machu Picchu, wiec nie wiem, czy warto robic inny (tzn, warto Inca Trail, jak komus nie zal kasy). Tu niby niedrogo (namiot wyzej za darmo, w Chaullay 5 PEN za rozbicie przy knajpie z dostepem do prysznica i klopa), ale nawet collectivos, czyli busy jezdzace z rzadka w okolicach 8 rano oraz przyjazdu pociagu z Machu, troche kosztuja w porownaniu z autobusami.
Ostatnio zmieniony 2019-09-17, 14:00 przez don pedro, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

51.-52./14.-15.09 Chaullay - Aguas Calientes - Machu Picchu - Olantaytambo - Cuzco

W Chaullay noc minela spokojnie choc wilgotno i skoro nie dalismy rady nic znalezc wieczorem, to o 7:30 wraz z mocno wilgotnym namiotem wsiadamy do collectivo do Santa Teresy. Niestety, dalsze ilestam kilometrow do Hidroelectriki juz carro (taxi), a stety ze za raptem 10 soli. Gorac niemozebny, bo po zjezdzie ponad 1000m w dol jestesmy na 1500 i mozna smazyc jajka na chodniku.
W takich warunkach i wiekszej wilgoci w powietrzu idziemy dalsze 10km do Aguas Calientes pieszo. Innej drogi nie ma, chyba ze jestesmy Peruwianczykami i mamy tani pociag, albo zbedne okolo 30USD na pociag dla bialasow.
W Aguas Calientes jest bardzo turystycznie, ale bez naciagaczy i ogolnie, niespodzianie, ladnie. Zadbane domy (w prawie kazdym cos dla gringos), piekne polozenie w wawozie pod gora z Machu, srodkiem plynie rzeka a nad nia ladne mosty. Do tego udaje mi sie, o dziwo, dostac jeszcze bilet do Machu Picchu na dzis.

Znacie mnie juz troche i spodziewacie sie, mam nadzieje, ze skoro miejsce jest mega i wiadomo o tym na calym swiecie, to opisu dokladnego nie bedzie. Zamiast tego troche rad praktycznych:
1. nad Machu Picchu sa z dwoch stron gory, na ktore mozna wejsc za doplata okolo 50 PEN. Bilety na nie rozchodza sie z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, chyba ze jestescie w porze deszczowej, jak Ania rok temu. Chyba warto (standard to samo MP za 152 PEN, doplata dobija cene chyba do rownych 200), ale nie bylem, to nie wiem.
2. Wejscia do MP sa od chyba 7 rano do (na pewno) 14 co godzine, Poranne znikaja kilka dni wczesniej, choc ja moglem wejsc nazajutrz o 9}
3. Co warto bylo zrobic, bo nie wszystko jest czynne tak, jak caly obiekt, czyli do 17:30
Puente del Inca, ponoc ekstra miejsce, zamykaja o 16; ostatnie wejscie 15:30
Na piramide w samym srodku wejsc mozna od 7 do 10 rano
Templo del Sol bodaj 13-16 a Templo del Condor (kondorow nie widzialem, byly za to szynszyle) 10-13, ale tu mniejsza strata - widac je z kilku rzedow ruin wyzej
4. Czas wejscia na bilecie, to godzina o ktorej (lub pozniej, ale nie wczesniej) wpuszcza Was juz na gorze, co jest ponad godzine drogi z Aguas Calientes lub bodaj 12 dolarow za podjazd na gore autobusem. Uwaga - kolejka na autobus jak za miesem.

Ania w miedzyczasie odpoczywala w baños termales w Aguas Calientes, spedzajac tam wiecej niz ja w MP, czyli tez polecam,
Nocleg na campingu Wayna Picchu - jest kilka na trasie Hidroelectrica - Aguas Calientes, ten jest jednym z dwoch najblizszych do mostu z budka, skad zaczyna sie podejscie na Machu,

Wayna, dla lingwistow, to to samo co Huayna. Quechua, a w zasadzie Keczwa/Kiczwa (w jak John Wayne, nie po polsku) bo Hiszpanie nie uzywaja k i w, nie miala alfabetu i sa rozne wersje pisowni. Rowniez w miastach niektore ulice sa inaczej na planie, a inaczej w terenie na tabliczce - zawsze warto przy hu/w k/qu itp. rozkminic, jak to sie czyta.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

53./16.09. Cuzco - Vinicunca (rainbow mountain) - Cuzco

Miejsce polecam wygooglac. Moze nie az tak oczojebne jak na folderach biur, ale znacznie bardziej niz np. argentynska Quebrada de Humahuaca i okolice, gdzie bylismy z Ania w zeszlym roku. Warto bylo.

O dziwo, oplaca sie z wycieczka, bo my (i czytani przez Anie blogerzy) nie znalezlismy tanszej opcji niz wynegocjowane w biurze 60 soli za przejazdy plus zarcie do tego. Poranny start o 4:30/5 mocno z dupy, bo powrot o 17 a na miejscu sporo po wschodzie, ale warto, Wchodzi sie autostrada ale na 5000 wiec warto miec jakastam aklimatyzacje. Przewodnikami nie nalezy sie przejmowac (oni nami tez sie nie przejmuja...) i idzie sie w sumie samotnie (mozna za chyba 70 podjechac konno), byle wrocic po tych 2 godzinach i odnalezc swojego busa.

Z innych rzeczy - Valle Rojo tuz obok za dodatkowe 10 soli i chyba nie warto, bo na oko nic nowego nie widac.

PS, Teraz planujemy jechac do Nazki stopem, wiec bedzie raczej dluzsza przerwa.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

54.-55./17.-18.09. Cuzco - linie Nazca

Pobyt w Cuzco, mimo słabego Salkantay treku, oceniam jako bardzo udany. Zobaczyliśmy tyle ruin, na ile mieliśmy siłę, w samym mieście przypadkiem trafiliśmy na qhapaq ñan (wpis listy Unesco - drogi po śladach dawnych inkaskich) a widoki dookoła wspaniałe. Lamy już wszędzie a przy górze tęczowej nawet ubrane na kolorowo do zdjęć. W głośnikach busów już na wciąż cumbia, czyli ichnie disco polo. Pogoda też w zasadzie dopisała. Trochę szkoda zamknietych miejsc w Machu, ale strata niewielka.
Mimo nocnego autobusu postanowiliśmy zostać na noc i z rana zacząć podróż stopem do Nazca. Wyszło w 2 dni - pierwszego, przez dość późny start, po podjeździe busem za 2 sole do Incahuasi, udało się na dwa stopy dotrzeć do Chalhuanca a drugiego od rana do 17 1 ciężarówką* do Nazca, skąd już autobusem za 3 sole dojechaliśmy do platformy widokowej 20 km na północ od miasta tuż przed zachodem i zamknięciem. Uff!
Z platformy widać 2 rysunki, więcej tylko z samolotu, więc pełen sukces. Pozwolili nam też się przespać w budzie koło platformy.

Przejazd, mimo że głównie kaniony i kaniony (już nudzi, serio), był piękny. Po drodze, objezdzajac serpentynami kolejne odnogi rzeki (tu nie ma wiaduktów), trafiliśmy też na piękny płaskowyż, trochę przypominający zeszłoroczną Puna de Atacama.

* Ciężarówka wlekła się sromotnie na tych curvas peligrosas, ale przez cały dzień minęło nas raptem kilka osobówek.

56./19.09. Linie Nazca - Ica - Huacachina

Planując stopa z Cuzco wybraliśmy drogę przez Nazca nie tylko by zobaczyć te rysunki, ale też by odwiedzić oazę Huacachina oraz pooglądać pingwiny i lwy morskie na "Galapagos dla biednych" czyli Islas Ballestas koło Pisco, też po drodze.

Do Iki dojechaliśmy na dwa stopy (pierwszy z pomocnym ochraniarzem z linii Nazca - o dziwo jak na Peru - pilnujacym też po zamknięciu). W Ice zakupy i motorikszą/tuktukiem za 4 sole dojeżdżamy do oazy (blisko, bo 5km, ale Ania nigdy nie jechała). Oaza z daleka wygląda jak z filmu - zielone oczko otoczone wysokimi, piaszczystymi wyspami. Z bliska nieco gorzej, bo choć mega sztuczne jak na Peru i turystyczne (chyba nikt tam nie mieszka poza obsługą), to jednak lekko obdrapane i sporo śmieci, ale ogólnie piaszczysta pustynia w tych okolicach to duży rarytas.

