Drukuj

czyli przygoda wokół wzgórza 1023
30.01 - 6.02.2004

 

tyt_zima.jpgZimówka narciarska - to miało być całkowicie nowe doświadczenie, przedzieranie się po krzolach w butach mieliśmy już za sobą, teraz chcieliśmy spróbować jak to jest zburaczyć na nartach. W rzeczywistości każdy z nas w głębi duszy marzył o zdobyciu tajemniczego szczytu 1023 który góruje nas Koniną. Skład zimówki był kameralny. Pojechało czterech kursantów: Monika, Sebastian, Dominik i Gosia oraz instruktor Mikołaj; towarzyszyli im przewodnicy Szymon i Piotrek oraz klubowiczka Gosia.

 

 

Dzień pierwszy, czyli na nartach radzimy sobie całkiem nieźle

Bez problemu dotarliśmy do naszego domku w Koninie Chudomięty, miejscu, które jest położone dokładnie między tablicami rozgraniczającymi Koninę od Niedźwiedzia. Dziwne jednak okazało się przywitanie gospodarzy. Otwierając nam drzwi zaskoczeni zapytali, czy to rzeczywiście dziś mieliśmy przyjechać. Później się okazało, że nie był to ich jedyny wybryk. Zobaczywszy, ile osób odwiedziło ich domek stwierdzili, że nie zgadza się to z ich kalkulacjami i że o opłacie będziemy musieli jeszcze porozmawiać. Pominęliśmy ten niewygodny fakt milczeniem i cieszyliśmy się widokiem ośnieżonych gór za oknami.

Na pierwszy dzień Mikołaj przyszykował trasę po lokalnych pipantach, a dowodzenie przejął Sebastian. Jeśli wierzyć temu, co mówił Mikołaj, i z czym zgodzili się Szymon i Piotrek, którzy w zeszłym roku sami byli kursantami, nauka jazdy szła nam całkiem nieźle. Podobno już pierwszego dnia osiągnęliśmy efekty porównywalne z tymi, które zeszłoroczni wykazali dopiero po trzecim dniu jazdy. My jednak całą swoją uwagę skupialiśmy na tym, aby jak najbardziej ograniczyć liczbę upadków, co nie było zadaniem łatwym. Przewracaliśmy się przy podchodzeniu, gdy narty nie chciały trzymać się podłoża i przy zjeżdżaniu, gdy cienkie biegówki nie dawały sobą manewrować i nie chciały hamować. Każde kolejne wstawanie z miękkiego puchu było coraz bardziej męczące. Nie mogliśmy się jednak poddać, bo gdy tylko oczom naszym ukazał się większy fragment terenu i majaczące w oddali szczyty, Mikołaj szkolił nas w zapamiętywaniu, co gdzie jest. Idealne położenie naszego miejsca wypadowego sprawiało, że widoki roztaczały się zarówno na Beskid Wyspowy jak i na Gorce, tak więc po kilku powtórkach bez problemu recytowaliśmy widoczne szczyty.

Pogoda sprzyjała nam w widoczny sposób pod każdym względem. Delikatny mrozik i cieplutkie słoneczko sprawiały, że jeździło się naprawdę przyjemnie i nawet porywisty wiatr nie psuł tego wrażenia.

Z niezalesionej części lokalnych pipantów przenieśliśmy się na południową, pokrytą przez las. Tam spędziliśmy miłe chwile odpoczynku w solidnie wyglądającej bacówce. Jak potem jednak przyznał Mikołaj, chodziło tylko o to, aby się ściemniło i tym samym trudniej było prowadzić. Właśnie tego wieczora zbliżyliśmy się do wzgórza 1023, przetrawersowaliśmy jego zbocze, jednak do ataku szczytowego nie doszło. Schodząc, udało nam się zaliczyć jar na tyle kamienisty, że nawet śnieg nie przykrył wszystkich wypukłości. To wszystko w połączeniu z panującymi dookoła ciemnościami sprawiło, że na pewnych odcinkach wybraliśmy schodzenie bez nart.

