Drukuj
pomaranczowo_mi.jpgO miejscu, czasie itd. dowiedzieliśmy się bardzo późno, a do tego byliśmy zobowiązani pozałatwiać wszystkie sprawy do końca czerwca. Prawie się udało i potem nastało 1,5 miesiąca beztroskiej ciszy i spokoju. Bomba wybuchła 14 sierpnia, kiedy na swojej skrzynce mailowej znalazłem 87 wiadomości z tytułem „letnie...”. Oznaczało to niechybnie że półprzewodniki zaczęły działać. Na szczęście nic nie udało się ustalić więc wyjechaliśmy bez przeszkód, zgodnie z planem.

No i nastało wreszcie słynne letnie - kulminacja kursu. Gdy rok temu zapisywałem się na kurs wydawało się to takie odległe i niepewne. A tymczasem.... Nad przejściem czuwał nieoceniony Marek, a za miejsce wybrano Bieszczady Wschodnie- rozczarowania nie dało się ukryć; start na Przeł. Użockiej oznaczał, że bliżej już nie da rady zrobić żadnego letniego.

przed_uniwerkiem_lwowskim.jpg

Na dworcu wszyscy stawili się karnie- o czasie, z wyjątkiem Marka, oczywiście. Pierwsze prowadzenie przypadło Jędrkowi, co reszta przyjęła z niekłamaną ulgą. Pierwsza przesiadka wypadła w Łańcucie, ale triumfalne wyjście z pociągu poprzedziło 27 minut stania na korytarzu z założonymi plecakami (niektórzy zdjęli już w 13 minucie i byli z tego dumni). W samym Łańcucie przemaszerowaliśmy gigantyczną kładką na sąsiedni peron, gdzie po zabiciu kilku komarów powróciliśmy dokładnie tą samą drogą.

Podróż w drugim pociągu nie była już taka przyjemna. Gigantyczny elektrowóz towarowy prowadził 3 skromne wagoniki, w których ludzie ze ścisku siedzieli na szybach. Cuda się zdarzają więc jeszcze drzwi za nami się zamknęły. W nieodległym Przemyślu Asia sprawnie wyczarterowała busika i po chwili byliśmy już na końcu Polski. Odprawa po polskiej stronie była wręcz komfortowa w porównaniu z tym, co czekało na nas po3_palce.jpg drugiej stronie muru. Gnaliśmy kilkaset metrów po czymś, co przypominało spacerniak na Białołęce, by na końcu tej „mlecznej drogi” uświadczyć blaszaną szczękę (rodem ze stadionu X-lecia), którą bezładnie szturmował tłum ludzi z charakterystycznymi, kraciastymi torbami. Obrazu szczęścia dopełniał napis nad ową budką „Ukraina wita was!” No ale po 3 godzinach byliśmy już po wszystkim. Jeszcze tylko kolejny czarter marszrutki i wylądowaliśmy dokładnie pod naszym internatem we Lwowie.

rumuning.jpg

Zaczął się więc element krajoznawczy. Od samego początku szliśmy dokładnie wg schematu- od punktu do punktu, skrupulatnie pomijając wszystko inne, tak jakby nie istniało. Najlepiej nam wychodziło ignorowanie pomnika pewnego jegomościa z wyciągniętym palcem, którego mijaliśmy co najmniej dwa razy dziennie, ale nigdy nie dowiedzieliśmy się kim ów był. I tak sobie spędziliśmy 3 dni używając miejskich rozrywek, odwiedziliśmy każdy grób, 23 kościoły, 84 cerkwie, 17 muzeów (niektóre za mniej formalną opłatą), zobaczyliśmy jak na ul. Chmielnickiego spada z kamienicy kamienna głowa (niegdyś detal architektoniczny), żywiliśmy się w Puzatej Chacie- takim ukraińskim regio-donald’sem, gdzie nauczyliśmy się rozpoznawać swinje i kurice. Wielu z nas poznawało tajniki cyrylicy, czego Marek nie ułatwiał. Największą atrakcją, która zresztą rzutowała na resztę wyjazdu, było kupowanie biletów. Po kilku dniach wreszcie udało się dostać do okienka, które nie zostało zamknięte przed naszym nosem, co więcej- nawet dostaliśmy tam bilety. Okazało się jednak, że bilety były ze Lwowa do Wołosianki, ale zupełnie innej. No cóż- trochę późno się o tym dowiedzieliśmy, więc spędziliśmy upojną noc na lwowskim dworcu- nie ostatnią zresztą tego lata.

