Drukuj

Można zacząć to tak: tłumy zdążały do kościoła Zbawiciela i od strony metra i z innych stron miasta. Słychać było pytania: do Tomka? Do Agnieszki? od osób nieco obcych. W czerwcowe popołudnie nasz redakcyjny kolega i nasza redakcyjna koleżanka zawarli święty związek małżeński w kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie. Tym razem klubowicze nie mieli już wątpliwości typu czy jest to kościół św. Bonifacego czy na ul. św. Bonifacego i stawili się naprawdę bardzo licznie. Pan młody ubrany był w czarny frak (niektórzy twierdzili, że ma w sobie coś z pingwina), zaś Agnieszka wyglądała uroczo i niewinnie w śnieżnobiałej (na początku uroczystości) sukni, ciągnącej się za nią na dobry metr*, wspaniałym welonie i z biało-żółtą wiązanką (z róż?). Świadkami byli także klubowicze: Kasia Cal i Rysiek Buczyński. Sama ceremonia przebiegała bez większych zakłóceń, tylko podczas przysięgi małżeńskiej Tomek długo się zastanawiał, czy przyrzec, że nie opuści Agnieszki aż do śmierci. Państwo młodzi zostali obsypani kwiatami, życzeniami, dostali od klubowiczów czajnik, pozbierali mnóstwo monet (tych starych, jeszcze sprzed denominacji), a na zakończenie wsiedli do szałowego granatowego Jeepa, który od początku uroczystości budził zawiść obecnych. Szkoda tylko, że gdy ruszyli, za samochodem nie powiewał 10-metrowy welon... W podróż poślubną udali się do Włoszech (Wenecja, Werona i inne romantyczne miejsca).

*należy wyjaśnić, że nie wynikało to z tego, że suknia była ogólnie za długa. Z przodu sięgała tylko do ziemi.