Obolali, posiniaczeni i wymęczeni, dotarliśmy do naszego domku. Tam czekał już na nas ciepły obiad, przygotowany przez Monikę. Monika, której wiązania nie wytrzymały narciarskich akrobacji zmuszona była wrócić wcześniej. Mimo wielokrotnych upadków, zgodnie stwierdziliśmy, że zimą poruszanie się po górach na nartach jest o wiele bardziej efektywne (efektowne oczywiście też) niż chodzenie. Takie sunięcie po miękkim puchu jest o wiele bardziej przyjemne, niż brnięcie po śniegu sięgającym za kolana, zapadanie się co chwila i gramolenie znów na powierzchnię.

Miły wieczór przy dźwiękach gitary i nauce gry w brydża niebezpiecznie przedłużał się, tak, że utrudniało to wczesne wstanie następnego dnia.

Dzień drugi, czyli przez śniegi i błota do Rabki Zaryte

 

Trochę posmutniały nam miny, gdy wyjrzeliśmy za okno - niewątpliwie szykowała się odwilż. Tego dnia prowadzenie objęła Gosia i mimo widocznych płatów błota między płatami śniegu, nie zrezygnowaliśmy z nart. No, może z wyjątkiem Dominika i Moniki, którzy nie ufali swoim wiązaniom i woleli iść. Nadal zdobywając lokalne pipanty i brnąc przez błotne pola, dotarliśmy do Rabki Zaryte. Już podczas pierwszej panoramki podziwiać mogliśmy majaczący we mgle szczyt 1023 oraz równie tajemnicze wzgórze "z irokezem", na mapie podpisane Pieronka, charakteryzujące się skąpym, jednostronnym zadrzewieniem. W Rabce posililiśmy się w przykościelnej, zadaszonej chatce, a następnie zwiedziliśmy kościół. Sympatyczny ksiądz opowiedział nam co nieco o jego krótkiej historii.

Wywiad dotyczący godzin odjazdów busów, przeprowadzony wśród miejscowych okazał się nie do końca wiarygodny. Na szczęście kilka minut po planowanym przyjeździe busa, udało nam się złapać stopa do Mszany Dolnej. Jako że pan jechał dalej do Krakowa, zabrał ze sobą Gosię, która towarzyszyła nam tylko przez weekend.

W Mszanie, czekając na PKS do Niedźwiedzia przeprowadzaliśmy dyskusje, dotyczące zarówno tajemniczych oznaczeń na rozkładzie jazdy, różnic między klimatologami i meteorologami jak i tematów egzaminacyjnych.

W drodze do domku pogoda ćwiczyła naszą cierpliwość - padał deszcz i wiał wiatr, coraz bardziej oddalając narciarskie perspektywy.

Ciepły wieczór w domku odrodził nasze poczucie optymizmu i mimo siedzenia do późna, gotowi byliśmy zmierzyć się z trudami jutrzejszej wędrówki.

Dzień trzeci, czyli wyżej cały czas leży śnieg

 

Prowadzenie Dominika i cały czas ufamy, że uda nam się pojeździć na nartach. Początkowe metry zmuszeni byliśmy pokonać na piechotę, z czego zadowolona było Monika, której narty zostały w domu.

tyt7.jpgTego dnia dokonaliśmy tego, o czym każdy z nas marzył od początku wyjazdu - zdobyliśmy wzgórze 1023. Od teraz już nic nie będzie takie samo. Następnie ruszyliśmy w stronę Turbaczyka, z każdym metrem wyżej. My cieszyliśmy się z posiadania nart, Monika natomiast brnęła w coraz głębszym śniegu. To tylko kolejny dowód na to, że zimą po górach powinno poruszać się na nartach. Za Turbaczykiem dalsze poruszanie się Moniki było niemożliwe, tak więc zawróciła ona wraz z Sebastianem, którego wiązania zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Gdy zbliżaliśmy się do Czoła Turbacza, śnieg stawał się coraz głębszy. Jego zmieniająca się wilgotność sprawiła, że przywarł do naszych nart, tworząc na spodach gruzłowate krupy, uniemożliwiające sprawne poruszanie się. Oczyszczenie spodów i potraktowanie ich woskiem, uzdrowiło większość nart.

