Drukuj

Czyli Orły na Babiej

“Jedziemy na królową Beskidów!” – gromki okrzyk przerwał sylwestrowy hałas. Pomysł został błyskawicznie podchwycony przez żądnych wrażeń kursantów, zadeklarowało się nawet kilka osób. W efekcie pojechały cztery.

Cóż, studia nie radość, od czasu do czasu występuje coś, co potocznie nazywa się sesją, niektórzy się nawet do niej przygotowują. Po wstępnym rekonesansie (Michale, chwała ci za to!) i tysiącu telefonów do siebie z pytaniem, czy my naprawdę jesteśmy normalni, spotkaliśmy się na dworcu. Sowa od razu zorganizował nam czas proponując grę pod tytułem “Gdzie jest mój bilet?”. Poszukiwania nie były długie, ale trzeba przyznać, że bardzo intensywne. I niezwykle scementowały grupę. No cóż, początki bywają trudne, ale zrażać się nie należy.
Podróż zdecydowanie należała do Kreski. Mały striptiz w przedziale, a tyle radości. Nie ma co, PKP nawet w środku zimy może sprawić, że poczujesz się jak w tropikach. Rada dla nieprzygotowanych na to podróżnych jest jedna – jak najszybciej się przebrać. I Kreska błyskawicznie wprowadziła ją w czyn zmuszając osłupiałych mężczyzn czekających na peronie do galopu za odjeżdżającym już pociągiem. Ale jak mówią: “Sport to zdrowie”, a Kreska jako istota społeczna dba o kondycję fizyczną naszego społeczeństwa.

Salon meblowy w Suchej Beskidzkiej

Dalsza podróż przebiegała bez większych zakłóceń. Oprócz tego, że dosiadło się do nas dwóch panów, którzy za nic nie chcieli się dać przekonać, że jesteśmy dla nich nieodpowiednimi towarzyszami podróży. Nie pomogły ani sprośne żarty, ani czytelne aluzje. Nic. W tym towarzystwie dojechaliśmy aż do Krakowa. A potem kisiliśmy się już tylko we własnym sosie prowadząc ożywione rozmowy i ignorując fakt, że są to nasze ostatnie godziny, które możemy przeznaczyć na sen. O godzinie czwartej trzydzieści dotarliśmy do Suchej Beskidzkiej.
W budynku dworca było cicho, ciepło i rozleniwiająco. Na ścianach wisiały zdjęcia starych ciuchci, w okienku siedziała zabarykadowana pani, z rozmaitych stron dolatywało chrapanie śpiących na dworcu bezdomnych. Ogromny napis “Salon Meblowy” prezentował się na tym tle niezwykle okazale. A my siedzieliśmy sobie skromniutko na ławeczce. Nasz kolega Michał roztaczał przed nami piękne wspomnienia, jak to miesiąc wcześniej, na ostatniej kursówce, zajadali sobie pizzę w Suchej.
Około szóstej coś się jakby ożywiło. Do budynku weszła grupka młodych ludzi, którzy, jak się okazało, wstali na pociąg widmo o szóstej rano. Ach, jak czasem cieszy nieszczęście bliźnich! Obudził się też jeden z mieszkańców dworca, który koniecznie chciał nam opowiedzieć nieprzyzwoity kawał, a potem nawet wsparł nas niewielką jałmużną na drobne wydatki. Aż żal było opuszczać to miejsce. Ale w końcu wyznaczyliśmy sobie cel (Babia Góra) i trzeba go było zrealizować. Ruszyliśmy więc w dalszą trasę, czyli na dworzec PKS.

Prosto w ręce strażników

Minęliśmy kilka skrzyżowań (jedno nawet ze światłami) i dotarliśmy do dworca, na stanowisko trzecie, z którego rozklekotany autobus zabrał nas w nieznane (Zawoja-Policzne). To nieznane nie było zbyt daleko i wkrótce musieliśmy się wygramolić z przyjemnego ciepełka. Śniadanie zjedliśmy pod stokiem, na którym pierwsze szusy zaliczali poranni narciarze. W oddali majaczył nasz cel.
Po posileniu się raźno wyruszyliśmy w drogę. Niestety, początkowo szosą. Po drodze, na środku asfaltówki, napotkaliśmy bałwana. Niewielkiego, ale miłego. Nie chciał się z nami wspinać, bo twierdził, że wysiłek fizyczny mu nie służy. Pogadaliśmy z nim chwilę i ruszyliśmy dalej. Do niebieskiego szlaku. Tam nastąpiła tzw. przerwa termiczna (ha, nie ma to jak fachowe słownictwo!).
Było naprawdę ciepło. I biało. Brnęliśmy w śniegu po kolana. Ostatnie siedem metrów trasy do Przełęczy Krowiarki trochę sobie skróciliśmy zbaczając ze szlaku i od razu wpadliśmy w objęcia strażników. Powitali nas niezwykle wylewnie i nawet przyłączyli się do czekolady truskawkowej, która nie wiadomo skąd pojawiła się nagle między nami. Gawędy z tubylcami pożyteczne są, to wiadomo. Ale nam nic nie mogło przesłonić naszego celu. Dlatego szybko się pożegnaliśmy. I w górę! Tak już miało pozostać przez następne parę godzin marszu.