Reszta dnia schodzi nam na pranie, zakup wycieczki na Islas Ballestas (czasowo to samo, a spać ładniej tu niż w Pisco) i spacer przez wydmy do pobliskiej już prawdziwej wsi. Bieda aż piszczy a tylko wysoką wydma dzieli ich od tego pocztówkowego tworu dla turystów. Tam robimy zakupy i wracamy do siebie. Na koniec jeszcze próbujemy chluby Peru, czyli koktajlu/drinka Pisco sour. Taki sobie, choć mają o niego prawie wojnę z Chile. Jak nazwa wskazuje, pochodzi zapewne z okolic Pisco.

57./20.09. Huacachina - Islas Ballestas - Reserva Paracas - Paracas - Pisco - Lima -

Czekamy i czekamy aż wreszcie przez whatsup dzwonimy do biura. A tam się okazuje że zapomnieli o nas i to nasza wina, bo było dzwonić od razu. Po krótkiej wymianie zdań wysyłają dla nas taxi, które robi nam w zasadzie prywatną wycieczkę. Wyspy są pełne ptactwa (już na lądzie kupa pelikanow, poza tym mewy, głuptaki i parę sztuk pingwinów) a ze ssaków wylegujące się na skałach lwy morskie. Rezerwat z kolei na piaszczystym półwyspie z widokami na klifowe wybrzeże. Ekstra miejsce i niedrogie - wycieczka z dojazdem 50km za 50 soli - dla porównania Galapagos to tysiące złotych (niby wypada i kiedy, jak nie teraz, ale jednomyślnie odpuszcamy). Kończymy wczesniej niz grupa (bo nie mamy przerw na pamiątki i pływanie), collectivo (dla przypomnienia - bus lub auto w formie wieloosobowej taksowki) za 3 sole, PKS (15) do Limy i nocny do Huaraz (65), gdzie spędzimy kilka najbliższych dni w okolicznych górach. Jeszcze soczysty kurczak na straganie obok "dworca" (budynku tej akurat firmy*, w środku m.in. telewizja dla czekających na autobus) w Limie za 7 soli. Polecam wygooglać wyspy!

* chyba nie mówiłem - w Peru często zamiast jednego dworca jest kilka(naście) - każda firma ma swój, zwykle zajmujący 1 średniej wielkości budynek. Na szczęście, zwykle firmy jadące w jedno miejsce mają biura niedaleko od siebie.

58./21.09. - Huaraz - Yungay- Laguna Llanganuco - Cebollapampa - Laguna 69 - Cebollapampa

Przyjeżdżamy do Huaraz rano i po odwiedzeniu informacji turystycznej na niebrzydkim rynku jedziemy za 6 PEN do Yungay. Tam za 5 soli zostawiamy zbędne rzeczy w niedrogim hospedaje i taksówką w cenie busa (10) jedziemy gruntową drogą godzinę pod górę. Po drodze mijamy polecane Lagunas Llanganuco (ładne, ale starczy widok z okna, nie ma powodu wysiadać), kupujemy bilety do parku narodowego Huascaran na 3 dni za 60 soli (kiedyś były tygodniowe a teraz od 4 dni to jakaś kupa kasy, chyba 150 soli) i na lekko w lekkim zachmurzeniu wchodzimy koło 1000m na lagunę 69. Szesciotysiecznik schował się w chmurach i jest tak sobie zwłaszcza że nieco kropi a wysokosc (chyba 4600m) daje się we znaki. Śpimy tam, gdzie wysiedliśmy, czyli w Cebollapampa.

59.-60./22.-23.09. Cebollapampa - Vaqueria - Punta Union - Quebrada Santa Cruz - Cashapampa - Yungay

Do Vaquerii, skąd zaczynamy polecany Santa Gruz trek, udaje się podjechać na 10 z hakiem. Uzupełniamy zapasy o chleb i jazda. Najpierw jakieś 300m w dół a potem 1400m podejścia na przełęcz.

Po drodze awantura z bileterami - ich szanownym, kurwa, zdaniem nie przejdziemy w dwa dni więc nas nie puszczą dalej jeśli nie skupimy biletu na jeszcze jeden dzień. A skoro nie mają takiego akurat, to płacić mi tu, pinches gringos pendejos, po 60 soli za kolejny trzydniowy bo jak nie to dzwonię po policję by was zgarnęła na zejściu. Autentyk. Jeszcze opowieści, ile to kilometrów niby tam nie ma do przejścia... Po prostu skurwysyny. Staje na dopłacie po 30 i przerobieniu naszych biletów, których notabene nikt nam potem nie sprawdzał.
Nocleg na około 4400 chłodny, ale bywało zimniej a w ogóle robi się ciekawiej widokowo. Za przełęczą już nawet bardzo ładnie, a na dole wiejska zabawa z bębnami i, o dziwo - bo względnie drogie a wino i mocniejsze dość tanie - skrzynkami piwa. Ostatnim collectivo za 15 soli jedziemy do Caraz a stamtąd (już przeplacajac) tym samym za 10 do Yungay, gdzie zostajemy na noc. Naprawdę warto ten trek było zrobić, nawet jeśli Huascaran (najwyższa góra Peru, 6768m n.p.m.) tuż obok widać tylko w kawałku, bez szczytu. Widać go za to z drogi Yungay - Huaraz, ale o tym już później.

Wreszcie ponadprzeciętny trek, choć jesteśmy w tym kraju tak długo, że już by się chciało wyjechać. W planach jeszcze ładne miasto Cajamarca i okazałe ponoć ruiny Kuelap (o ile nie spłonęły w pożarze, o którym słyszałem będąc w kanionie Colca) i wtedy dopiero Ekwador.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

61./24.09. Yungay - Huaraz - Trujillo -

Spokojny dzień cały na transport. Wpierw bus do Huaraz, stamtąd po godzinie (wizyta na rynku i zakupy) i autobus z wifi (nadrabiam zaległości), widokami na gory oraz przerwą na jedzenie w fajnej spokojnej wsi do Trujillo. Tam z kolei 4h schodzi na jedzenie, krótki spacer wokół dworca i początek mozolnego planowania Ameryki Środkowej, bo to już w sumie za miesiąc. Na koniec fart, bo na autobus nocny do Cajamarki sprzedali nam bilety na jutro (kupiliśmy już w Huaraz, bo linia, a właściwie Linea ta sama), ale jednak udało się tuż przed odjazdem zamienić.

62./25.09. - Cajamarca - Cumbe Mayo - Cajamarca - Otuzco

Wyszedł zajebisty dzień. Mieliśmy dziś jechać z Cajamarki do Chachapoyas, by tam zobaczyc Kuelap (okazale ruiny), a przy okazji zobaczyć ładne kolonialne miasto. Przed świtem kończymy pilne rzeczy na wifi na dworcu a ja się orientuje, że mały kawałek trasy do Chachapoyaz zajmuje aż 3,5h. Oj, opóźni nam się.

Tuż po świcie idziemy na miasto, gdzie jeszcze wprawdzie wszystko pozamykane, ale jest naprawdę ładnie.zabudowa kolonialna, przeważnie biała i że ozdobnymi drewnianymi balkonami a kościoły mają pięknie zdobione fasady. W międzyczasie na rynku znajdujemy biuro podróży, gdzie patrząc z nudów znajdujemy wycieczkę na pół dnia do Cumbe Mayo - akwedukt preinkaski otoczony skałami. Jest też wycieczka do innego ciekawego miejsca, okienek (nekropolii sprzed stuleci) w pobliskim Otuzco, ale... okazuje się, że zdążymy zrobić to sami (przy okazji oszczędzając parę groszy) przed - ALLELUJA! - nocnym autobusem do Chacahapoyas! I to wszystko wiemy z biura podróży (zarezerwowali nam ten bus zs darmo i dali zostawić garby na cały dzień), nie z zamkniętej jeszcze informacji turystycznej! Czyli nie ma straty czasu a jest nieplanowane zwiedzanie pięknej okolicy i czasowo raczej do przodu.