Jedynie sprzęt Szymona wciąż odmawiał posłuszeństwa. Zmuszony był więc powoli dreptać w dół z Czoła Turbacza, podczas gdy my ćwiczyliśmy zjazdy ciesząc się z faktu, że stok jest bezleśny i słabo nachylony. Ponownie przekonaliśmy się, jak bardzo poruszanie się na nartach usprawnia górskie wędrówki. W dalszych odcinkach zjazd stał się bardziej stromy, co zwiększyło częstotliwość naszych wywrotek. Największą jednak prędkość udało nam się rozwinąć na oblodzonej gruntowej, a potem asfaltowej drodze. Nie obyło się oczywiście beż kilku upadków, zakończonych zresztą totalnym przemoczeniem.

Nie uśmiechał nam się marsz bez nart z Koniny Halamy do naszego domku, więc powoli zaczęliśmy się rozglądać za możliwością wykombinowania stopa. I tu Dominik zapunktował, prowadząc nas na parking hali produkcyjnej, gdzie czekał na nas bus. Nie był to co prawda transport wózkiem widłowym, na który w głębi duszy liczyliśmy, ale i tak byliśmy zadowoleni.

Wieczorek jak zwykle ciepły, gitarowy i karciany.

Dzień czwarty, czyli tym razem wszyscy bez nart

Tym razem prowadzenie objęła Monika. Pierwszym miejscem, do którego nas zaprowadziła, była Orkanówka z muzeum poświęconym Władysławowi Orkanowi, utworzonym w wybudowanym przez niego domu. Pani przewodnik w charakterystyczny sposób opowiedziała o losach utalentowanego pisarza, akcentując poszczególne zdania niczym prezenterka wiadomości telewizyjnych. Interpretując przedstawione nam fakty doszliśmy do wniosku, że Orkan całkiem nieźle się urządził. Zaciągnął bowiem długi podczas budowy domu i wyprowadził się na zimę do znajomych z nieogrzewanej chaty. Następnie zdobyliśmy Starmachwoski Groń, z którego podziwiać mogliśmy charakterystyczny, zalesiony wierzchołek wzgórza 1023. Cała dotychczasowa droga wiodła przez błota i dopiero na szczycie Tobołowa zaczęliśmy żałować, że nie mamy ze sobą nart. Brnąc w zapadającym się śniegu wyobrażaliśmy sobie, jak szybko byłoby sunąć po białym puchu. Rozmarzyliśmy się na tyle, że zupełnie przestaliśmy zajmować się otaczającą nas rzeczywistością. Dla kursanta jest to duży błąd. Nie zauważyliśmy jak mijamy dosyć pokaźnych rozmiarów Suchorę, a zapytani, zgodnie stwierdziliśmy, że usytuowane na niej obserwatorium astronomiczne jest wciąż przed nami.

 

tyt8.jpgStopniowo, korzystając ze wskazówek Mikołaja, Piotrka i Szymona uświadamialiśmy sobie nasze położenie. Niektórzy zrozumieli, gdzie jesteśmy dopiero, gdy dotarliśmy do Obidowca i grzbietu prostopadłego do tego, którym szliśmy. Było to zarazem miejsce spotkania ze znajomymi Szymona: Tomkiem, Łukaszem i Michałem. Mimo naszych ostrzeżeń zdecydowali się pójść z nami w dalszą drogę. Podział nastąpił dopiero na przystanku PKS w Porębie. Tam w stronę domu skierowała swe kroki ekipa znajomych Szymona, a także sam Szymon z Piotrkiem. Obiecali zrobić nam obiadek, a my ufając, że tak się stanie ruszyłyśmy zdobywać pobliskie pipanty. Droga pod górę była ciężka, tym cięższa, że ciążyły nam oklejone gliną buty, które znacznie przybrały na wadze. Do tego lał deszcz, a zlewające się we mgle grzbiety nie okazały się łatwym do orientacji terenem. Dzielnie brnęliśmy jednak pod górę, aby na jednym ze wzniesień z namaszczeniem spożyć ostatki kiełbasy z jabłkami i czekoladą.