Sto lat!

W górę, w górę, w górę. Czy to wtedy powstał pomysł, żeby założyć Studencki Klub Depresyjny? Niech żyją depresje i jary! Następna wyprawa będzie na Żuławy Wiślane. Im niżej, tym lepiej. Ale musieliśmy kontynuować marsz. Las śliczny, śniegu pełno, trzeba było torować drogę. Zapadaliśmy się w kolejne dziury, ale morale mieliśmy wysokie, a humory dopisywały. Im wyżej, tym ciężej było łazić po śniegu. Niespodziewane zapadnięcia się były coraz częstsze i każdy z nas co jakiś czas zrównywał się z poziomem ziemi niezgrabnie próbując wygramolić się z kolejnego kłopotu. Poza tym zaczęło wiać i zrobiło się chłodno. Ale nam nic nie było straszne!
Gdy zostawiliśmy za sobą ostatnich wysokich przedstawicieli szaty leśnej i według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien roztoczyć się przed nami przepiękny widok, nie było widać nic. Poza mgłą oczywiście, która z każdą minutą gęstniała coraz bardziej. Im bliżej szczytu, tym gorzej. Strrrrrasznie wiało. Chodziliśmy w gęstym mleku, które otacza nas ze wszystkich stron. Na szczęście nie zapadaliśmy się w śniegu, bo prawie cały gdzieś wywiało. Adrenalina skakała, wszystko nam zamarzało, mieliśmy darmowy makijaż a la Dziadek Mróz i czuliśmy się jak Kamiński na biegunie. Z każdą chwilą lepiej.
Szczyt Babiej wyłonił się nagle, jak wszystko inne w tej mgle. Dziki okrzyk radości zagłuszył dzikie wycie wiatru. To wspaniałe poczuć się jak zdobywca. Zresztą nie świętowaliśmy sami. Na Diablaku trwała impreza urodzinowa, na którą zostaliśmy zaproszeni. Była nawet butelka szampana i toast. Czy to znaczyło, że oprócz nas są jeszcze jakieś świry na tym świecie?

Martwe ciała na Babiej

Pewnie urodziny w innym miejscu trwałyby trochę dłużej, ale ponieważ warunki atmosferyczne na górze nie były sprzyjające, trzeba było zwinąć imprezę. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Nagle coś się przed nami wyłoniło. Początkowa fatamorgana okazała się nią nie być. Na Babiej naprawdę rozbity był namiot. Samotny, targany wiatrem i obsypany śniegiem. Chyba nikt nie miał ochoty (a może odwagi?) sprawdzić, czy tam ktoś jeszcze jest. Dlatego kontynuowaliśmy wędrówkę.
Nasi nowi koledzy obiecali, że pokażą nam drogę do schroniska na Markowych Szczawinach, skąd przybyli. Kompletnie nic nie było widać, więc się zgodziliśmy. Zgubili się już po pięciu metrach. Trzeba było wyciągnąć kompas. Nie ma to jak stare, dobre i wypróbowane metody (cóż, Kurs uczy dobrych zachowań – przyp. red.). Szybko znaleźliśmy się z powrotem na szlaku. Jak burza schodziliśmy w dół ustanawiając rekordowy czas zjazdu prawie do samego schroniska. Zjazdu na tym, co kto miał, czyli na poddupniku albo po prostu na własnym tyłku. Na tym ostatnim na pewno jest łatwiej. Zabawa przednia, lepsze to niż sanki i narty razem wzięte. Musimy rozpowszechnić ten rodzaj sportu. I tak z jednej imprezy trafiliśmy na drugą, w schronisku. Co prawda miała trochę inny charakter, choć też była urodzinowa. Tym razem świętował ktoś z PTTK. Niestety, nie zaprosili nas.

Gdzie żyje tapir?

