Drukuj

Nadeszła. magiczna, a zarazem przerażająca data - 27 kwietnia 2001 r. Sparaliżowana strachem, trzęsącymi rękoma wkładałam do plecaka ciepły sweter, ortalionowe spodnie i wełniane skarpetki. W końcu z pogodą to nie przelewki. Wielkanoc była śnieżna, kto zatem zagwarantuje, że pierwsze dni maja będą ciepłe. Czarny kot przebiegający mi drogę oznaczał, by nie wierzyć pogodynkom. Dlatego zepchnęłam w mroki nieświadomości słońce i temperaturę +26oC. Jeszcze wrzuciłam coś do jedzenia i trzymając się kurczowo tatusinego rękawa wsiadłam do samochodu.

Pociągowe przyjemności

19:30 - Dworzec Wschodni. Przecież nie zdążę, skoro jest już kwadrans do ósmej. Tata wciska gaz do dechy, ja zamykam oczy i... już jesteśmy. Teraz kupić bilet! Straszne kolejki, jak dawniej po papier toaletowy. To będzie trwało wieczność. Na szczęście Kuba i Adaś wciskają mnie między ludzi, tuż koło okienka. Dzięki im za to. Teraz tylko wsiąść do dobrego pociągu i może moja Reise-Fieber zniknie tak prędko jak się pojawiła.

W pociągu oczywiście tłok, bo kto normalny będzie siedział w dusznej Warszawie w czasie najdłuższego weekendu świata. Lokujemy się na korytarzu, plecaki na ziemi, my na nich, na nas inni podróżni. No i wio. Najazd na Jasło. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy, a tu już rozlegają się dźwięki gitary. Zaczynamy zdzieranie gardeł. W końcu nie bardzo się nam przydadzą na przejściu. Chyba, że trzeba będzie podnieść głos na wyjątkowo niezorganizowaną grupę. Ale o tym pomyślimy jutro. Spanie na plecakach w przeładowanym pociągu okazało się nawet przyjemne, zważywszy na towarzystwo. Choć znaleźli się spryciarze, którzy za darmo przewieźli swoje szacowne cztery litery w luksusach pustej pierwszej klasy.

Górska wiosna

Jasło powitało nas świeżym porankiem, a punkt docelowy - Komańcza - ciepłym słonkiem i zielonością przyrody. Jeszcze tylko śniadanko na tarasie „Leśnej" i można ruszać. Zapomniałabym o w bólach rodzącym się podziale na dwie grupy, ale w skali całości było to małe piwo (bezalkoholowe).

Szlaki, a właściwie ścieżki, które sami sobie przecieraliśmy otwierały przed nami świat budzącej się fauny i flory. Zachwytom nie było końca. Każdy pączek na drzewie, listek, kwiatuszek wzbudzały niebywałe emocje. Ale w końcu nieprzespana noc w pociągu zaczęła dawać się nam we znaki. Przejście długiego grzbietu Baranich okazało się zadaniem graniczącym z cudem, a schodzenie ze szczytu po błotnistym szlaku doprowadziło co po niektórych do siarczystego przeklinania wszystkiego, na czym świat stoi. Dopiero decyzja o noclegu nad potokiem Wilsznia poprawiło nastroje. W szybkim tempie głód i pragnienie zostały załagodzone. Sen zmorzył wszystkich prędzej niż się zdawało. A rano...

Kursowe dni

Piękne słońce prześwięcające przez zaimpregnowane ścianki namiotu delikatnie pobudzało do życia. Od razu na zmęczonych licach pojawiły się radosne uśmiechy, a resztki snu zabrała ze sobą zimna woda potoku. Trasa już opracowana, więc możemy ruszać dalej. Tylko wyjazd dwóch kursantek, a potem Marty sprowadził na nas chwile zadumy. Ale nic to! W końcu my, przyszli przewodnicy, jesteśmy twardzi.

Niedziela - niby święto, ale dla nas dzień jak co dzień. Nikt nawet porządnie nie buraczył, tylko takie tam małe omsknięcia przestrzenne. A noc? Dzielny Mateusz ratował nas niemal z każdej opresji, więc gdy Tomek skręcił nogę, Mateo tak obmyślił plan dojścia na nocleg, że zamiast o piątek rano, byliśmy o trzeciej. Jeszcze tylko kanapeczki, herbatka i lulu.

O 730 mój zegarek zaczął wydawać niemiłosierne, przeraźliwe dźwięki. Trzeba wstać, zrobić śniadanie i zebrać grupę do wyjścia. Z dziarską minką złapałam wiadro i poszłam po wodę, po drodze potykając się o sznurki od namiotów. Ale tak to jest, gdy zamiast oczu ma się szparki. Na szczęście Kasiny entuzjazm wszystko sprowadził do normy. Nadszedł czas ruszenia na wędrówkę.

Piotruś, Dział, Polaniska - trasa dość krótka, ale diabelsko podchwytliwa. Nie zdając sobie z tego sprawy, śmiało przebieraliśmy nożynami.

I zaczęło się piękne buraczenie. Ale jakoś daliśmy sobie radę, choć na biwak dotarliśmy 4 godziny później niż pierwsza grupa. Tam czekał na nas obiadek i... manewry. Tylko 6 szczycików, 24 godziny czasu. Mały pikuś. Wszyscy obmyślali taktykę, dobierali się w manewrowe pary. Na tym zeszła nam chwila odpoczynku. Ostatnia drużyna wyszła o drugiej w nocy. Zatem do zobaczenia za 24 godziny.

Ocalić od zapomnienia

Co zapamiętałam z manewrów? Piękne słońce, bujną przyrodę i wizje, jakie ogarniały mnie po kilkunastu godzinach łażenia. Mały nocleg na szczycie i radość dojścia po 30 godzinach na biwak. Zostało trochę siniaków, zadrapań, zmasakrowane stopy, dużo wspomnień i przygód - to chyba dużo, jak na trochę więcej niż dobę.

Nadszedł czas podsumowań. Rafał z kamienną twarzą obwieszczał nas swoje decyzje: zaliczone, niezaliczone. Była radość i duma, zadowolenie z siebie i innych. Jeszcze tylko małe pożegnania i rozeszliśmy się w swoje strony. Choć pewna siódemka zeszła do Komańczy, a tam... Zapytajcie Pana Krówkę!!!