elektriczka.jpg

Nazajutrz o świcie pędziliśmy już elektriczką ku Siankom. W rozklekotanym wagonie kupiliśmy sobie długopisy, nakrętki, były też śruby, sitka, patelnie, horyłka, moroziwo i wiele innych. Poznaliśmy także Siergieja- sympatycznego maszynistę, który wódeczkę zagryzał pomidorem. Jako że z natury nie pijemy, nasza integracja ograniczyła się do dzielnego waleta - Maćka, który co i rusz palił z Siergiejem fajkę pokoju. Nic na to nie wskazywało ale po 4 godzinach udało się wreszcie pokonać te 100 km i znaleźliśmy się w Siankach. Tamże, chuda staruszka zapytała nas dlaczego nie idziemy od razu grzbietem Pikuja, a na odpowiedź Marka, że taki mamy plan, zwięźle i krótko podsumowała nasze zamierzenia: Durnyj pljan!

W Siankach na szczęście mieliśmy dobre skomunikowanie, już po dwóch godzinach znowu jechaliśmy. Przejazd przez przełęcz Użocką zapierał dech w piersiach. Zawieszone w przestworzach wiadukty przeplatane tunelami, wszędzie góry, człowiek żałuje, że nie ma oczu w d... żeby widzieć więcej i więcej. Wołosianka Zakarpacka przywitała nas strugami deszczu. Zaskoczył nas zresztą nie tylko deszcz ale i sama stacja - uczynny provadnik wstrzymał jednak specjalnie dla nas odjazd pociągu o ładnych parę minut. Orientacyjna panoramka w strugach deszczu i po godzinie byliśmy już gotowi do drogi. Daleko nie uszliśmy bo i późno już było, ugrzęźliśmy w błocie na wsi a potem zanocowaliśmy w pokrzywach.

Dalej szczęścia do pogody to za wiele nie mieliśmy. Weksiu przegonił nas przez grzbiet, którym biegła mityczna linia kolejowa, niestety nie dane nam było jej zobaczyć. Jeszcze parę razy przemoczeni i wyschnięci poodwiedzaliśmy wiejskie magaziny, podumaliśmy nad brzegiem jaru, aż wreszcie wylądowaliśmy na cudnej przełączce. O zachodzie słońca wypogodziło się całkiem, a widoki znowu zacne były. Ten dzień musieliśmy chyba porządnie odreagować bo do pierwszej w nocy szaleliśmy przy ognisku podśpiewując różne, podejrzane utwory i odprawiając różne, dziwne tańce typu „a ram sam sam”.

glut.jpg

Nazajutrz Jędrek prowadził nas od świtu. Pogoda była ładna, nawet za ładna. Niebawem wylądowaliśmy w malinach, tzn. w jeżynach. Nie to żebyśmy zburaczyli (zjeżynili?), po prostu zbieraliśmy mnóstwo owoców i mnóstwo koncepcji, co z nimi zrobimy wieczorem. Najpopularniejsza była frakcja kompotowa, ale ostatecznie stanęło na cudownym glucie. Nocleg znowu wypadł na malowniczej przełączce, wykorzystaliśmy go do pisania smutnych egzaminów, a niektórzy nawet się wykąpali.