Gdy przemoczeni maszerowaliśmy asfaltem w stronę domku, Mikołaj stwierdził, że czas dać nam większy wycisk, aby zniechęcić nas do nocnego siedzenia i gry w karty. Na szczęście placek zbójnicki przygotowany przez Szymona na kolację był tak energodajny, że z łatwością odzyskaliśmy siły i gotowi byliśmy na nocne pogawędki. Tym razem zrezygnowaliśmy z kart i skupiliśmy się przy gitarze.

Dzień piąty, czyli wreszcie nocleg w bacówce

Rano przy śniadaniu pożegnaliśmy Piotrka, który zwlókł się na wyjątkowo wczesny posiłek. Niewzruszenie natomiast spali Tomek, Łukasz i Michał, którym chodziliśmy nad głowami zarówno przygotowując, jak i jedząc śniadanie.

 

tyt9.jpgTego dnia prowadzenie było łączone. Na Ćwilin zaprowadził nas Dominik, łapiąc uprzednio eleganckiego stopa pod sam grzbiet. Za Dominikiem wypoczęci po mniej lub bardziej przespanej nocy, szliśmy wszyscy równym tempem i tylko coraz bardziej mokre skarpetki i chlupotanie w butach sprawiało, że od czasu do czasu przypominaliśmy sobie o swoich nogach. W Jurkowie przewodnictwo dostało się Gosi. Tam też odłączyła się od nas Monika, której przemoczone stopy omówiły posłuszeństwa. My natomiast zaatakowaliśmy Mogielnicę. Humory dopisywały nam cały czas, zwłaszcza, gdy podziwialiśmy fantastyczne widoki. Stopniowo zapadał zmrok, a głębokość śniegu, którym szliśmy wzrastała. Od pewnego momentu prowadzenie Gosi zostało ograniczone do umiarkowanej kontroli dzielnie torujących chłopaków. Sam szczyt Mogielnicy tonął we mgle, co znacznie utrudniło odnalezienie właściwego grzbietu prowadzącego na Jasień. Wędrówka na Jasień w głębokim śniegu i ciemnościach dłużyła się bardzo i tylko perspektywa ciepłego ogniska i obiadku w bacówce zachęcała nas do stawiania kolejnych kroków. W bacówce czekała nas natomiast przemiła niespodzianka - trzech wspomnianych już wcześniej wędrowców dotarło tam przed nami, nazbierało drewna i rozpaliło ognisko. Nam pozostało tylko zdjęcie przemoczonych ubrań i przygotowanie obiadu. Jak przyjemnie było nareszcie posiedzieć dla odmiany przy dających ciepło płomieniach. Potrafią one zjednoczyć wykończonych wędrowców w niepowtarzalny sposób.

Dzień szósty, czyli czas na prawdziwego gluta

Rano obudziła nas krzątanina Sebastiana, który przewodził tego dnia. Ze smakiem zjedliśmy poranną kaszkę i po pożegnaniu z chłopakami pomaszerowaliśmy w kierunku Przełęczy Przysłop, a następnie na Kudłoń. Wchodząc podziwialiśmy liczne widoki i analizowaliśmy dotychczasową trasę. W miarę nabierania wysokości, tradycyjnie już śnieg stawał się coraz głębszy i w górnych odcinkach podchodzenie wymagało regularnego torowania. Sam wierzchołek Kudłonia jest zalesiony, dlatego panoramki na wszystkie strony robiliśmy przed dotarciem na szczyt.

Zejście było typowym zaliczaniem krzola. Pogłębiło się to jeszcze, gdy skierowaliśmy swe kroki w kierunku dwóch szczytów o wdzięcznie brzmiących nazwach - Gębawa i Kiełbaśna. Nie dotarliśmy jednak na obydwa pipanty, gdyż w międzyczasie plany zostały zmodyfikowane - udaliśmy się w kierunku podziwianej przed kilkoma dniami góry "z irokezem" czyli Pieronki.

Zejście przez błota i wędrówka asfaltową drogą była już instynktownym stawianiem poszczególnych kroków, a przyświecającymi nam myślami były marzenia o zdjęciu przemoczonych butów i zjedzeniu ciepłego posiłku. Jak to dobrze, że niektóre marzenia tak łatwo się spełniają, zwłaszcza, jeżeli są tak proste. Nasze ziściły się po pokonaniu odpowiedniego odcinka drogi Niebawem grzaliśmy się przy stole i delektowaliśmy rybnym obiadem. Po nim nadszedł czas na prawdziwego gluta. Jak się okazało, dla niektórych był to pierwszy prawdziwy glut z czekoladą, Grześkami, ciastkami i bananami. Zmęczenie i glutowa atmosfera zrobiły swoje i po krótkim czasie stopień nasycenia naszych wypowiedzi absurdalnymi tekstami był niepokojąco wysoki.