Wycieczka udana, okolice to wciąż góry (choć niższe, jakieś 2300 - 3600m), ale pokryte jakąś górską, żółtawą trawą z licznymi widocznymi skałami. Przewodnik starszy, gadający z wyjątkową swadą. Na miejscu skały typu organy, rzeczony akwedukt i piękne widoki. Na powrocie panorama całej Cajamarki z opowiadaniem, co jest gdzie. Do Otuzco busik parę ulic od głównego placu jedzie jakie pół godziny przez mniej niezwykłe części miasta. Okienka, czyli Ventanillas de Otuzco, są fajne i nieco przypominają skalne miasta Gruzji czy wykute domki w skałach koło irańskiego Tabriz. Powrót i krótkie zwiedzanie zabytków Cajamarki (jest zbiorczy bilet, ale wpuścili nas bez niego do 3 z 4 atrakcji, więc daliśmy sobie spokój). Na rynku polecane przez LP i przewodnika z Cumbe Mayo lody o (bezszałowym) smaku lokalnych owoców i na dworzec naszej firmy, czyli, jak się okazało, zwykle podwórze z zaimprowizowaną toaletą i ze ścianami z czego popadnie, przeważnie kartonu. Autobus jednak dość przyzwoity - można podładowac telefon a w cenie biletu (50 soli) był, jak się okazało, talon na kolację na dworcu w Celendin (to miasto 3,5h z Cajamarki, gdzie wg LP dało się najdalej dojechać transportem publicznym)!!!
200% normy i czasowo do przodu!
Przy okazji - naprawdę warto było zobaczyć super ciekawe i nieco inne od reszty Peru okolice a nie tylko Caja i Kuelap. Turyści są, ale prawie sami miejscowi.

63./26.09. - Chachapoyas - Kuelap - Chachapoyas - Jaen - San Ignacio

Za radą kierowcy nie wysiedliśmy o 4:30 po drodze w Tingo i przed 6 meldujemy się w Chachahapoyas, skąd jednak trzeba wrócić za 7 soli do Tingo. Pff...

Zdążyliśmy jednak (potraciwszy po drodze ciekawego, sporego gryzonia, któremu kierowca i jeden dość upiornie uradowany tym faktem pasażer ulżyli w cierpieniach odcinanajac maczetą łebek - zabrany potem ze sobą na pamiątkę? by utrudnic identyfikację zwłok?) przed pierwszą kolejką (można iść pieszo 3h w górę, ale raz że nam się nie chce, dwa że ciut szkoda czasu, trzy że niedawno zbudowana pierwsza (!) kolej linowa w Peru kosztuje 20 soli w te i nazad, bez opcji "tylko w jedną"), więc czasowo przynajmniej nie tracimy wiele a odpadł problem 1,5 godziny we wsi w środku nocy.

Kuelap, choć reklamowany jako drugi po Machu, nie robi takiego wrażenia. Raczej odpowiednie do ceny (Machu 152, Kuelap 30), choc nie można mu odmówić pięknego położenia na szczycie góry ani poważnego pierścienia murów. Poza tym ruiny okrągłych domków i obronną wieża. Jazda kolejką linową długa (20min) i widokowa. Co ciekawe, przejazd jest z góry na górę, więc wpierw jest zjazd kilkaset metrów A potem wjazd jeszcze więcej i to bez przesiadek.
Przed powrotem jemy menu (jak zwykle zupa plus proste drugie plus sok) za kilka soli. Wracamy pod kolejkę, by nie przegapić zapełniania i wracamy za darmo, bo kierowca gdzieś sobie poszedł. Po drodze widać było centrum podobno ładnego kolonialnego Chacha- białe, ok, ładne ale zdecydowanie starczy z okna. Na dworcu od razu mamy busa za 15 soli do Jaen*, którym, raczeni cumbią z teledyskami przez 4 godziny, ladujemy tam o 17. Aby znaleźć colectivo (16 PEN) do San Ignacio musielismy przejść przez centrum Jaen i, choć główny plac nienajbrzydszy, z hiszpańskim imiennikiem nie miało, niestety, nic wspólnego.
Znajdujemy tani hostel bez ciepłej wody i, po dłuższym szukaniu, "dworzec" do La Balsy na jutro rano. Na powrocie wcinam menu za 3 sole i, już oboje, bierzemy sobie po jednym na rano - nie ma nic do chleba poza konserwami, co wyszłoby drożej i gorzej. San Ignacio ma fajny klimat małego biednego miasta wśród zieleni i gór, ale zdecydowanie polecam tylko na przesiadkę. Jutro w końcu, po 18 dniach w Peru, wjeżdżamy do Ekwadoru.

* Planujemy wjazd do Ekwadoru dość offowym przejściem na wschodzie, by trafić w skamieniały las w Puyango. Z Chacha nie ma autobusu do Ekwadoru, więc trzeba jechać do granicy z przesiadkami w Jaen i San Ignacio. Tak nam polecił gość z promPeru i, jak sprawdziliśmy, miał rację (a nawet poprawne rozkłady, tylko ze starymi cenami). Mylił się co do Ekwadoru, ale o tym już jutro.

64./27.09. San Ignacio - La Balsa/(Ekwador) La Balza - Palanda - Loja -

Z rana idziemy na carro i za 15 soli 1h 15 jazdy na dziką dość granicę - soczyście zielona głęboka dolina (jak dziś wszędzie) kilka domów po obu stronach granicznej rzeki i tyle. Jesteśmy 9:07 i do już czekającego autobusu (marzenie niespełnione: ekwadorska ciężarówka - autobus czeka, ale pojedzie dopiero za kilka godzin, chlip) po drugiej stronie mamy prawie godzinę, co starcza na wydanie soli na ostatnie peruwiańskie menu za 5 PEN. Ciekawe że akurat w takiej dupie pierwszy raz nas pytają o szczepienia.

Jazda jest długa, ale dalej bardzo fajna - zielono, bananowce, biedne ale ładniejsze wioski (tynkują już klocki, często spadziste dachy) i jakby weselej. W głośnikach cisza po 19 bez mała dniach cumbii. Benzyna znów tania - diesel za dolara. Po (przeważnie gruntowej, twardo trawersującej długi masyw) drodze stop na lunch (menu 2,50 $) w przyzwoitej Palandzie, gdzie chwalą się rezerwatem biosfery. Na koniec jeszcze bardzo ciekawe (coś jak bułgarski Melnik) skały nad Vilcacambą i przed 18 dojeżdżamy do Loja (Lochy?). Szybkie menu za 2,5 i o 19:30 jedziemy za 7,40 do Alamor. Jeszcze ponad 5 godzin jazdy, do tego w bok, więc mamy wątpliwości, czy ten skamienialy las jest tego wart.
Ostatnio zmieniony 2019-10-01, 03:28 przez don pedro, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

65./28.09. Alamor - Puyango - Alamor - Santa Rosa - Zaruma -

Sonidos magicos de Ecuador, czyli genialny dzień atrakcji offowych
https://m.youtube.com/watch?v=vicNgL_E3XQ

Rano celujemy w autobus do Puyango, który podobno jedzie o 6. Cudem zdążyliśmy - jechał jakoś za 10. 5km że skrętu do wsi podjeżdżamy stopem i nie chcąc czekać na kasy oglądamy samodzielnie skamieniały las. Zacny - w sumie nie powala, ale zupełnie coś innego od reszty. Są w Ameryce jeszcze dwa (USA i Argentyna), okazalsze, bo nie w gęstym lesie, ale tu miały być jeszcze skamieniałe liście (chyba widzieliśmy 1).

Powrót do skrętu pieszo i carro za 2 usd (autobus był za 1) z powrotem. Nie przewidzielismy, bo i nasze mapki są tu słabe, że opłaca się jechać z rzeczami, bo potem też tędy jedziemy. Nic to, zaraz mamy autobus do Santa Rosa, skąd po niecałej godzinie jedziemy do drugiego punktu dziś z listy przygotowawczej UNESCO, czyli miasta górniczego Zaruma. Nie spodziewaliśmy się wiele, bo nawet zwykła lista UNESCO nie zawsze pokazuje rzeczy ciekawe, a przewodniki nie zachęcały (kontynentalny LP, z ktorego korzystamy często wręcz pomija), ale daleko nie było (ok. 1,5h).

Opłacało się, bo nieduża Zaruma zbudowana jest spiralnie na wzgórzu a sam środek ma dużo naprawdę dobrej i ciekawej drewnianej zabudowy z balkonami, podcieniami itd. Do tego trafiło się lokalne święto - absolwenci z wielu lat wstecz z 20 colegios w okolicy szli w swoich barwach i - nie wiem, czemu wszyscy - w niebieskich dżinsach głośną procesją przez miasto obserwowani przez nowiele mniej licznych gapiów na/w - stylowych w centrum - balkonach i podcieniach. Do tego niedrogi lokal z empanadami (coś jak samsy/samosy) i krokietami - nadzienia do wyboru: ser, kurczak, warzywa - obsługiwany przez dość apodyktyczną starszą panią. Fantastyczny klimat plus do tego zupełnie nieturystyczne święto. O 20:30 nocny do Ambato za 12 usd. Wreszcie jakąś szybszą trasą.