O zaszczycie jutrzejszego prowadzenia na Karusia dowiedziała się jeszcze przed pójściem spać. Zapowiadał się więc bezkonkurencyjny piątek w kategorii piątki na letnim XXV KPG. Śliczna przełączka powitała nas ślicznym słoneczkiem. Szkoda że wachtowi musieli wstać jeszcze przed nim, ale za to mieli widok przecudny. Zaraz po śniadaniu zarzuciliśmy wory pokutne na plecy i zaczęliśmy procedurę wchodzenia przez schodzenie. Być może prowadząca zbyt dosłownie potraktowała powiedzenie, że czasem trzeba upaść aż na dno żeby się odbić, bo przez pierwszych kilkanaście minut ostrego podejścia na Równą ostro schodziliśmy. Gdy osiągnęliśmy już dno (nb.- jaru, ale kontrolowanego!), zaczęliśmy odrabiać stracone 80 m podchodząc zrazu drogą, która stopniowo się zwężając ostatecznie przybrała popularną tutaj formę „krzak-drogi”.

rowna.jpg

Po drugiej czekoladzie (bleeeeh) i Markowej opowieści z cyklu „ku przestrodze - ku pokrzepieniu” - tym razem o roli człowieka w przewodzie pokarmowym niedźwiedzi (coś dla Ali?) ruszyliśmy wreszcie pod górę na górę. "Płaj-em-si-jej” okazał się być znośny, miejscami nawet przejezdny i tajemniczym trawersem i podstępnymi dwoma zakosami sprytnie ominęliśmy największy w okolicy mordozjeb by Połoninkę przyatakować od atrakcyjnego, północnego, choć zboczonego na wschód grzbieciku. Podejście znowu obfitowało w cud-widoki więc szło by się nieźle gdyby nie to, że byłem chory. Ale jakoś na zębach, podpierając się językiem i rzęsami udało się nawet i mi wdrapać na wierzchołek, który powitał nas orzeźwiającym wiatrem i panoramą (w ekspresowym wykonaniu Karoliny wraz z plecakiem).Na miejsce zasłużonego odpoczynku oraz pitraszenia wrzątku wybraliśmy romantyczne ruiny sowieckiej wyrzutni rakiet. Ja w tym czasie trawiony bezgorączkową gorączką wymościłem sobie w gruzach barłóg i zapadłem w letarg. W tym czasie wszyscy się przejęli moim stanem przy okazji rozgrabiając mój plecak. W końcu jednak przeciągi wygnały nas z rumowiska i udaliśmy się w kierunku dołu - tym razem od razu w dół. Doznania estetyczne dodały mi skrzydeł (czemu nie przeszkadzał odciążony plecak) i jakoś takoś toczyliśmy się zgrają na dół. Na fajnej polance jeszcze się zakręciliśmy zwiedzając niepotrzebnie górną część brzydkiej doliny by w końcu rozbić się właśnie na tej polance. Słońce leniwie ogrzewało nasze ogorzałe twarze podsycając atmosferę lenistwa. Niewiele włączając się w obozowe prace poszedłem spać do namiotu, gdzie obudził mnie deszcz, a następnie doniesiony obiad. Dzisiaj wszyscy poszli spać jakoś wcześniej, po trosze pewnie zmęczeni, po trosze przegonieni przelotnymi opadami.