Byliśmy zmarznięci, mokrzy, ale szczęśliwi. Czy to się nie wyklucza? Ja i Kreska, jako kobiety higieniczne, od razu powędrowaliśmy pod prysznic. Czy chodziło o higienę, czy o rozgrzanie się, już nie wnikajmy. Panowie trochę z tym marudzili. Ale w końcu wszyscy (czyści i wyfiokowani) udaliśmy się na posiłek. Schronisko załadowane, ciężko było znaleźć miejsce przy stole (proszę, proszę, autorka wykazuje się znajomością tytułów pozycji z literatury górskiej – przyp. red.), ale jak to mówią: “Głupi ma szczęście”, więc nam się udało.
I tak już zostaliśmy przytwierdzeni do stolika na cały wieczór. Równoległa impreza się rozkręcała, zaczęły się nawet tańce, które dostarczyły nieopisanej radości osobom postronnym, czyli na przykład nam. Choć trzeba wspomnieć, że nasza grupa spędzała czas bardziej intelektualnie, jak na prawdziwych studentów przystało i zastanawiała się nad ważkim zagadnieniem: “Gdzie mieszkają tapiry?”. To była naprawdę ważna kwestia i wkrótce całe schronisko myślało razem z nami. Co wiele głów, to nie cztery. Niestety nikt nie potrafił udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi.
Inne gry nie odniosły takiego sukcesu. Reszta schroniska patrzyła raczej podejrzliwie na nasz stolik, przy którym kwitły rozrywki pseudointelektualne, do których przyłączyli się nawet nasi koledzy z Babiej. Nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków, jeśli chodzi o tapiry, za to dowiedzieliśmy się, że ksywka Kreski jest “wierząca”, cokolwiek by to miało znaczyć.

Archetyp pluszowego pierdoły

Nazajutrz trzeba było pożegnać ze schroniskiem. Zrobiliśmy sobie ostatnie zdjęcie z naszą firmową banderą, na której widnieje legendarny tapir, a przynajmniej przy odrobinie wyobraźni mógłby nim być. I nie zostało nam nic innego jak wyruszyć w drogę powrotną do cywilizacji (niebieski szlak do Przełęczy Krowiarki). Nie było daleko i prędko mijaliśmy ośnieżone drzewa, prześwitujące między nimi pasma górskie i niedzielnych turystów. Było ich całkiem sporo i na dodatek zakłócali krajobraz. Czy uwierzycie, że szliśmy w kompletnym milczeniu? Czyżby kontemplacja piękna przyrody? A może żal serce ściskał, że już wracamy? Nie bądźmy sentymentalni. To równie dobrze mógł być kac po dniu poprzednim. Zresztą milczenie zostało nadrobione wieczorem i to z nawiązką.
Na przełęczy nie spotkaliśmy naszych znajomych strażników. Za to zorganizowaliśmy konkurs, kto zje więcej czekolady. Wszyscy zajęliśmy pierwsze miejsce ex aequo: jedna czekolada na łebka. Kompletne zasłodzenie. Podczas szybkiej przekąski dowiedziałam się, że Kubuś Puchatek był archetypem pluszowego pierdoły. Po szybkim wyjaśnieniu kwestii, czym różni się pluszowy pierdoła od ciepłej kluchy, byliśmy gotowi do wymarszu.

Wszyscy mamy źle w głowach, przeżyjemy

Zawoja-Policzne-Sucha Beskidzka. Z dworca poszliśmy do słynnej pizzerii, tak reklamowanej poprzedniego dnia przez Michała. Pizza jest rzeczywiście dobra, ale lokal ma jedną wadę – zbyt szybko realizują zamówienia. Dla kogoś, kto ma siedem godzin do odjazdu swojego pociągu, wolna obsługa to podstawa. Ale poza tym miejsce jest OK. No i ma dobrego piekarza pizzy, który swym ponętnym ruchem na oczach gości tworzy niezapomniane kompozycje z ciasta. Tego wieczoru wybuchła zażarta dyskusja dotycząca zagadki Sowy: “Było sobie coś i nic. Coś wyszło przez okno, nic przez drzwi. Co zostało?”. Według Michała “Nic nie zostało” (bo wyszło przez drzwi), według mnie zostało “co” (bo co zostało), a według niezwykle oburzonego naszymi interpretacjami autora zostało “i”. Co zostało naprawdę, rozstrzygnijcie sami.
To był koniec naszego wyjazdu. Jak już wspomniałam wyżej, następny będzie na Żuławy Wiślane. Zapraszamy!