Ekwador ma jednak wady - jest sporo cieplej (mimo, że wciąż 1000-2000m n.p.m. i do tego ratuje nas nieco zachmurzenie), wciąż głośno (zwykłą latynoska z rzadkim dodatkiem tzw. światowej) i wciąż co chwila progi zwalniające, a do tego wyraźnie drożej. Jest żywiej i zieleniej, ale dla mnie to raczej wada - po chwili zachwytu odmianą za oknem - zdecydowanie wolę chłód, spokojniejsze klimaty indiańskie (tu nie ma prawie wcale babć w kolorowych strojach i dużych kapeluszach a ludność też mniej czerwona) i roślinność skąpą jak w południowszych Andach. Cóż - kończy się przyjemna dla mnie klimatycznie i kulturowo część wyjazdu a zaczyna zaliczanie miejsc z kijem w zębach. Póki co jednak trasa i miejsca rekonpensują niedogodności.

66./29.09. - Ambato - Baños - wodospady, m.in. Pailon del Diablo - Baños - Latacunga - Pujili

Ambato mocno zimne (hurra!), bo wysoko, ale tam tylko krótka przesiadka. :( W dość ładnym i fajnie położonym (wokół zielone i strome góry) Baños upewniamy się, że malownicze wodospady po drodze do Puyo to jedyna większa atrakcja widokowa okolic (są jeszcze wulkany, ale treki bez szału). Pchać się w tłumach ludzi z garbami (jest niedziela i upał) nam się nie chce, więc - skoro koszt samodzielny to około 2 dolary a w 3h z wycieczką 3usd po szybkim stargowaniu - nie myślimy długo.

Miejsca fajne, zwłaszcza wpomniany Pailon i, w mniejszym stopniu, dwa pod którymi przejeżdżała nasza, nie wiem jak to nazwać, ciężarówka z ławkami na pace. Do tego wizyta w rodzinnej wytwórni słodyczy i słodkich likierów (odpowiednio - słabe i chujnia), ale w końcu biura żyją z takiej cepelii...

Po powrocie jeszcze menu (tu: combo) za 2,5 usd i PKS do Latacungi za tyleż. Tam szybka przesiadka do Pujili (10km, 45 centów). W Pujili mamy jedną z niewielu osiągalnych dla nas atrakcji tzw. Quilotoa Loop - jest to pętla z Panamericany na zachód, wiedzie przez kilka wsi a w środku jest wysoko położone malownicze jezioro w kraterze. Jedyny ból to to, że z pięciu opisanych w LP wsi 3 mają tylko targ, z czego jedna w czwartek, jedna w sobotę a Pujili właśnie dziś, czyli w niedzielę. Targ taki sobie, ale jakby nie było busów, to jesteśmy w lepszym miejscu na stopa niż Latacunga (88.000 mieszk.). Nocleg w namiocie za miastem.

67./30.09. Pujili - Tigua - Quilotoa - Latacunga - Quito

Szybka pobudka i stop do Zumbahua - chyba najlepszy targ, bo ze zwierzętami, tyle że w sobotę :(. Dalej pickupem za 1,5$/os. do Quilotoy prawie pod samo jezioro.

Cała trasa już wysoko, jakieś 3000m n.p.m., wiec miłe dla mnie klimaty (chłodno, widoki - bezdrzewnie i trawiasto, a zwłaszcza małe kaniony piaskowcowe) i z powrotem widać Indian (chyba mieszkają w tym kraju tyllko na wysokościach) a nawet jedną lamę. Po drodze kierowca sika akurat w znanej z charakterystycznego malarstwa wsi Tigua, więc oglądamy galerię bardzo kolorowych masek i obrazków (opisanych jako 4 atrakcja lupki obrazów na owczej skórze nie było - podobno już rzadko idzie spotkać).

Jezioro ekstra i polecam przejść jak my wokół bądź przynajmniej wygooglać. Trochę znów straciliśmy aklimatyzację, bo serca odczuły wysokość (najwyższy punkt - 3930m). Wracamy po śladach (pks do Latacungi po 2$), bo północą lupki nie jeżdżą autobusy a jest tam dziś tylko 1 atrakcja - malownicza wioska dość z boku. Wolimy być na noc w Quito, bo przydałoby się przeprać.

Jeszcze przez chwilę myśleliśmy patriotycznie o pociągu, ale drogie to (najtańszy odcinek 25$) i tylko jako wycieczka (w cenie start rano, większość odcinków tylko sb-nd, chyba przewodnik i powrót po południu), a do tego raczej niewarte ceny (z jednego odcinka widać - jak się trafi z pogodą - Cotopaxi, z dwóch innych - Chimborazo; prędkość żałośnie niska). Dla miłośników poloników: Ernest M. pracował przy budowie linii Quito - Guayaquil, od kilku lat dostępnej w całości wraz z paroma małymi bocznymi (wszystko tylko jako linie turystyczne), po skończeniu pracy nad bardziej znaną linią własnego pomysłu w Peru.

Dalej bez przygód - 2,15$ do Quito, encebollado (specjał ekwadorski - zupa rybna podawana z chipsem bananowy i workiem popcornu, bardzo smaczna), trolejbus za ćwiarę do centrum i po krótkim szukaniu hostel za 7,5$ (normalna cena jak na Quito, postaramy się jutro wyjechać) z kuchnią oraz pralką za 3$, wiec porę nawet śpiwór. Pierwsze wrażenia z Quito bardzo spoko - dużo kolonializmu, i to ładnego.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

68./01.10. Quito - Reserva Biosferica Pululahua - Mitad del Mundo - Quito -

Rano po śniadaniu (w hostelu była kuchnia) zostawiamy garby i godzinę z przesiadką (miejski za 0,25, dalej z dalekiego dworca 0,30) jedziemy do rezerwatu Pululahua. Nie ma tam cudów, ale Ania zna już Quito a ja zakładam, że i tak kiedyś wrócę na Galapagos.

Rezerwat to (widok na) krater - wejście za darmo i po chwili widać w dole wieś położoną w niedużym kraterze. Można zejść, ale raczej nie ma po co. Tuż obok mocno kiczowata, odbudowana od zera z unowocześnienia, Templo del Sol. Podjazd autobusem i jeszcze więcej kiczu - Mitad del Mundo to spory teren w środku małego miasta, w miejscu przebiegania równika. Kilka słabych muzeów (ekspedycje, historia kakao na 5 planszach, niby-muzeum piwa rzemieślniczego i jakieś planetarium z planetami na zdjęciach i akurat Wenecją na filmie... Poza tym sporo nie z suwenirami, w których można kupić szaliki drużyn ligowych (po stargowaniu za 4$/szt. ). Wstep 5$. Niewiele dalej jest (bardziej) faktyczny środek świata, mają nawet GPS pokazujący 0,000026. Tam z kolei referat o historii itd., lewitujący magnetycznie globus i jakieś muzeum z doświadczeniami za 4$. Ogólnie - cepelia, żenada, ale wypada (A prawdziwy równik jeszcze ponoć dalej).

Powrót do Quito, bezowocne szukanie księgarni z przewodnikiem po Kolumbii (by nie chodzić z telefonem w ręku) w dzielnicy dla białasów i pieszo na w starówkę. Stare miasto jest najładniejsze na kontynencie, jego okolice z kolei najmniej ciekawe że wszystkich miast Ameryki Pd. Mnóstwo kamienic, kościoły, 3 ładne place i jeszcze cmentarz, którego już nie zdążyłem zobaczyć przed zmrokiem. Do tego znaleźliśmy księgarnię z przewodnikiem, na dodatek prowadzoną przez sympatycznego Anglika świetnie mówiącego po polsku (rodzice z PL) - zeszło z pół godziny. Poza centrum tylko na kilku kwartałach, oddanych niejako turystom (knajpy dla białasów, wycieczki), ilość starszych lub chłodnych domów wyraźnie przekracza 1% na kwartał, reszta - klockowaty chaos bez ładu i składu. Słowem - starówka ekstra i obowiązkowa, reszta - szkoda czasu.

Jeszcze z 2h w hostelu przy własnej kawie na ich wrzątku (pozwolili i na to) i tuż przed północą autobus do Tulcan przy granicy kolumbijskiej.

69./02.10. - Tulcan - (Kolumbia) Ipiales - Sanctuario Las Lajas - Ipiales - Pasto - Popayan

Dzień w transporcie, z przerwą na zwiedzanie malowniczo położonego w wąwozie neogotyckiego kościoła - sanktuarium.