Sobota powitała nas ulewą. Na chwilę przestało padać więc wachta zdążyła wydostać się z chińskich namiotów - kajutek by znowu zmoknąć. Udało się na epikach uwarzyć wrzątek na kaszkę (bleeeehhh) i obudzić wszystkich by móc w świętym spokoju, w strugach deszczu postukać łyżeczką w dno blaszanej menażki a nawet skosztować rewelacyjnej, zmokniętej kanapki z pasztetem albo z top-serkiem. Litościwa Julia nie kazała nam brnąć w ulewie a załatwiła nam posiady u Hucułów w nieodległym baraczku.

las.jpg

Po chwili więc banda 11 osób wpakowała się do „wozu Drzymały” by zrewolucjonizować codzienność naszych kochanych gospodarzy. Ogień w piecu raźno podskakiwał więc w baraku panował upał, nawet śpiwór mi wysechł do sucha, co w ostatnim tygodniu jeszcze mu się nie zdarzyło. Spędziliśmy tu pół dnia, wlewając w siebie wiadra herbaty i zagryzając pieczonym chlebem z pieca wg receptury Mistrza Pieczonego Chlebka. Wreszcie przestało padać i Żuleria wyrzuciła nas w błoto do namiotów. Po chwili (sensu largo) obozu już nie było a my objuczeni zaczęliśmy schodzić do wsi, w której mieliśmy być za dwie godziny. I znowu schodzenie zaczęło się wchodzeniem, po jakieś pół godzinie wchodzenia wszystko już było jasne, że nie schodzimy więc trzeba było coś zrobić. Pewnie byśmy z tego szybko wybrnęli gdyby Julia na nieszczęście nie spotkała grzybiarzy, którzy się uparli że znają drogę i że tam jest droga. No więc tak jakoś szliśmy po trawersach dziwnie, że sam nie miałem wkrótce pojęcia gdzie jesteśmy, wiedziałem tylko że gdzieś nieopodal. W końcu wylądowaliśmy na dnie jara. Czułem się trochę jak na zjeździe PZPR- kierunek był słuszny ale były też błędy i wypaczenia. Atmosfera się zagęszczała tak, że już dalej się podążać jarem nie dało. Julka więc zawróciła w kierunku grzbietu częstując po drodze kabanosami określonymi przez Marka na omówieniu jako „fajne”. Fajne było też miejsce, które zdesperowana i też chora Julka wybrała na biwak: w lesie, wreszcie spałem na równym, drewna mnóstwo, jar pod nosem. Szkoda tylko, że nie wiedziałem gdzie dokładnie jesteśmy. Problem był o tyle poważny, że miałem być bohaterem dnia następnego. Zacząłem więc penetrować okolicę, dosyć szybko natknąłem się na fajny płaj-emsijej”, a wkrótce na Marka i pozostałych pięciu półprzewodników. W bazie zostały więc tylko walety. „Dzień Jara i Krzaczora” zakończyliśmy sympatycznym posiedzeniem przy ognisku, wokół którego na zaimprowizowanym z dratwy i patyków urządzeniu suszyły się moje koszulki i skarpety, przemoknięte noc wcześniej. Choć szliśmy pół dnia, oddaliliśmy się o jakiś 1 km od Hucułów.

love_marek.jpgSiódmy dzień tygodnia przypadł akurat mi - Marek nie miał już dużego wyboru. Wszystko zaczęło się pięknie: wstałem jak było jeszcze ciemno, gwiazdy świeciły pięknie, potem piękny wschód słońca, piękne morze mgieł poniżej nas, piękne ognisko, piękna pobudka (choć z niektórych namiotów dochodził dźwięk obrzydzenia „bleeeeh”). Udało mi się wykurzyć ludzi stosunkowo szybko (jak na to letnie) i tradycyjnie zaczęliśmy schodzenie przez wchodzenie. Nagrodą był jednak wytropiony wczoraj płaj-emsijej, który niebawem nieoczekiwanie przekształcił się w typową krzak-drogę, a nawet krzak-ścieżkę. Mimo to udało się nią bezpiecznie zejść do Zbyni, no prawie się udało. Tuż przed pierwszą stodołą Karusia wywinęła orła i pogruchotała sobie okrutnie odnóże ręczne, lewe. Postój niespodziewanie wypadł więc 200 m przed planowanym sklepem. Ale źle to w sumie nie było, bo przecież przyjemniej posiedzieć na słonecznym stoku z widokiem niż w ponurym magazinie odganiać się od karaluchów. Nie wszyscy byli tego zdania, a niezadowoleniu sprzyjał fakt, że na gar zimnego wrzątku czekaliśmy 35 minut. Z takim „wrogim przyjęciem” jak w Zbyni nie spotkałem się jeszcze nigdy. Dopiero gdzieś na końcu wsi uchowali się jacyś sympatyczni ludzie, którzy dali nam nawet ścierkę gratis.