Dzień siódmy, czyli manewry ogniowe i powrót

 

tyt_zima.jpgNie udało się namówić Mikołaja na późniejsze rozpoczęcie dnia i wszystko musiało odbyć się zgodnie z planem. Tak więc zaraz po śniadaniu, pod wodzą Moniki udaliśmy się na skraj pobliskiego lasu, aby każdy z nas mógł wykazać się umiejętnością rozpalenia ogniska i zagotowania na nim menażki wody. Wbrew temu, co można byłoby przypuszczać po kilku dniach bezustannych opadów, udało nam się znaleźć pokłady suchych gałęzi świerkowych i przy pomocy porywistego wiatru rozpalić ognisko. Najlepszy czas do zagotowania wody wyniósł 21 minut. Nie obyło się oczywiście bez ofiar: Szymon próbując nabrać wodę wpadł w kolczaste zarośla, Monika natomiast poparzyła się podczas wyjmowania rozgrzanej menażki z płomieni.

Przed obiadem odbyliśmy część teoretyczną zimówki. Polegała ona na podsumowaniu przygotowanych przez nas tematów o Gorcach oraz przygotowaniu tras po okolicy dla wymyślonych przez Mikołaja grup. O ile część pierwsza przebiegła bez większych zastrzeżeń, o tyle tworząc trasy wędrówek, łatwo zapominaliśmy że zarówno gimnazjaliści jak i ich wychowawczynie nie są członkami SKG i niekoniecznie marzą o całodniowych górskich wyprawach.

Aż przyszedł czas na rozliczenie się z panią gospodynią. Wydarzenie to jasno sugeruje, że kurs przewodnicki obejmować powinien krótkie szkolenie z zakresu radzenia sobie z przebiegłymi właścicielami wynajmowanych domków. Otóż nasza przesympatyczna pani stwierdziła, że korzystanie z kuchni nie było wliczone w cenę pokojów i że możemy przecież zapłacić 20 zł. więcej, bo gdy ta suma rozłoży się na 6 osób nie zbiedniejemy. Tłumacząc się używała wielu innych absurdalnych argumentów jak na przykład to, że wracaliśmy z gór przemoczeni i ona przez to musiała więcej grzać. Dała za wygraną dopiero, gdy powiedzieliśmy, że nie będziemy mieli za co wrócić do domu.

Do Krakowa dotarliśmy bez przeszkód, o idealnej godzinie, aby zdążyć na pociąg pospieszny do Warszawy. Ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy w nim Tomka, Łukasza i Michała. W sumie dysponowaliśmy zatem dwoma przedziałami, w których toczyliśmy dyskusje na różne tematy, do czasu aż nie zmorzył nas sen.

Wszystko, co nie zmieściło się wcześniej

W podsumowaniu całego tego uczącego wyjazdu zabraknąć nie może wzmianki o barwnych postaciach wytworach naszej wyobraźni, które towarzyszyły nam przez cały czas i dodawały otuchy, gdy wykończeni drapaliśmy się pod górę. Należą do nich świstaki, w najmniej oczekiwanych momentach chwytające za nogi i narty i powodujące utratę równowagi; niedźwiedź, który przyczyniał się do tajemniczych zniknięć zamka; krasnoludy żlebowe, które w dawnych czasach rozstawiały swe kramy na stokach Ćwilina, złe duchy leśne, które podszeptywały Mikołajowi niecne plany zaskakiwania kursantów, a także siły natury powodujące lawiny kamienno-błotne, które w każdej chwili spaść mogły na osobę zadającą zbyt wiele dociekliwych pytań.

Zimówka dobiegła końca, a nam, jak na razie pozostało tylko zaleczanie rozlicznych siniaków i oczekiwanie na kolejny wyjazd, oby jak najszybciej....