Las Lajas to miejsce turystyczne (mało ludzi lecz w weekendy tłumy, pamiątki a nawet przystrojona lama) fajne i blisko trasy (kilka minut busem za 2500 COP* z Ipiales). Zeszło nam za dużo czasu (opóźnienia autobusów) na inne przerywniki, więc - mimo że akurat w okolicach Popayan odradzają nocną jazdę - dojeżdżamy 23:30. Po drodze góry i,, podobno, piękny widok na kanion. Ja odsypiałem noc.

Pierwsze wrażenia z kraju mocno słabe - wciąż głośno, wyraźnie brudniej i biednej niż w innych krajach, sporo obładowanych Wenezuelczyków a przede wszystkim cieplej. Poza tym benzyna droga (ok. 3$), w lodowkach mniej jogurtów a kartą mało gdzie się zapłaci.

* oficjalny kurs cop do usd to wg googla bodaj 3489. Na granicy dawali max 3120, dalej tylko gorzej (2800-3000). Podobno w centrum bywa lepiej w casach de cambio, ale jeszcze nie było okazji.

70./03.10. Popayan - San Agustin

Rano krótki spacer po mieście - oby LP łgał, bo reklamuje Popayan jako drugi po Cartagenie kolonializm w Kolumbii, a już odpuszczone przez nas (starczył nam widok z okna) Chachapoyas miało ciekawszą zabudowę. Teraz do San Agustin - podobno ładna trasa, ale dziś kropi i pochmurno. Bus odjeżdża opóźniony o 15 minut, bo... czekaliśmy na kierowcę i 5,5h scisnieci jak sardynki (notabene - podobnie jak w Ekwadorze, z konserw jest tu poza nimi tylko tuńczyk, ewentualnie parówki i mortadela) jedziemy do San Agustin.

Na miejscu jest najważniejszy park archeologiczny w kraju, więc jeszcze dziś odwiedzamy główne i najblizsze stanowisko. Bardzo ciekawe, bo poza kilkoma grobami podobnymi do dolmenów jest tam kilkadziesiąt posągów z zupełnie innej bajki niż dotąd oglądane dzieła Inków. Wstęp drogi (50.000 COP; w kantorach płacą wciąż raptem 3000 za USD), ale wydaje się, że było warto.

Na powrocie zakupy i nocleg w uprzednio znalezionym hostelu za 15.000 od osoby (wifi, ciepła woda i kuchnia obecne). A wieczorem planowanie reszty Kolumbii - jutro weźmiemy, jak się uda, wycieczkę po bardziej odległych miejscach, a potem kombinowanym transportem do Caño Cristales.

Ciekawostka - tak jak np. w Peru i Ekwadorze - autobusy mają info dla pasażerów, jak szybko jedzie kierowca (licznik ten często nie działa albo jest zaniżony), ale tu jeszcze na busach jest naklejka "oceń za darmo w necie jak jeżdżę"; nie sprawdzałem.

71./04.10. San Agustin - el Estrecho del Magdalena - muzeum Obando - Alto de las Piedras - Salto de Bordones - Salto de Mortiño - San Agustin - Pitalito - Garzón

Rano jeszcze spacer i o 9 ruszamy z wycieczką. Jest toto sztucznie rozdmuchany objazd 5 miejsc: Estrecho (skałki wysokości 2m nad Rio Magdalena, największą rzeką w Kolumbii), muzeum (denne; dodatkowy 1$, ale fajne groby i sama wieś), pole z posągami (jak we wczorajszym Parque Arqueologico) i 2 wodospady (większy ma 400m, spoko, ale opowieści że to drugi w Am.Pd. to oczywiste brednie pokazujące, jak Kolumbijczycy znają świat; drugi niższy ale wokół ściany skalne), warty max połowę z wynegocjowanych 10$/os. i również max połowę tego czasu. Najgorsze, że miejsca są na 5 minut, a stoi się tam dosłownie po pół godziny, więc warto mieć że sobą coś do czytania. Chyba wyciągają na siłę, by ludzie brali do dodatkowo płatny lunch (% dla firmy).

Są bliższe miejsca, popularne jako wycieczka konna i je właśnie polecam robić zamiast tej wycieczki. Naturalnie pieszo, nie konno za jeszcze drożej niż nasza.

Po powrocie do San Agustin (po 17) okazuje się, że już za późno na załatwienie permitu na jutro do Caño Cristales, więc zamieniamy kolejność, ale udaje nam się już tylko (na raty) dojechać do Garzón, skąd jutro o 5 rano ruszamy, też na raty, do Tierradentro.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

72./05.10. Garzón - La Plata - Tierradentro - La Plata - Neiva

Poranny start pierwszym collectivo do La Platy nic nam nie dał, bo tam po 2h jazdy czekamy na transport dalej kolejnych 3,5 (i jest to, niewykluczone, bus z San Agustin o 7 rano, który wydał nam się zbyt późny i stąd wczorajsza jazda na raty ile wlezie do przodu).

W Tierradentro za takie same 50 tys. mamy znów, jak w San Agustin, dwudniowy paszport, ale czasu tylko kilka godzin, więc oglądamy tylko połowę unescowego rezerwatu (naście podziemnych grobów, często ładnie zdobionych i malowanych w - powiedzmy - geometryczne wzory i kilka posągów, podobnych do tych z San Agustin; okres powstania V-IX w. n.e.) kończąc w ładnej wiosce San Andres z ciekawym kościołem krytym strzechą. Wracamy dosłownie ciężarówka (jak w Baños) do Tierradentro po plecaki i shared-truckiem (pickup z paką przerobioną na siedzenia) do La Platy, i to na dachu wraz z bagażami. Tam bus do Neivy, gdzie śpimy, bo skoro o Caño nic nie wiadomo, to czekając na odpowiedź na maila lub dodzwonienie się, pojedziemy na (nie będącą pustynią) Desierto de Tatacoa. W hotelu (podobnie w hostalach - nie mylić z hostelami - i hospedajes), jak zwykle w Kolumbii, nie ma kuchni, nie dają czajnika (elektrycznych na tym kontynencie nie ma!), jest za to wifi, dają po mydle i jeden ręcznik na dwoje. Zawsze. :)

Poniżej kącik narzekania ;D

Kolumbia, jak widać z cen 'paszportów', jest droga dla gringos. Duża część kraju jest otwarta dla turystów dopiero od niedawna (wojna domowa z partyzantkami jeszcza się zupełnie nie zakończyła) i ciężko znaleźć aktualne informacje o samodzielnym zwiedzaniu. Do tego jeszcze ten spread na wymianie (za to w bankomacie sami mówią o prowizji 5%; nie licząc prowizji banku klienta i przewalutowania).

Przewodnik i oficjalna strona turystyczna krzyczą, by kupować wycieczki, ale te są droższe niż ich odpowiedniki w innych krajach. Przykłady:
1. Znany 4-dniowy (dałoby się w 2 dni) trek przez dżunglę do ciekawych ruin prekolumbijskiej miasta, tzw. Ciudad Perdida, kosztuje 400+ USD; nawet robiony w mniej dni. To nie jest niewiadomo jak zajebiste, zwłaszcza ruiny.
2. Caño Cristales na 1 dzień, z upierdliwym bardziej niż zwykle* w tym kraju, własnym dojazdem - 370.000 (123 USD; na razie nigdzie nie dali nam za dolary tyle, co konik na ekwadorskiej granicy, czyli 3120 COP przy kursie średnim 3500). Btw. chcąc jechać samodzielnie trzeba wynająć przewodnika na miejscu za minimum 80.000, do tego wstęp 51.000; problem to jednak obowiązkowy permit, który nie do końca wiadomo, jak szybko załatwić. Na maile odpowiadają bez czytania i to powoli, dzwonić - nie wiadomo do kogo...
3. Los Llanos, czyli ichnie mokradła z mnóstwem zwierzyny - podobnie drogie jak Caño Cristales za standardową wycieczkę, podczas której widzi się - w porównaniu z naszą brazylijską Amazonką (przyp.: małpy, trochę ptactwa i kajman; 100USD za 3 dni) - z nowych tylko kapibary.

Przejazdy są fatalne, bo:

1. często tu na południu telepie się po gruntowo-kamienistych drogach, serio gorszych niż w innych krajach.

2. Do tego opóźnienia odjazdu są ponad półgodzinne (nie mówię o przelotowych; pełen bus czasem stoi i czeka hgw na co).

3. Mimo tego wszyscy cie gonią, że już, że teraz. Tu w Am.Pd. to częste, owszem, ale gdy jeszcze nie masz biletu bądź gdy płaci się kierowcy pod koniec - po to byś nie uciekł do konkurencji. W Kolumbii - bez sensu.