Ręka Karusi nadal cierpiała więc tym razem rozgrabiliśmy jej plecak. Zanim ruszyliśmy, wysłałem jeszcze ekipę do sklepu, której zrobienie zakupów zajęło następne pół godziny. Gdy wreszcie wyruszyliśmy - zaczęło padać więc tym razem wszyscy wylądowali w sklepie. Tam jednak nas nie chciano. Na szczęście pan z wielkim bebechem i w potłuszczonej podkoszulce popijając wódkę zaproponował podwózkę do Szerbowców, z czego skorzystaliśmy tym ochoczej, że to nie on prowadził. W Szerbowcach jeszcze biłem się z myślami czy uda się wdrapać na Pikuja i zejść w kierunku Wołowca, a że zaczęło padać to znowu schowaliśmy się w sklepie. Zrobiliśmy tu już n-te dziś śniadanie (gdzie n dąży do nieskończoności) po czym zaczęliśmy wyruszać w górę pod górę. Ponieważ grunt to konsekwencja, w trakcie wyruszania zmieniliśmy całkowicie plan na resztę letniego i postanowiliśmy iść na Pikuja jutro na lekko a dziś przekimać w stodole. Znowu więc wszyscy zaparkowali plecaki w sklepie, ale tym razem obyło się bez kanapek. Niebawem, przy wydatnym wkładzie lingwistycznym Weksia udało się dogadać z gospodarzami i za 5 hrywien od twarzy mieliśmy do dyspozycji dwa salony w chałupie, wolno stojącą toaletę i kranik z czasami ciepłą wodą.

orzelki.jpg

Coby reszty dnia nie trawić na pławieniu się w zdobyczach cywilizacji wyszliśmy zwiedzać wieś. Po drodze udało się zobaczyć jedną sensowną, choć już mocno zmęczoną chałupę bojkowską i wreszcie dotarliśmy do cerkwi. Nowa, murowana, niby nie ciekawa, ale za to w środku jakie bajery-rowery! Był m.in. śpiewający obraz zdalnie sterowany oraz mnóstwo kolorowych żarówek i neoników, jakby wszystko zapalić to pewnie by było jak w burdelu. Wschodnio pojętego przepychu dodawała kolorystyka z dominującym, agresywnym błękitem.

Pełni wrażeń poszliśmy dalej w górę wsi. W ramach zabaw i gier terenowych prowadzenie przejęli waleci. Na końcu wioski stał fajny grzbiecik z oględnym widokiem więc się tam wdrapaliśmy. Zachodzące słońce nie zachęcało do szybkiego powrotu na kwaterę więc pod wieczór zadania się spiętrzyły, a zbyt długie doznawanie rozkoszy w komórce z miską z ciepłą wodą spowodowało że ledwie połowa zdążyła się umyć.

Objawy przeziębienia dotykały kolejne osoby, pod wieczór kasłali niemal wszyscy, właściwie można by tą chałupę nazwać „sanatorium gruźlicze Pod Pikujem”. Nastał wreszcie sądny dzień. Cały wyjazd się mówiło o Pikuju, Pikuj to, Pikuj tamto, samo hasło na naszych letnich koszulkach, szukające inspiracji w zimówce i wiosennym- „Ale Maaarek nooo, chodźmy po prostu na ten Pikuj”, a dziś się tam wreszcie wybieramy. Ale nie w komplecie. Karusia została wysłana na bliskie spotkania z ukraińską służbą zdrowia, a żeby jej samej smutno nie było potowarzyszył jej etatowy tłumacz- Wex.