4. Jak często w innych krajach w okolicy, każda firma ma swoją kasę biletową. Ok, ale tu mają wypisane kierunki, do których nie jeżdżą. W Neivie również na wyświetlaczu elektronicznym.

5. Pytasz o bus - powiedzą ci, że np. za kilka godzin. W międzyczasie jedzie kilka do wsi 2km obok, ale nikt nie wpadnie, by ci o tym powiedzieć - musisz znać tę nazwę i o nią też zapytać.

6. A bywa też, że cudem trafisz na przesiadkę w czas odjazdu na następny odcinek a wykupią całego busa wcześniej i nikt nic innego dodatkowego nie podstawi. "Następne wolne miejsca mam na kurs o tej i o tej".

7. I, na koniec, często busy/dzielone taksówki/ciężarówki itd. jadą tylko o wybranych godzinach (np. 6-9 rano we wszystkich firmach), które poznasz, gdy dojedziesz na miejsce przesiadki, co czyni jazdę z A do B nieprzewidywalną, o ile nie ma bezpośredniego połączenia lub, rzadko i tylko autobusy, informacji w necie. Są zmiany, więc collectivos (tu: dzielone busy/auta/pikapy/ciężarówki) z LP 2015 jeżdżą już często innej porze albo rzadziej.

Godziny czekania na przesiadkach, często hałas z głośników i duchota (bo nie lubią otwartych okien; to akurat było też gdzie indziej, ale w Kolumbii jest dużo cieplej), nie wiadomo, kiedy faktycznie odjazd, ciagle opóźnienia względem obiecywanego czasu przejazdu a na dodatek drogo - godzina jazdy w dzielonym busie na 9/12 osób kosztuje przeważnie 10-15 tys. COP. Ciut dłuższe trasy to 25-50 tys., gdzie stosunek cena/obiecany czas przejazdu lub kilometraż jest równie nieprzewidywalny jak ww. przejazd z A do B z przesiadkami.

Podsumowując kilka dni w tym kraju - jest tu ładnie, przynajmniej na południu piękne widoki, bardzo zróżnicowane atrakcje (fauna z dżungli i oceanu, quasi-pustynia, ośnieżone pięciotysięczniki plus sporo zielonych trzy-/cztero-, wąwozy, jaskinie i wodospady, ciekawe archeo, czerwona rzeka, kolonializm... ), dość bezpiecznie (w porównaniu z opinią o kraju) a ludzie pomocni i sympatyczni. Językowo wyjątkowo uprzejmie - każdy sklepikarz i kelner witają "a la orden" (w zasadzie prawie "na rozkaz" :) ), na "gracias" często zamiast "de nada" (nie ma za co) odpowiada się tu "con gusto" (z przyjemnością), a na pożegnanie oprócz zwykłej formy "Hasta luego" dodają "¡Que le(s) vaya bien!", czyli coś między naszymi "powodzenia" a "wszystkiego dobrego".

Na urlop jednak zdecydowanie odradzam - przy ograniczonym czasie dwugodzinne czekanie z niewiadomego powodu na (rozkładowo...) godzinny przejazd, który miał być już, kurwa, "ahorrita" po prostu wkurwia a planowanie nieomal nie ma sensu. Jest na świecie sporo ciekawszych krajów, przeważnie z tańszymi wstępami. :)

Z innych: kulinarnie bez szału, a kawa - jak potwierdza (znający lepsze miejsca niż ja) LP - zupełnie przeciętna, tyle że nie robią tu z niej ulepka jak w Peru czy Boliwii.

73./06.10. Neiva - Villavieja - Desierto de Tatacoa - Villavieja - Neiva -

Rano deszcz i nieco dalej pioruny, więc spokojny start i 7:50 przy kasach. Odjazd o 9:37 (miał być o 8...).

Villavieja przy samej pustyni zadbana i urokliwa (białe domy z obramowaniami nieco w kolorze pobliskich skał) a sama Desierto - mega! Mini-góry piaskowcowe, wąskie głębokie wąwozy, krajobraz zupełnie inny od wszystkiego w tej trasie. Gorąc jednak daje się we znaki (czasem jest tu +50, więc mogło być gorzej) tak, że po kilku godzinach w labiryncie skał z ulgą przyjmuję cenę piwa (małe za 3000, w mieście zwykle 2500) i złapanego powrotnego stopa do wsi. Powrót do Neivy shared truckiem i kilka godzin w knajpie przy wifi planując powrót. O 23 odjazd do Bogoty.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

74./07.10. - Bogota -

Leniwy dzień przesiedziany głównie na necie. Starówka Bogoty jest ładna i ciekawa. Ładne małe domki plus neoklasycyatyczne gmachy instytucji publicznych - bardzo miło się chodzi a jeszcze tuż nad miastem góry, w tym jedna z białym kościołem - symbolem miasta - na wys. 3150 m n.p.m. I git, tylko dlaczego w samo południe słonecznego dnia policjantka 2 pl przecznice od głównego placu starówki odradza przejść 1 ulicę dalej, bo tam jest niebezpiecznie (ok, w Gdańsku też, ale raczej po ciemku i tam Ci o tym nie powiedzą...). Ogólnie patrząc na ilość biedoty (nie to, co Rio czy São Paulo, ale jednak) i wczuwając się w klimat - raczej nie polecam wychodzić poza starówkę. Powrót o 17 na dworzec TransMilenio (tradycyjnie na tym kontynencie - autobus na miejscami wydzielonych pasach ruchu) i o 19 jedziemy do Florencji - dłużej i drożej niż bezpośrednio do San Vicente, ale noc w busie czy pickupie nie brzmi dobrze. Na camionetę z SV do La Macarena, skąd właśnie klepnęliśmy jednodniówkę po Caño Cristales powinniśmy zdążyć.

Permit poza wycieczką, tzn. pozwolenie na zwiedzanie tego parku narodowego bez opłat za wycieczkę (ok. 370.000 COP...) jest z dnia na dzień nie do załatwienia, a i z wyprzedzeniem ciężko się połapać, co i jak.
Jak mawiał latynoski sobowtór filmowego Kilera: "¡Carajo, que pinche paìs!" (Cholera, co za pojebany kraj!")

75./08.10. - Florencia - San Vicente de Caguan - La Macarena

Dwugodzinne opóźnienie plus czekanie pół godziny we Florencii na napełnienie collectivo sprawia, że - mimo względnego zapasu - nie zdążamy na 11, o której miała jechać ostatnia dziś camioneta do La Macareny. Na całe szczęście ostatnia jednak jedzie o 12:30, więc mamy jednak transport na zamówioną za straszne pieniądze wycieczkę do Caño Cristales jutro. Nie podam ceny, jak ktoś jedzie, niech podeśle maila, ale powiem krótko - nie warte ćwierci tych pieniędzy mimo że ładne. Do kompletu mamy 5 Polakow z Warszawy, lekko już podpitych (zachowują się jak na kibiców przystało, ale jeżdżą dużo - jeden już do setki krajów dochodzi, reszta też niezłe liczniki. 6h wertepów, na zmianę z tyłu dzielonego pikapa, za 'oknem' llanos czyli łąki po wykarczowanej dżungli, farmy z bardzo garbatym zebu a takze sporo ptaków - były tukany a przez chwilę też papuga na gapę na szoferce.
Na miejscu hotel (bez wifi, rodakom poszło lepiej; Nam zostało częste w Kolumbii zabawę otwarte wifi w niedużym parku miejskim) i kima.

76./09.10. La Macarena - Caño Cristales - La Macarena

Wycieczka po kolumbijsku, czyli naprawdę w chuj drogo (ponad 2 razy drożej niż cokolwiek innego, co kiedykolwiek oglądałem) i z mnóstwem absurdalnie długich postojów, ale - trzeba przyznać - różowa od miejscowych ale rzeka robi wrażenie. Do tego trochę spałem i kaskad, ładnych choć małych. Polecam wygooglać, ale miejcie aż świadomość, że w realu robi mniejsze wrażenie.
Na koniec jakieś dziwne ptaki o głosach jak autoalarm i papuga doskonale udająca krzyk dziecka. Jednak to nie mit z tym naśladowaniem głosów.

77./10.10. La Macarena - San Vicente - Neiva -

6h po śladach do San Vicente, prawie sami, bo porannym kursem o 5 rano. Z ciekawych rzeczy - żywy kogut w worku z nami na pace. Potem też 6h do Neivy (bardzo ładne, V-kształtne zielone wąwozy niewiele przed Neivą i nocnym jedziemy na zachód w okolice Medellin i Zona Cafetera.
Marcin
Posty: 184
Rejestracja: 2007-04-01, 23:32

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: Marcin »

Bardzo ciekawe, w szczególności z tymi kibicami z Polski. Czy wznosili jakieś okrzyki ?;)
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

78./11.01. - środek dupy - Reserva Natural Cañon de Rio Claro - Piedra del Peñol - Guatape - Medellin

Dziś zaczęło się pechowo, bo mimo bodaj pięciokrotnego pytania w nocy, kierowca wysadził nas o 1/2h jazdy za daleko. Dalej już sami spieprzyliśmy jedząc tam menu bez pytania o cenę (ponad 8.000 warto płacić tylko, gdy się wie, że będzie smaczniej niż zwykle) i potem, gdy zamiast za 8.000 pojechaliśmy ten sam kawałek z Rio Claro do skrętu na Guatape za 20.000.

Rio Claro przeciętna w skali kontynentu, ale kanion przyjemny z widoku, duszny z powietrza (bo dżungla i pora deszczowa, przez którą odpuściliśmy trek w PNN El Cocuy) i znośny z termometru, bo dziś przez większość dnia deszcz lub zachmurzenie. Skały marmurowe, miejscami płytkie jaskinie (polecanej, dodatkowo płatnej, Cueva de los Guacharos nie robiliśmy, bo jej atrakcja wynika raczej nie z nacieków a z możliwości przepłynięcia, co nas jeszcze czeka w ciekawsze jaskini w Belize).
Piedra del Peñol (do googla marsz!) robi mega wrażenie, więc spoko, ale przy dzisiejszej widoczności dalej niż na parking przy kasach nie było sensu (A zwłaszcza chęci w narodzie) iść. Pobliskie Guatape z kolei ma mnóstwo pastelowych na fasadach, niskich domów z różnymi figurkami na dole frontu a do tego jakiś festyn (cumbia, tu też popularna, choć nieco nowocześniejsza) na rynku. Warto było. Po tradycyjnym czekaniu na autobus, odjazd w ulewie do Medellin za normalną już cenę 15.000 (przyp.- jak wymieniać dolary, to 5 usd; wyjmujac COP z bankomatu - sporo mniej) i przyjazd po ciemku. Co kogo nie zapytamy, to straszy, że niebezpieczna okolica (koło dworca, gdzie są hostale, w centrum, gdzie są hostele), a podobno wlożono mnostwo pracy i kasy w poprawienie bezpieczeństwa i wizerunku.

79./12.10. Medellin

Zostajemy na cały dzień, bo pasuje nam dalej jechać nocnym autobusem a w okolicach nic nie ma. Santa Fe de Antioquia 2h drogi w 1 stronę, Jardin - 3, a oba ładne ale bez szału. Jeszcze wczoraj głowiliśmy się, co zrobić, gdy w max kilka godzin skończymy zwiedzać, a tymczasem...

Zaczynamy od menu (tu dodają ser w trójkącie), a zwiedzanie od ogrodu botanicznego. Różni się od nam znanych tym, że nie ma podpisów roślin a tylko miejsca poświęcone konkretnej roślinności, np. pustyni. Jest też staw z legwanem i żółwiami.
Dalej zwiedzamy bardzo dziś luźny i żywy Medellin szlakiem Pablo Escobara (miejsce po budynku jakoś z nim związanym, zbudowana przez niego dzielnica* - jak inne, ale są murale mu poświęcone, a nawet fryzjer "El Patron" z jego zdjęciami - i, na koniec, grób) z przerwami na przeciętne choć niezwykle ruchliwe stare miasto (duże stragany na jezdni przy każdym skrzyżowaniu, setki - jak nie tysiące - ludzi) i kolejną dzielnicę na boku - Comuna 13, dawniej wypisz wymaluj fawela, teraz raczej artystyczna i względnie bezpieczna, słynna z bodaj 4-odcinkowych ruchomych schodów.
Trochę ganiania i błądzenia było, ale z pomocą najlepszej w Am.Pd. komunikacji miejskiej (mają 2 linie naziemnego metra, krótki tramwaj, szybki autobus i parę kolejek linowych dla aktywizacji zawodowej biednych dzielnic na wzgórzach wokół miasta) udało się. Nocny autobus do Zony Cafetery.

*Barrio Pablo Escobar to taka fawela, jak wyobrażałem sobie brazylijskie - bieda, ale kolorowo i głośną muzyką w wielu miejscach. Nie chciałbym tam, ani nigdzie indziej, zlądować po zmroku.

Jeśli jeszcze nie pisałem - Kolumbijczycy mówią szybko i niedbale po hiszpańsku, co bardzo utrudnia rozmowę a szkoda, bo są często rozmowni i pomocni.

PS. Robiliśmy to własnym sumptem i tak polecam - aplikacja maps.me plus opisy miejsc z netu stykają.
Traktuję to jako ciekawostkę, choć miałem opory moralne przed, poniekąd oddawaniu hołdu, masowemu mordercy.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

PS. Kibice wznosili przeróżne okrzyki, a nawet sznapsbarytonem odśpiewali/odryczeli "nie dla nas złej porażki smak" - pierwszy raz to słyszałem w wersji legijnej, nie wiedziałem, że ma zwrotki.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

80./13.10 - Armenia - Salento - Finca Cafetera Ocaso - Valle de Cocora - Armenia -

Bardzo przyjemny dzień. Armenia (w Kolumbii jest też m.in. Berlin i Albania) tylko na przesiadce, za to Salento przyjemne - mała kolonialna zadbana zabudowa, tylko mnóstwo turystów (12. to święto, a tu jak święto wypada w weekend, to wolny dzień przenosi się na poniedziałek i mamy długi weekend) a w okolicy, jako że to Zona Cafetera, plantacje kawy. Jedną z nich odwiedziliśmy ucząc się zbierać kawę i całego procesu potem. Jak pisałem wcześniej, lepsze ziarna idą prosto na eksport. Niedrogie, przypadkowo w polecanej farmie i całkiem ciekawe, więc jesteśmy spełnieni.

Dalej dżipem z II wojny podjeżdżamy do równo zatłoczonej wioski Cocora, gdzie oglądamy tzw. cloud forest (na oko zwykły las, ale faktycznie zalegały w nim chmury gdy wracaliśmy) oraz wysokie, zwłaszcza w porównaniu z resztą roślinności, wax palms - nie znam polskiej nazwy, palmy woskowe-? Całość na zielonych niewielkich górach, bo jesteśmy na około 1800-2000 m n.p.m., na pogórzu ładnego parku narodowego Los Nevados (pięciotysięczniki, lodowce - niestety, widoków nie było). Powrót do Armenii i nocny do Bogoty - jutro środkowa Kolumbia, czyli departament Boyaca.

81./14.10. - Bogota - Zipaquira - Villa de Leyva - Tunja

Wyjątkowo mało się spóźnił nasz autobus, ale i tak w Zipaquirze meldujemy się po 9, bo na przesiadce w Bogocie zeszło nam dużo czasu. Zipaquira, choć w sumie ciekawa (samo miasto ładne, choć zdecydowanie bez szału) okazała się 1 z większych błędów wyjazdu.

Tak, jest tam podziemna katedra solna (jak w Wieliczce), ale wstęp bardzo podrożał (LP z 2015 mówi o ok.10 USD, jest prawie 2x drożej), a miejsce jest tak turystyczne, że rzygać się chce. Po drodze do katedry mija się w tłumie ludzi solną drogę krzyżową - bardzo nieskomplikowane rzeźby, a na powrocie sporo stoisk z pamiątkami. Kopalnia, a w zasadzie mały jej kawałek, dostępny za dopłatą. Ciekawe, ok, ale niewarte raczej tej ceny, a już na pewno poświęconych godzin na dojazd, przez co udało nam się dziś zobaczyć raptem jeszcze jedną rzecz. Odpadło kilka, w tym ciekawa skamielina koło Villa de Leyva i pięknie malowane stropy, z których słynie Tunja). Płaczu nie ma, wkurw jest.

Na szczęście Villa de Leyva oglądana przez nas przy zachodzie słońca jest naprawdę pięknym miasteczkiem. Białe zadbane, niewysokie domy z ciekawymi kolumnadami i drewnianymi balkonami na szerokości kilku ulic wokół rynku (nb. jednego z największych w Am.Pd., 120x120 m). Da się jednak zbudować kolonialnie a niesztampowo. ;)

Po 20 lądujemy na dworcu w Tunsze (chyba tak to trzeba odmienić) i czekamy na autobus do San Gil o 23:30. Nieco pozmienialiśmy trasę, by spróbować wrzucić jeszcze 2 rzeczy spoza pierwotnego planu.