Podróżowali autem po bieszczadzkich bezdrożach aż wreszcie w udało się zrobić rentgiena, przepisać Fastum Gel i okłady z horyłki i w geście pocieszenia uścisnąć za policzek. My tymczasem poprzez mgły wędrowaliśmy w góry w górę. Wiodła nas znowu Żulka i szło jej to dobrze. Wkrótce wyszliśmy ponad chmury, ale i one zaczęły się wspinać z nami. Na lekko wysokość zdobywała się sama, choć „psychologicznych widoków” nie było w ogóle. Miejscami wędrowaliśmy po pionowych ścianach błota rozjechanych przez kłody drewna, zresztą większą częścią drogi prowadzono zwózkę drzewa, co nie sprawiało nam radości. Gdy wreszcie udało się wydostać z gąszczu na połoniny, Pikuja ni (..uja) widu ni słychu. Tumany mgły gnane były przez surowy, świszczący wiatr, dopingowana przez Marka Julka zagrzewała nas do większego tempa. Gdy tylko stopy nasze stanęły na grzbiecie powitały nas gromkie gromy. Sp...adaliśmy więc ile sił w nogach (a niewiele ich już było) by w lesie prowadzenie mogła przejąć koleżanka, która nieustannie zgodnie z porannymi instrukcjami z wiosennego ma na imię Asia. Tradycyjnie okres sprawowania władzy zaczęliśmy od populistycznej wyżerki by po chwili znowu być gnani jak owce w jesienny redyk. Zdawało się, że zawierucha ograniczy się do grani więc na daleko wyciągniętej łapie Pikuja byliśmy umiarkowanie bezpieczni. Nad wsią rozbłysło całkiem słońce, więc Asia postanowiła zabić czas ogniskiem. Siedziało się przyjemnie, herbatkę sobie zagrzaliśmy w menażkach, zagryźliśmy dawno nie widzianymi kabanosami i czekoladą, ale też i trochę prac domowych odrobiliśmy - zostało nam bowiem ponad połowa referatów do wygłoszenia, więc kilka z nich upiekliśmy na tym właśnie ogniu.

W Szerbowcu czekała nas już ekipa sanitarna, mimo nacisków określonych gremiów znowu nie było arbuza ani melona. Zjedliśmy obiad, niektórzy znowu zdołali się wykąpać, a potem zaczął się wreszcie wieczór grozy. Ostatnie niedobitki dogłaszały swoje referaty gdy tymczasem Marek w samotni na schodach i z instruktorskim notesem dumał nad naszymi poczynaniami. Choć ciałem obecni wszyscy byli w „auli dywanowej”, myśli chyba wszystkich (przynajmniej półprzewodników) wybiegały ku owemu notesowi. Wreszcie pojawił się w drzwiach Marek. Nie zawyrokował od razu ino przystąpił do skrótowego omówienia letniego. Treść okazała się być dla nas łaskawa, wszelkie złośliwości miały jedynie humorystyczny podtekst a autor zgryźliwych komentarzy, w przeciwieństwie do zimówki i autokarówki wybitnie starał się wszystko interpretować in plus. Ostatecznie napięcie rozładowało dopiero stwierdzenie, że zaliczyli wszyscy. Radość była niepomierna, choć gołym okiem trudno było ją dostrzec tak od razu. Letnie zakończyliśmy toastem szampańskim, potem jeszcze kilkadziesiąt chwilin siedzieliśmy w zadumie na dywanach by wreszcie pójść spać.

all.jpg

W rolach głównych wystąpili: (od lewej) Paveł, Jędrek, Asia, Żulia, Kulka, Marek, Madziara, Wątroba, Maciek (oraz natenczas zwiedzający ukraińską służbę zdrowia Karusia i Wex)