Mimo, że Kolumbia jest dla mnie mało ciekawa (tylko Desierto de Tatacoa póki co się wyróżnia, pozostałe w najlepszym przypadku były klasy mniej ciekawych miejsc w Peru, które tam oglądaliśmy z nadmiaru czasu lub po prostu przy okazji) oraz horrendalnie droga (w stosunku do atrakcyjności i w ogóle) a także mimo odpadnięcia 3-dniowego trekkingu, chyba zabraknie nam minimum doby na zobaczenie lekko poszerzonego "kanonu turystycznego".

Tak to jest, gdy się jeździ i planuje na przewodniku po całym kontynencie i jakichś relacjach, a przewodnik po kraju kupuje dopiero po zanabyciu biletów wylotowych. Ku przestrodze =)
Ostatnio zmieniony 2019-10-17, 01:40 przez don pedro, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

82./15.10. Tunja - San Gil - Barichara - San Gil - kanion Chicamocha - Ocaña

Autobus odjechał chyba o 1, ale w San Gil meldujemy się mniej więcej planowo. Ładne ale przeciętne miasto położone w dolinie znane jest głównie z bycia bazą wypadową na rating i rower górski, a dla lubiących architekturę - do małej kolonialnej Barichary. Po godzinie jazdy z San Gil spędziliśmy w niej mniej więcej tyle samo.

Kilka ulic w każdą stronę z rynku że starą, pomalowaną na biało zabudową, podobnie jak San Gil, otoczoną górami i zielenią. Domy nie tak ozdobne jak w Villa de Leyva, ale i tak przyjemnie.

Powrót do S.G., rzut oka jeszcze raz na główny plac z kościołem i po 3km przejścia na główny dworzec - odjazd autobusem (5h) do dużej i nieciekawej Bucaramangi. Nie lubimy dni z długimi przejazdami, ale co zrobić? Po drodze z okoen oglądamy kanion rzeki Chicamoncha, chyba najfajniejszy od czasu wyjazdu z południa Kolumbii, a może i w całym kraju.

Z Bucaramangi z kolei jedziemy do Ocani, by wreszcie jutro móc rano obejrzeć coś bardzo fajnego, czyli Playa de Belén. Po drodze przejeżdżamy przez Cucutę, gdzie korci mnie wyskoczyć po pieczątkę do Wenezueli, ale jednak nie tym razem. Jesteśmy po zmroku, Ocaña wygląda niezbyt bezpiecznie, więc po krótkim szukaniu meldujemy się w tanim hotelu.
Awatar użytkownika
don pedro
Posty: 58
Rejestracja: 2007-11-18, 14:13

Re: ¡Cuidado llamas! czyli czytadlo na sezon ogorkowy

Post autor: don pedro »

83./16.10. Ocaña - Playa de Belén - Ocaña - Aguachica - El Banco de Magdalena - Mompox - El Banco de Magdalena 


Może bez szczegółów, bo głównie jazda.


Playa de Belén jest ekstra - małe kolonialne miasto a wokół Kapadocja. Może i same domy nie jakoś super zdobne, ale dzięki widokom na skały dookoła i tak nr 1 w Kolumbii a most wiszący (dość duże przerwy między kolejnymi deskami) nad przepaścią to jedno z najbardziej zawałowych miejsc, jakie odwiedziłem.


Potem dużo jazdy z przesiadkami do Mompox, które po ciemku wyglądało baaardzo przeciętnie - kolonialne i tyle. Owszem, nad rzeką, ale po ciemku to jej w sumie nie widać. Kolorowe? Może i tak, ale chyba tylko kilka kamienic nad rzeką, reszta biała i dość przeciętna.


Chyba lepiej było zostać w Playa, mimo że byliśmy na lekko i w sandałach, czyli po górach byśmy nie pochodzili. 

Z drugiej strony - w Mompox po tej półdniowej jeździe byliśmy raptem 30 min (by zdążyć na ostatni powrotny pks), więc może coś tam było ciekawszego, ale nic na to (poza entuzjastycznym opisem w LP) nie wskazywało.


Drogo więc wyszło i nie do końca szczęśliwie. Teraz nocnym z El Banco de Magdalena do Santa Marty, już na wybrzeżu karaibskim.


84.-85./17.-18.10.

Santa Marta - Cabo de la Vela - PNN Tayrona - Cartagena


Cabo de la Vela jest fajny, choć na miejscu niby taniej niz wycieczka ale za to dość radosna improwizacja i z Punta Gallinas nici. 


Parque National Natural Tayrona to plaże w typie rajsko-karaibskim z dużymi głazami nad wodą i lasem deszczowym (pol. - dżunglą) tuż przy brzegu. Fajne.


Nocleg w Cartagenie w hospedaje koło dworca, w części sypialnej (jest też , ciesząca się dużą popularnością, część na godziny). W innym dziadek nas nie mógł zarezerwować, bo nie mamy kolumbijskiego telefonu. Coś nie wierzę, bo to pierwszy taki przypadek, żeby nie mieli licencji na nocowanie "extranjeros", jak się dziadek upierał - to właśnie słowo wpisywano nam często zamiast telefonu (polski nie przechodził).


86./19.10. Cartagena - (Panama) Ciudad de Panama - Colon


Cartagena to chyba najładniejsze miasto w Kolumbii, bo całe centrum nie dość, że kolonialne, to urokliwe. Do tego nieźle (rzadkość w Am.Pd.) zachowane mury, dwa naprawdę ciekawe forty i więcej kolorów, bo kamienice na starówce są często w innych kolorach, zdaje się że mówi się na to kolory pastelowe, ale lepiej obejrzyjcie galerię w googlu. 


Wylot z Cartageny do Panama City a.k.a. Ciudad de Panama planowo. Wcześniej trochę cyrku z wydaniem ostatnich "gówno wartych kolumbijskich pesos", bo lotnisko wyjątkowo biedne (ilość sklepów) i drogie (poziom cen, nawet w wolnocłówce) zarazem.


Na miejscu inny świat - przy naszym mini-lotnisku (nr 3 w Panama City) bogate osiedle, przystrzyżona trawka - dosłownie RFN. Do tego w markecie dowiaduję się, że szlugi tu po 5 dolarów (oficjalna waluta, podobnie jak w Ekwadorze; mają tak samo centy własnej produkcji, a nawet full gamę 1-5-10-25-50 i 1 balboa (czyli 1 dolar), tylko 10 nazywa się "un decimo de balboa"). A ja w końcu nie kupiłem w wolnocłówce, bo aż 2,5 usd za paczkę. Fuck.


Stare miasto w Panama City to już naprawdę wysoka klasa - kolonializm (na oko bardziej angielski niż hiszpański*) niewysoki, ale ozdobny i kolorowy. Wiele ulic, kwiaty, skwery - jak przystało na stolicę. Poza tym w centrum sporo  sektor wieżowców. Podsumowując - na chwilę wyjechaliśmy z Ameryki Łacińskiej do Georgetown czy może raczej biedniejszego Singapuru. Tymczasem reszta miasta już latynoska z zabudowy i klimatu, wyróżniającą się nawet większą biedą niż kolumbijskie prowincjonalne wsie. Do tego jednak, pidobnie jak w calej dotychczasowej Ameryce, na straganach można dostać papierosy po dolarze za paczkę. 

Bardzo miłe zaskoczenie. 


Na noc podjeżdżamy prastarym autobusem (ciut jak amerykańskie szkolne, tylko oblepiony na kolorowo jak hinduskie) do Colon. Tu już jest nędza przez naprawdę duże "wyskakuj z kasy, białasie". Ania to ujęła tak, że gdyby miała złotego zęba, to by się bała ust otworzyć. Nocleg jak zwykle w tanim hospedaje, gdzie płacimy, no zgadnijcie... 25 usd za dwoje. Takie tu są ceny. Jedzenie za to różnie - średniej niby klasy knajpy dają coś za 10 usd (Panama City, strefa popularna, ale nie to odpicowane stare miasto), a w bieda-dzielnicy zje się coś za 2 usd, czyli taniej niż w Kolumbii. I bądź tu mądry...


* faktycznie, widać nawet w dialekcie: wieprzowina to już nie "cerdo", a "puerco" czyli - na oko - shiszpańszczony "pork" (por.: port - puerto, fort - fuerte itp.).
ODPOWIEDZ